Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Krew zdrajcy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
31 stycznia 2025
E-book: EPUB, MOBI
47,90 zł
Audiobook
49,90 zł
47,90
4790 pkt
punktów Virtualo

Krew zdrajcy - ebook

Setki lat temu zdradzona królowa rzuciła na Incarceris okrutną klątwę. By się przed nią ochronić, Elfy Słońca otoczyły swoją krainę magiczną barierą i choć udało im się uniknąć tragicznego losu, żaden mieszkaniec nie czuje się bezpieczny. Obszar spowity klątwą nieustannie się powiększa, a katastrofa wisi w powietrzu.

Ophelia Altensol, córka królewskiego doradcy, nigdy nie pasowała do obrazu idealnej rodziny wykreowanego przez jej rodziców. Przez lata było to jej największym zmartwieniem – aż do chwili, gdy niewinnie zapowiadający się wieczór zmienił wszystko. Z wyrodnej córki stała się wariatką, a seria tragicznych wydarzeń doprowadziła do przerażającego odkrycia.

Zdesperowana, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wyruszyć na poszukiwanie odpowiedzi. Udaje się na przeklęte ziemie, gdzie w mroku czai się śmierć oraz pewien tajemniczy elf o niejasnych motywach. Wkrótce Ophelia zdecyduje się połączyć z nim siły, by dotrzeć tam, gdzie być może znajduje się rozwiązanie zagadki.

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.

Opis pochodzi od Wydawcy.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-68402-48-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Królowa umiera.

Cały świat szeptał, przekazując dalej tę nowinę. Wiatr tańczył w koronach drzew, uderzał w bezlitośnie niewzruszone skały. Czarne pyski wilków uniosły się ku pustemu nieboskłonowi, jakby wciąż miały nadzieję, że ujrzą na nim Księżyc. Każda istota czuła tę dziwną, nienaturalną wibrację w powietrzu, złowrogi szept magii oplatającej świat karmazynowymi mackami.

Ktoś popełnił ogromny błąd, a cierpki posmak konsekwencji będzie towarzyszył wielu następnym pokoleniom.

Srebrzyste włosy kobiety, niczym lśniące smugi, unosiły się na tafli, lepiły do jej drżącego, bladego ciała, nasiąkały wodą zmieszaną ze szkarłatną krwią, zagarniającą coraz to większą powierzchnię niegdyś białego jedwabiu kosztownej sukni. W drobnej piersi tkwił sztylet o rękojeści zbrukanej posoką. Jego misterne ornamenty imitujące delikatne płatki lilii zupełnie nie pasowały do sceny obserwowanej z zapartym tchem przez cały świat.

Ciemna toń, z której wystawały kolana kobiety, uciekała od jej ciała, oddalając się w popłochu. Odsłaniała muliste dno jeziora, jakby nie godząc się na przyjęcie krwi umierającej.

Mężczyzna o twarzy ozdobionej złowieszczym uśmiechem pochylił się nad kobietą, a wtedy pokryte posoką wargi wykrzywiły się w szyderczym grymasie, gdy ta wypluła niezrozumiałe przez nikogo słowa.

Ostrze musnęło powietrze w brutalnej pieszczocie, by po chwili zanurzyć się w szyi Królowej. Zanim jednak jej piękna głowa upadła na kamienne dno niczym nic niewarty śmieć, jaśniejącymi blaskiem Księżyca oczami napotkała spojrzenie kogoś, kogo widok niegdyś przynosił ukojenie. Lecz teraz po umierającym ciele rozlały się gorycz i żal. Zdrada wypalała żyły, domagała się zemsty.

Powietrze zadrżało.

Zwielokrotniony głos kobiety, jakby żałobny chór powtarzał śmiercionośne słowa, zalał całą wyspę, a słyszał go każdy, nawet mieszkaniec najbardziej odległych terenów. Dzieci wybudziły się ze snu, płaczem wzywając przerażone matki. Czas zatrzymał się w swoim dotąd nieprzerwanym biegu, by wysłuchać krwistych sylab.

Ziemia twych synów jałowa jak serce twe będzie,

cień krwawej zdrady umysły zatruje.

Lud twój zazna bólu gorszego

niż ten, kto jak Księżyc zabić wciąż knuje.

W cierpieniu trwać będzie po najdłuższą z nocy,

gdy tak jak z mroku światło się rodzi,

tak młoda przez starą krew przelana

zostanie miłością i śmiercią związana.

A potem nie było już nic prócz morza przelanej krwi, gorzkiego posmaku żałoby, bratobójstwa oraz setek lat zabarwionych bólem niczym tuszem, którego nie sposób wywabić.ROZDZIAŁ 1

Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy cichy Głosik odezwał się w mojej głowie po raz pierwszy. Przypominał igiełki mrozu płynące w żyłach, kłujące każdy fragment ciała.

NIE.

Tylko tyle, jedno słowo. Żadnego ciepłego powitania, wyjaśnienia, kim był, dlaczego zadomowił się w moim umyśle, jakby miał do tego całkowite, niezaprzeczalne prawo.

Pamiętam jednak, że od razu wiedziałam, iż powinnam go posłuchać.

Dzień okazał się ciemny i smutny. Ciężkie chmury zasłoniły to, co mieszkańcy Edanii kochali najbardziej – Słońce. Nawet majestatyczna architektura zdawała się przygnębiona, gdy piaskowych murów nie oświetlały promienie złotej tarczy. Hrabia Tordan, ojciec mojej najukochańszej przyjaciółki, jedynej istoty, która nie naśmiewała się ze mnie, ignorował groźby rzucane przez skotłowane obłoki. Zaplanowana przez niego podróż i tak musiała się odbyć, a Lora, jego córka, ubłagała go, abym mogła im towarzyszyć. Nigdy nie lubiła wycieczek do ciotki zamieszkałej w Sarnich Dworach, dlatego z ogromnym smutkiem przyjęła moją odmowę. I choć z całego serca pragnęłam spędzić kilka dni na zabawach z rówieśniczką, zdecydowałam się zostać.

Jakaś część mnie wiedziała, że nie powinnam sprzeciwiać się Głosowi.

Kilka dni później dowiedzieliśmy się, iż po drodze napotkała ich tak ogromna wichura, że nawet ciężki i bogato zdobiony powóz hrabiego nie miał z nią żadnych szans. Odnaleziono go w wąskim, błotnistym kanale pod niewielkim wzgórzem roztrzaskanego na miriady kawałeczków, jakby każda z drzazg składających się wcześniej na jedność zapragnęła nagle decydować o swoim losie.

Na długo zatonęłam w otchłani rozpaczy uznanej przez służki za zwykłe osłabienie. Nikt z mojej rodziny nie przyszedł ucałować mojej zapłakanej twarzyczki i wypowiedzieć kilku, choćby najprostszych, najbardziej oklepanych słów pocieszenia.

Wielokrotnie zadawałam Głosowi pytania, próbowałam z nim rozmawiać, nawet go prowokowałam, zawsze jednak na marne. Odzywał się tylko, gdy sam tego chciał, a z czasem okazało się, że nie pozostawał jedynie osobistym strażnikiem, odzianym w szaty transparentności, ale także okrutnikiem wypychającym na światło dzienne najmroczniejsze myśli i największe obawy.

NIE PASUJESZ TU.

Powtarzał wielokrotnie, raz po raz przypominając, że mój los był zupełnie obojętny każdemu, kogo uważałam za członka rodziny.

NIE KOCHAJĄ CIĘ. NIGDY NIE KOCHALI.

JESTEŚ BEZUŻYTECZNA.

NIE POWINNO CIĘ TU BYĆ.

Nie miałam pewności, czy moje życie wyglądałoby tak samo, gdybym mogła decydować o własnych myślach, nie musząc wiecznie toczyć wojny z czymś, co zagnieździło się pośrodku mego mózgu.

Moi trzej bracia i dwie siostry wypełniali nasz dwór radosnym śmiechem lub odgłosami kłótni, choć trzeba przyznać, że to drugie wybrzmiewało znacznie częściej. Cała piątka pozostawała niezaprzeczalną dumą naszego ojca – Thaliena – Pierwszego Doradcy Słonecznej Głowy.

Zawsze odziani w jaskrawe stroje, obecni na każdym balu, wypychani przed szereg, aby każdy mógł dostrzec ich nieskazitelne rysy, złote włosy, oczy winne kradzieży koloru bezchmurnego nieba w najcieplejszy dzień Pory Spiekoty, a co najważniejsze – krótkie, lecz zakończone wygiętym szpicem uszy, stanowiące powidok tego, jak wyglądali nasi przodkowie.

Tylko ja nie pasowałam do tej wizji. Nie wpisywałam się w idealny obrazek rodziny, w której żyłach płynąć miała Przedwieczna Krew. Inny, bardziej ludzki wygląd wystarczył, by zamiast ciepła i miłości, doświadczanej przez moje rodzeństwo, otaczał mnie chłód i rezerwa. Jedynie matka – Rowena – raz na jakiś czas wyciągała ku mnie pachnące jabłkami i cynamonem dłonie, aby pogładzić mnie po włosach lub złożyć delikatny pocałunek na skroni. Te momenty wydawały się tak nieliczne, iż mogłabym z łatwością policzyć je na palcach jednej dłoni. Dużo trudniej przyszłoby mi zliczyć wszystkie chwile, kiedy musiałam kulić się przed złością i niezadowoleniem ojca. Na sam widok złotych, atłasowych rękawiczek zsuwających się z jego wypielęgnowanych rąk moje ciało przepełniał strach. Zdejmował je tylko w dwóch przypadkach: gdy pragnął okazać czułość swojej pięknej żonie lub gdy jego złość miała odnaleźć ujście w brutalnych czynach.

Moje rodzeństwo zdawało się obawiać, iż niechęć rodziców była zaraźliwa. Unikali mnie, zawsze zachowywali odpowiedni dystans. Dlatego kiedy oni gromadzili się wokół potężnego stołu, zasypanego skomplikowanymi grami karcianymi, urządzali kuligi w krótkie, mroźne dni lub brali udział w kameralnych przyjęciach, ja – jeśli tylko miałam taką możliwość – szukałam dla siebie innych zajęć. Przesiadywałam w pachnącej kurzem bibliotece, pomagałam służkom pielęgnować rośliny w oranżerii, namawiałam strażników, aby wyłożyli mi zasady walki.

Robiłam wszystko, żeby pozostać samotna, choć tak bardzo tego nienawidziłam.

– Na promienie Słońca, Ophelio, czy ty w ogóle mnie słuchasz?

Poczułam subtelne szarpnięcie za włosy, a do moich uszu dotarł perlisty śmiech Eleanor.

Moja siostra siedziała tuż za mną, na stercie pstrokatych poduszek, i delikatnie rozczesywała moje splątane, czarne niczym krucze pióra włosy. Napotkawszy moje spojrzenie w ogromnym lustrze, wywróciła oczami, sięgając do ceramicznej miseczki po kolejną wiśnię w marcepanie. To ona jako jedyna z rodziny spędzała ze mną czas i dzieliła się sekretami.

Eleanor była idealna.

Przypominała owoce, które właśnie jadła. Każdy, kto ją tylko poznał, stawał się oczarowany jej urodą, powabem i uroczym charakterkiem. Zawsze wiedziała, co powiedzieć, jak się zachować. Sprawiała, że jej towarzysze czuli się zauważeni, wysłuchani i docenieni. Ja także. Uwielbiałam to uczucie, kojące moją samotność lekkimi, ciepłymi muśnięciami.

Zawsze jej tego zazdrościłam. Czasem chciałam być taka jak ona, lecz szybko przeganiałam te myśli, zmieniając je na wdzięczność, że miałam przy sobie tak cudowną siostrę.

Posłała mi radosny uśmiech, wykrzywiając pełne usta. Każdy detal jej twarzy miał idealny kształt. Idealne błękitne oczy otoczone długimi rzęsami, idealny nos, a wszystko to otulone idealnie ułożoną burzą jasnych fal, spływających poprzez ramiona aż do talii i perfekcyjnie współgrających ze złotą, opaloną skórą.

Wyglądałam przy niej niczym duch, bezbarwna zjawa trudna do zauważenia. Nie uważałam się za szczególnie brzydką, ale kiedy Eleanor pojawiała się obok, dało się odnieść wrażenie, iż światło załamywało się w nienaturalny sposób, aby skupić się na niej, jakby świat chciał podkreślić stworzone przez siebie piękno.

Stanowiłam jedynie jej namiastkę, cień rzucany przez jej piękne ciało, ukryty gdzieś w tyle. Przeniosłam spojrzenie na własną twarz, a delikatne, lecz złośliwe ukłucie zazdrości przedarło się pomiędzy żebrami, aby dotrzeć do samego serca. Z bladej twarzy patrzyły na mnie nieproporcjonalnie duże oczy w kolorze przypominającym pozbawione blasku perły. Moje zbyt duże usta nie były tak intensywnie czerwone jak jej, sprawiały raczej wrażenie niedojrzałych owoców, jeszcze niegotowych do zerwania. Nos, przyprószony piegami i lekko zadarty, dodawał twarzy dziwnie zadziornego charakteru. Niemal białą skórę podkreślały długie, czarne włosy, które pomimo usilnych starań nieustannie sprzeciwiały ułożeniu się w bujne loki.

Nic się nie zgadzało. Nic nie stało się takie, jak powinno.

Słoneczni nie mieli czarnych włosów, a moje obłe uszy stanowiły wymowną kropkę na końcu plugawego zdania.

– Oczywiście, że tak – odparłam, wracając myślami do komnaty.

Eleanor nachyliła się lekko, zbliżając wargi do mojego ucha.

– Choć można się zagubić w tym potoku słów – dodałam i posłałam jej przepraszający uśmiech, na co odpowiedziała kilkukrotnym wywróceniem oczu.

– Widzę, że nie, siostrzyczko – zaświergotała – ale wyjątkowo jestem skłonna ci to wybaczyć.

– Doprawdy? Czym zasłużyłam na taką łaskę? – Powstrzymywałam śmiech cisnący się na usta, próbując udawać powagę. Poddałam się, gdy Eleanor zachichotała, delikatnie uderzając mnie atłasową poduszką.

– Tym, że zaraz zgodzisz się na moją propozycję.

Uniosłam z zaciekawieniem brwi. Dopisywał jej humor, w czym nie odnalazłam niczego dziwnego – jutro wypadały jej dwudzieste trzecie urodziny. Zaplanowano wielki bal, godny córki królewskiego doradcy. W przeciwieństwie do mnie Eleanor uwielbiała wszelkie huczne wydarzenia. Lśniła w blasku świec, patrząc, jak zadurzeni w niej młodzieńcy pielęgnowali w sercach nadzieję, gdy przyzwalała na zbyt intymne muśnięcia skóry podczas licznych tańców.

– Aż się boję zapytać jaką – westchnęłam i oparłam się o miękkie obicie kanapy.

Jej twarz rozpromieniła się jeszcze bardziej, a mnie przemknęło przez myśl, iż za chwilę jej blask zmusi mnie do zmrużenia oczu. Przygładziła dłonią fałdy złotej sukni, rozglądając się po pomieszczeniu. Byłyśmy same, reszta rodziny albo już spała, ułożona do snu przez niańki, albo pochłaniały ją przygotowania na jutrzejszy, jakże ważny, dzień. Jeszcze nie tak dawno Rowena siała panikę, biegając z krzykiem po domu i szukając służki potrafiącej dopasować jej nową suknię, prawdopodobnie źle uszytą przez krawcową. W głębi serca współczułam tej kobiecie, która sprowadziła na siebie gniew Roweny Altensol. Zapewne w najbliższym czasie straci większość swoich klientek, o ile nie cały interes.

Eleanor nachyliła się jeszcze bardziej i oparła ciepłe, wypielęgnowane dłonie na moich ramionach.

– Podsłuchałam rozmowę dwóch Strażników. Dzisiaj w nocy organizowane jest przyjęcie w Dzielnicy Granicznej. – Z każdym słowem jej głos stawał się coraz bardziej piskliwy, przepełniony podekscytowaniem. – Nie możemy przegapić takiej okazji. Zapowiada się cudownie!

CÓŻ ZA CUDOWNY POMYSŁ. MOŻE OD RAZU SKOCZMY PRZEZ OKNO LUB POD ROZPĘDZONE RUMAKI? – zakpił Głos.

Zdumienie uniosło wyżej moje powieki, rozwierając zaskoczone oczy.

Głos miał rację. Dzielnica Graniczna, tak samo jak wszystkie inne sąsiadujące z Murem, należała do miejsc, których zwykło się unikać. Zamieszkiwały je niższe warstwy społeczne, najbiedniejsze rodziny, a przemieszczanie się tamtejszymi ulicami w nocy stanowiło zaproszenie dla każdego, kto nie miał dobrych zamiarów.

– Przecież to jest…

– Skrajnie niebezpieczne? Nieodpowiedzialne? – weszła mi w słowo z zaciętą miną. – Nie zachowuj się jak mama. Nie będziemy tam przecież zupełnie same, Eira i Brynn na pewno już dotarły na miejsce, a skoro dowiedziałam się o tym z ust Strażnika Słońca, on także weźmie udział w zabawie, tak samo jak wielu innych. Wyobraź sobie tych wszystkich przystojnych elfów. Zrzucą z siebie oficjalne stroje Straży, a ty dostaniesz możliwość, by z nimi zatańczyć lub pozwolić im skraść jeden albo dwa pocałunki.

Przystojne elfy, pocałunki z nieznajomymi pod rozgwieżdżonym niebem – raj dla mojej siostry. Czasem zastanawiałam się, jak zareagowałby ojciec, gdyby się dowiedział, że jego nieskazitelnie czysta córka już dawno oddała swój pierwszy pocałunek, na dodatek zapewne komuś, kogo imienia nawet nie znała. Z całą pewnością wpadłby w szał. Takie zachowanie nie przystało edańskim kobietom. Należało dbać o czystość aż do dnia, gdy nazwisko ojca zostanie zastąpione innym, również należącym do mężczyzny.

Zabawnym wydawał się fakt, że drugiej płci to nie dotyczyło.

Eleanor posłała mi błagalne spojrzenie. Ostatni raz widziałam je, kiedy wkradła się w środku nocy do mojej komnaty i poprosiła, bym pomogła jej utrzeć nosa Verenie, naszej dalekiej kuzynce. Elfka ośmieliła się rozpowiedzieć plotki o mojej siostrze, niezwykle dalekie od prawdy. Wszyscy kochali Eleanor, niemal nikt nie uwierzył w oszczerstwa, lecz Verena i tak przez kilka miesięcy dostawała listy od tajemniczego wielbiciela. Wielbiciela, który nigdy nie istniał, a jego charakter pisma składał się z obłych zawijasów Eleanor i wąskich liter spod moich dłoni. Czasem zastanawiałam się, jak długo zajęło jej otrząśnięcie się z zawodu miłosnego.

W tej chwili jednak skłamałabym, twierdząc, że pomysł mojej siostry nie napawał mnie strachem. Na myśl o zbliżeniu się do Muru krew w moich żyłach spowalniała, ścięta przerażeniem. Chociaż z drugiej strony…

Nigdy nie słyszałam, aby miało miejsce jakieś niezarejestrowane przekroczenie magicznej bariery, spełniającej swoją funkcję bez żadnych zarzutów przez wieki od Krwawego Powstania. Zła reputacja sąsiadujących z nią dzielnic zdawała się wynikać z obaw i powtarzanych plotek. Podobno najbliższy obszar poza barierą pozostawał stosunkowo bezpieczny. Strażnicy twierdzili nawet, że można spotkać tam podróżujących śmiertelników. Skoro oni nie bali się przemieszczać w tych rejonach, to dlaczego ja miałabym się obawiać bliskości Muru, znajdując się wewnątrz królestwa?

– Niech będzie – odparłam, obserwując, jak usta mojej siostry ułożyły się w uśmiech. – Ale obiecaj, że nie zostawisz mnie samej na pastwę obcych.ROZDZIAŁ 2

Pomiędzy moimi stopami tańczyły ciężkie, szmaragdowe falbany jedwabnej sukni. Gruba tkanina o gołębim odcieniu szarości tłumiła stukanie trzewików, gdy po raz kolejny przemierzałam korytarz, czekając na siostrę. Na moich ramionach spoczywała gruba peleryna, w kolorze zbliżonym do tej pory dnia, kiedy Słońce znika za horyzontem, zostawiając za sobą niewielkie ilości światła, zdolne jeszcze nieco rozjaśnić zapadający mrok.

Nasze komnaty sąsiadowały ze sobą, a ja po raz kolejny zawróciłam, gdy dotarłam do jej drzwi.

Oprawione w grube, złocone ramy portrety wiszące na marmurowych ścianach, zdawały się obserwować każdy krok, wodząc za mną zaciekawionym wzrokiem.

Spoglądały na mnie urodziwe prababki, uchwycone przez malarzy w najlepszych latach swego życia, przystojne elfy, dumnie wypinające muskularne piersi. W migotliwym blasku świec wyglądały niemal boleśnie pięknie, nieco tajemniczo, wręcz nierealnie, jakby taka uroda nie mogła istnieć naprawdę. Każdy, co do jednego, miał pociągłe niczym sztylety, ostro zakończone uszy, a ja przypuszczałam, iż był to wytwór wyobraźni artysty lub sowitej zapłaty, którą dostał za poprawienie ich wizerunków.

Tak niesamowicie długich uszu nie widywało się od setek lat, o ile w ogóle kiedykolwiek istniały. Moja rodzina szczyciła się szpiczastymi małżowinami, lecz nawet im daleko do tego, co przedstawiały portrety.

Niewiele łączyło nas z Przedwiecznymi Elfami, choć legendy o nich wielokrotnie mi powtarzano. Przez setki lat elfia krew wymieszała się z ludzką, upodabniając nas do śmiertelników.

Według legend, tysiące lat temu, w czasach poprzedzających Wielką Wojnę, wszyscy żyliśmy na jednej ziemi.

Nie było Muru, nie było podziałów. Nie było Klątwy.

Elfy i śmiertelnicy żyli obok siebie. Zakładali rodziny, mieli dzieci, byli szczęśliwi.

Istniały i istnieją elfy uważające, że powinniśmy zachować czystość krwi. Czasem myślę, że lepiej by to się dla nas skończyło, gdybyśmy wszyscy podzielali te poglądy. Historia znajomości z ludźmi nie zakończyła się szczęśliwie, a przynajmniej nie dla nas.

Jedną z osób, której niemal cały światopogląd opierał się na manii czystości krwi, był nie kto inny, jak mój ojciec.

Niemal niczym nie różniliśmy się od zwykłych śmiertelników ani tym bardziej od pozostałych elfów mieszkających w Edanii. Nie żyliśmy setek lat jak Przedwieczni. Większość z nas nie władała żadną magią, o ile ktokolwiek jeszcze jakąś władał. Podobno jedynie wybrane potężne elfy blisko korony miały dostęp do zaawansowanej wiedzy magicznej. Nie posiadaliśmy żadnych niesamowitych zdolności wypełniających legendy o Przedwiecznych. Wiatr nie pędził we wskazanym przez nas kierunku, kwiaty nie otwierały pączków na zawołanie, chmury kpiły sobie z naszych próśb o odsłonięcie tarczy Słońca.

Straciliśmy to wszystko, a może nigdy tego nie mieliśmy. Może to wszystko tylko mity stworzone przez ludzi bojących się odmienności Przedwiecznych.

Z potoku myśli wyrwał mnie urwany w połowie krzyk dobiegający zza misternie rzeźbionych, pokrytych miedzianą farbą drzwi. Serce w mojej piersi przyśpieszyło, całkowicie przekonane, iż powinnam ruszyć na ratunek niczym odważny rycerz. Zacisnęłam palce na złotym kandelabrze, przypominającym jedną z morskich istot, które podziwiałam na rycinach.

Głębokim wdechem poprzedziłam otwarcie wrót, a te z impetem uderzyły o ścianę. Miałam niemal pewność, że to wystarczy, aby zwrócić na nas uwagę wszystkich obecnych w domu. Do moich nozdrzy wdarł się ciężki, nieco duszący zapach przekwitłych róż.

Eleanor podskoczyła, najwyraźniej zaskoczona moim nagłym wtargnięciem. Szeroko otwartymi oczami rozejrzałam się po komnacie. Wszystko wyglądało… normalnie. Moja siostra stała przy lekko uchylonym oknie, a u jej stóp – odzianych w pantofelki w kolorze dojrzałej moreli – leżał rozbity flakonik. Różowawe fragmenty szkła mieniły się w blasku świec niczym krwawe gwiazdy na nocnym niebie.

– Cóż za wejście, Ophelio. – Zaśmiała się. – Co zamierzałaś z tym zrobić? – spytała, zamykając okno.

Zaciekawionym spojrzeniem wciąż obrzucała moją rękę dzierżącą prowizoryczną broń. Zacisnęłam palce tak mocno, aż z pobielałych knykci odpłynęła krew.

Zmieszana odstawiłam kandelabr na najbliższy mebel, ignorując ciepło napływające do policzków.

– Ja… – Czułam się tak niesamowicie głupio. Co ja sobie myślałam? – Usłyszałam hałas i pomyślałam, że potrzebujesz pomocy.

– I planowałaś zaatakować napastnika świecznikiem? – Chichotała. – Uroczo z twojej strony, że chciałaś zostać moją wybawicielką, ale jak widać, jestem cała i zdrowa, tylko lekko niezdarna. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, kopiąc szklane odłamki.

Ośmieszyłam się. Jakie istniały szanse, że ktoś przedarł się przez liczne straże i postanowił włamać akurat przez to okno na piętrze? Musiałby znać grafik przemarszów Strażników. Musiałby się wdrapać po kamiennej ścianie.

KŁAMIE.

Po mojej skórze wspiął się chłód niemający nic wspólnego z otwartą przed chwilą okiennicą.

Dlaczego Eleanor miałaby kłamać? Zawsze mówiła mi o wszystkim, zalewając mnie nieprzyzwoitymi opowieściami pod osłoną nocy. Wiedziałam o każdym młodzieńcu, o każdej plotce, o każdym krzywym spojrzeniu rzuconym jej przez inną damę.

A JEDNAK TYM RAZEM SKŁAMAŁA – zapewnił mój nieodłączny towarzysz.

– Dlaczego okno było otwarte?

Przez krótką, ulotną chwilę wyglądała na zmieszaną pytaniem. Wrażenie to uleciało, gdy serdecznie się roześmiała.

– Chciałam przewietrzyć komnatę. – Delikatnie wzruszyła ramionami, wzburzając złote loki. – Nie czujesz, jak cuchnie tymi nieszczęsnymi różami? Nic mi nie jest, naprawdę. Przebiorę się i ruszam, nie chcę stracić ani chwili więcej.

Dlaczego skłamała, Głosie? Co miałeś na myśli?

Oczywiście, że nie odpowiedział.

Eleanor zniknęła za drzwiami garderoby, aby po chwili pojawić się ponownie. Westchnęłam. Wyglądała przepięknie – jak zawsze.

Delikatny jedwab, przypominający lśniące płatki peonii, subtelnie opinał jej ciało, głęboki dekolt zachęcał do spojrzenia na krągłe kształty, a dłonie skryła w różowych rękawiczkach. Na ramiona narzuciła pelerynę, której drogocenne sploty mieniły się przy każdym ruchu. Na końcówkach uszu lśniły złote nausznice, poprzetykane niewielkimi perełkami. Był to dość często spotykany rodzaj biżuterii – podłużne nakładki, imitujące niemal niemożliwie długie uszy Przedwiecznych.

Naprawdę bardzo chcieliśmy stać się jak oni.

TY TEŻ TEGO PRAGNIESZ, PRAWDA, OPHELIO?

Zignorowałam ten przytyk. Przełknęłam go wraz z goryczą kompleksów.

Najciszej, jak to tylko możliwe, zbiegłyśmy po masywnych schodach. Pod ciężkim, rzeźbionym spocznikiem znajdowały się niewielkie drzwiczki. Thalien zapewne doznałby szoku, widząc Eleanor przemykającą przez część dla służby.

Sieć niskich, wąskich i klaustrofobicznych korytarzy łączyła większość pomieszczeń w dworze. Dzięki niej służebne mogły dostać się wszędzie, nie przeszkadzając przy tym mieszkańcom. Natomiast my mogłyśmy niepostrzeżenie przedostać się na tyły rezydencji.

– Nie wierzę, że to robię! – Zachichotałam, gdy minęłyśmy kuchnię, kilka spiżarni wypełnionych, niezależnie od pory roku, słoikami z przetworami we wszystkich możliwych kolorach świata.

Pod sufitami wisiały zasuszone bukiety ziół. Co kilka kroków dało się wyczuć inne zapachy: drapiącą w nos miętę, gorzki rozmaryn, lekko słodki rumianek czy uspokajającą lawendę na nerwy matki.

W tej części zabudowań rzadko spotykało się kogokolwiek z naszej rodziny, nawet wyższe piętra, nieprzeznaczone dla pracowników, stały puste i zapomniane, a jedynym stałym bywalcem pozostawał posępny kurz. Docierało tu mało światła, wnętrza były ciemne i ponure, pomimo feerii barw wykorzystanej do ich wykończenia. Elfy lubowały się w ogromnych przeszkleniach o ekspozycji południowej, gdzie ich złocista skóra mogła lśnić, pieszczona promieniami Słońca.

– Zaczekaj – szepnęłam, gdy dotarłyśmy do potężnych drewnianych wrót.

Zarzuciłam kaptur na głowę i ostrożnie wychyliłam się na zewnątrz. Para Strażników Słońca zbliżała się rytmicznym marszem, co oznaczało, że kiedy nas miną i znikną za rogiem, zyskamy chwilę, nie dłuższą od dwudziestu oddechów, aby przebiec przez niewielki, kiepsko oświetlony dziedziniec i dostać się do stajni.

Fatalne oświetlenie działało na naszą korzyść. Doskonale znałam najciemniejsze miejsca, zacienione zaułki, a poruszanie się w mroku stanowiło jeden z moich nielicznych talentów. Nawet gdyby jakimś cudem ktoś wyjrzał przez jedno z bogato zdobionych okien, nie zdołałby dostrzec mojej skrytej w ciemności osoby. Zyskałam co do tego pewność jednej z mroźnych nocy, kiedy to z zapartym tchem wpatrywałam się w twarz Thaliena, który błądził niewidzącym wzrokiem po kryjącym mnie mroku.

Odgłos oddalających się kroków zapewnił nas, iż możemy ruszać. Eleanor ścisnęła moją dłoń w pełnym podekscytowania geście, a po moim żądnym miłości i akceptacji ciele rozlało się przyjemne ciepło.

Wysunęłam się zza potężnych drzwi niczym cień.

Byłam w tym całkiem dobra. W znikaniu.

Czasem myślałam, że to mogło mieć związek z moją awersją do towarzystwa, balów i tłumów. Wolałam wtopić się w cień i zniknąć, niż przyciągać zaciekawione spojrzenia wszystkich zauważających moją odmienność.

Gdy dotarłyśmy do stajni, zza moich pleców dobiegł zduszony śmiech Eleanor, a konie powitały nas cichym rżeniem, jakby dając znać, że czekały.

Kilka chwil później dosiadałam już Lando, czarnego rumaka podarowanego mi przez Thaliena na urodziny w czasach, kiedy jeszcze wierzyłam, że pod chłodną maską krył się surowy, lecz kochający ojciec. Dopiero po czasie zrozumiałam, iż podarunek ten miał być kpiną. Lando okazał się kapryśnym potworem. Jakaś dzikość w jego sercu nie pozwalała mu poddać się całkowicie woli dosiadającego. Wierzgał, zrzucał jeźdźców, uciekał i odmawiał jakiegokolwiek posłuszeństwa.

Ojciec musiał być rozgoryczony, gdy ujrzał mnie na grzbiecie posłusznego rumaka. Z jakiejś nieznanej mi przyczyny wierzchowiec postanowił, że akurat dla mnie stanie się łagodny i cierpliwy. Uczynił mnie jedyną osobą godną poskromienia jego ognistego temperamentu.

Mknęłyśmy przez sad, pozostawiając za sobą tętent kopyt i wibrujący w powietrzu śmiech. Tereny te oddzielał od północnej części miasta jedynie płytki strumyk, który pokonałyśmy bez problemu, jakbyśmy wcale nie łamały jednej z zasad ustalonych przez Rowenę.

Nigdy wcześniej nie przekroczyłam tej granicy.

Nigdy nie odwiedziłam Dzielnicy Granicznej.

POWINNAŚ BYŁA ZOSTAĆ DZIŚ W DOMU.ROZDZIAŁ 4

Wmawiałam sobie, że miałam paranoję, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, iż Eleanor zachowywała się co najmniej dziwnie. Zbyt mocno zaciskała dłonie na lejcach. Niespokojnie rozglądała się na boki, zatrzymując wzrok na ciemnych zaułkach pomiędzy brudnymi budynkami.

– Nic nam nie grozi – powiedziałam, gdy uświadomiłam sobie, że zapewne obawiała się napastujących mnie wcześniej mężczyzn.

Odpowiedziała cichym mruknięciem i niepewnym uśmiechem, ale jej oczy nie przestały błądzić po okolicy. Lando zastrzygł uszami, gdy zbliżałyśmy się do niewielkiego strumyka – granicy, za którą rozciągały się już ziemie naszego ojca.

OPHELIO, JESTEŚ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE.

Ciszę przeszył trzask łamanej gałęzi, a w ciemności pomiędzy konarami drzew błysnęła stal. Spięłam konia i zaczerpnęłam tchu, aby ostrzec zdającą się niczego nie zauważać Eleanor, ale nie zdążyłam wypowiedzieć ani jednego słowa.

UCIEKAJ!

Ze wzrokiem wbitym w jej rozszerzone z przerażenia oczy, poczułam ostry ból w ramieniu. Jak przez mgłę ujrzałam, że z mojego ciała wystawała cienka strzała zakończona lotką z lśniących, granatowych piórek. W ciągu zaledwie kilku krótkich chwil moje powieki stały się niezwykle ciężkie, jakby ktoś zatopił je w ołowiu. Mięśnie zdawały się wiotczeć, zupełnie ignorując rozkazy, aby zebrały się w sobie i pozwoliły mi uciec. Czułam, że głowa mi opadała, a ciało przechylało się na bok, niebezpiecznie balansując w siodle.

Spadnę z konia, złamię kark i umrę, spadnę z konia i umrę, dudniło mi w myślach. Cóż za beznadziejna śmierć. W końcu ciało zupełnie oddzieliło się od świadomości. Powieki opadły, zasłaniając Eleanor, której złote loki powiewały na wietrze, gdy obracała się, próbując dostrzec napastników.

Stawałam się coraz bardziej bezwładna i powoli zsuwałam się z siodła, policzek tarł o szorstką sierść konia, z dłoni dawno wysunęła się uprząż.

Ktoś rzucił siarczyste przekleństwo, ktoś krzyczał ze strachem w głosie, a jeszcze ktoś inny śmiał się tak złowieszczo, iż byłam pewna, że ten śmiech zostanie ze mną już na zawsze.

Oczami wyobraźni widziałam zasnute alkoholową mgłą zielone oczy, wpatrzone w moje zupełnie bezbronne ciało. Czyjaś dłoń złapała mnie w talii i wciągnęła z powrotem na konia.

Boleśnie pulsowało mi w głowie. Mrok powoli ustępował, świadomość powracała do ciała, barwiąc ciemność na brzoskwiniowe odcienie wschodzącego Słońca. Czyjeś silne palce wbijały się w moje uda, ciałem wstrząsał rytm galopu. W umyśle panował chaos. Za dużo bodźców mieszało się z wszechobecnym szumem utrudniającym mi zrozumienie czegokolwiek.

– Tamta jedzie z nami. Trzymamy się planu. Żadnych błędów.

Moja głowa gwałtownie zmieniła położenie, gdy koń zatrzymał się z głośnym prychnięciem. Po raz kolejny poczułam, że spadam. Przygotowałam się na spotkanie z gruntem, oczekiwałam bólu rozlewającego się po bezwładnym ciele. I tym razem jednak złapały mnie silne dłonie. Ktoś przerzucił mnie przez twarde ramię, a to z każdym krokiem coraz mocniej wbijało się w mój żołądek.

Próbowałam otworzyć oczy, lecz nie zakończyło się to powodzeniem. Ból wwiercał się w skroń niczym niecierpliwe dłuto, a do gardła napływała żółć. Skupiłam się, wkładając w to wszystkie siły pozostałe w moim ciele. Zacisnęłam powieki, walcząc ze zbyt wieloma bodźcami. Potrzebowałam broni i musiałam się ruszyć.

Do mojego nosa zawitały znajome zapachy suszonych ziół. Usłyszałam charakterystyczne skrzypienie otwieranych drzwi, a potem ściszone szepty, gdzieś w tle zadźwięczała stal.

Broń. Niosący mnie napastnik na pewno był uzbrojony.

Ruszyłam dłonią w poszukiwaniu jakiegokolwiek miecza, sztyletu, czegokolwiek. Każdy ruch oznaczał napływającą falę cierpienia i mdłości. W moim umyśle błysnęła nadzieja, gdy palce musnęły znajomy kształt. Powoli oplotłam nimi rękojeść, po czym zastygłam w bezruchu. Ktoś otoczył dłonią moją rękę, oderwał ją od broni i splótł swoje palce z moimi. Ramię, nieustannie wbijające się w mój brzuch, zadrżało, jakby pod wpływem śmiechu.

– Nie tym razem, maleńka.

Szarpnęłam ręką, a przynajmniej próbowałam. Uścisk okazał się zbyt mocny, a ja zbyt słaba.

Kolejne drzwi, schody, dużo schodów. Poczułam gulę rosnącą w gardle. Dokąd zmierzaliśmy?

Przez moją głowę przebiegła myśl, że może Thalien chciał pozbyć się uciążliwej córki.

Nie, na pewno nie. Był okrutny, ale nie aż tak. Chyba.

W końcu mężczyzna się zatrzymał, zdjął mnie ze swego ramienia i zaskakująco delikatnie położył na czymś miękkim. Dookoła roztaczał się znajomy zapach, a miękkość materiału pode mną nie była mi obca.

Zręcznymi palcami sięgnął do guzików mojej peleryny, a ja poczułam napływające do oczu łzy, gdy uświadomiłam sobie, jak bardzo stałam się bezbronna. Fakt, iż odzyskałam świadomość na tyle, aby wiedzieć, co się ze mną działo, ale nie móc zareagować, wydawał się okrutnym żartem losu. Z każdym kolejnym guzikiem nabierałam coraz większej pewności, co zaraz nastąpi. Gorący oddech mężczyzny parzył skórę. Z całego serca pragnęłam móc krzyczeć, kopać i walczyć.

W głębi duszy postanowiłam, że jeśli to przeżyję, nigdy więcej nie będę bezbronna. Nigdy nie pozwolę się skrzywdzić. Nikt nie dotknie mnie bez mojej zgody.

Ciężki, przesiąknięty zapachem konia materiał zsunął się z moich ramion. Gula przerażenia w gardle rosła, a ja miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a uniemożliwi mi oddychanie. Może nawet okazałoby się to lepsze od tego, co mnie czekało.

Niespodziewanie silne ręce zniknęły, a mnie okrył chłodny, śliski materiał. Poczułam szorstkie palce na wargach, usta zalał cierpki płyn drażniący podniebienie. Czyjeś dłonie delikatnie uniosły moją głowę, ułatwiając cieczy spłynięcie w dół przełyku. Pragnienie, aby wypluć płyn, stało się niemal bolesne.

Ciemność zaczęła powracać. Kolory wschodzącego Słońca pod powiekami zniknęły. Mrok powitał mnie niczym stary przyjaciel, otulając świadomość. Ogarnęło mnie ciepło, a ja nawet nie podjęłam próby walki, po prostu pozwoliłam się pochłonąć.

Ostatnim, co do mnie dotarło, był dźwięk otwieranego okna, śmiech i chropowaty szept mężczyzny:

– Bierzmy tamtą nad jezioro i miejmy już to wszystko za sobą.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij