- W empik go
Krewni, T. II - ebook
Krewni, T. II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 470 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W parę tygodni po Nowym Roku Kański, którego postępowanie było dla Ignasia coraz bardziej zagadkowym, zaprowadził w niedzielę bohatera naszego na sumę do św. Jana. Torował on drogę koledze przez tłum, który napełniał kościół, i ciągnął go za sobą tak, aby byli naprzeciw ambony i każde słowo kazania słyszeć mogli. Gdy się kazanie skończyło i ksiądz zaczął wyliczać regestr zabierających się do stanu małżeńskiego, postrzegł Ignaś jakiś niepokój na twarzy przyjaciela i wkrótce z prawdziwym zmartwieniem dowiedział się sekretu, który mu wszystko, czego dotąd i w domu krewnej, i w postępowaniu Kańskiego nie rozumiał, wytłumaczył. Zwykłym tym tonem, jednostajnym i równym, z którego żadnej wróżby na przyszłość wyciągnąć nie można, przeczytał ksiądz: „Aleksander Kański, urzędnik komisji skarbu, kawaler, z Paulina Jelewską, panną, zapowiedź pierwsza."
Wtedy Kański,. widząc, że Ignaś spojrzał na niego, jakby z żalem i pobladł jak ściana, wziął go za rękę i zapytał:
– Co ci jest? Czemuś tak pobladł?
– Usłyszałem zapowiedź biedy, frasunków, a może i nieszczęścia tej, którą nie powinieneś był gubić za to, że cię pokochała.
– Zwariowałeś – rzekł Kański cokolwiek zmieszany – chodź, ja ci wszystko wytłumaczę.
– Nic mi nie wytłumaczysz – rzekł Ignaś. – W czym nie ma rozsądku, na to najbieglejszy nie znajdzie racyj, które by przekonały. Czułeś to pewnie i sam, że płocho narażasz i siebie, i tę, którą kochasz, kiedyś taił się przede mną z tym projektem wtedy, gdy jeszcze był czas wyperswadować ci pośpiech, który cię zgubi.
– Ale dajże pokój. Chodź no, chodź, a obaczysz, że to nie tak straszne, jak ci się wydaje – odpowiedział Kański i wyciągnął Ignasia z kościoła.
Poszli więc na Podwale do stancji bohatera naszego i tam, jak mu zaczął młody człowiek, ufny w swoją przyszłość, wykładać wszystkie swoje nadzieje, liczyć i obliczać wszystkie dochody i wydatki, upewniać go, że to jest życzeniem matki, która coraz czuje się słabszą i myśli prędkiego końca swego odpędzić nie mogąc, boi się, aby dzieci swych nie zostawiła bez opieki; jak go zaczął prosić i błagać, aby szczęścia jego nie psuł, nie tylko perswazją i odradzaniem, ale nawet taką miną,. która by mogła do serca kobiet rzucić jakąś trwogę i niepewność, dokazał tyle, że chociaż rozsądnego młodzieńca nie przekonał i nie uspokoił, wymógł jednak na nim obietnicę, że niczym nie okaże, iż to uważa za krok pośpieszny, który całej rodzinie może wyjść na złe.
– Nigdy nie zapomnę – rzekł mu Kański – tego momentu, kiedym stał po raz pierwszy przed tym domem, gdzie się rozwiązała zagadka mojego życia i gdziem niby usłyszał jakiś głos tajemniczy, który mi powiedział: Jeżeli tu nie znajdziesz swojego szczęścia, to go nie znajdziesz nigdzie. Skądże mi to przyjść mogło, jeżeli nie stamtąd, skąd płynie dla człowieka wszystko dobre i zbawienne, skąd pochodzi kierunek jego woli i ta łaska, która go oświeca o jego powinności i przez mowę sumienia, niewyraźną tylko dla tych, co jej rozumieć nie chcą, uczy go, co ma robić, a co zaniechać. Myślisz, że i minie rozsądek nie mówił, że to jeszcze za wcześnie, że lepiej zaczekać, że zwiążę sobie ręce i spętam swe nogi. Wierz mi, nie jestem, ja tak płochym, jak ci się może czasem wydaję i jakim mię dziś kilka razy nazwałeś, abym nie wiedział o tym, że każdemu, komu nawet najlepiej idzie, może się urwać i nie dopisać. Ale dlaczegoż nie mam ufać, że ja w tej mierze będę wyjątkiem, kiedy postanowienie moje niezasłużenia niczym na to, aby mi się powinęła noga, jest tak mocnym, jak świętym jest to zobowiązanie się, które biorę na siebie. Mówię ci to serio, z powagą, która mi nie jest zwyczajną, bo przysięgam ci, drogi Ignasiu, na tę przyjaźń, jaką mam dla ciebie, że do tego pośpiechu nie nagli mię niecierpliwość zostania co prędzej mężem ślicznej dziewczyny, która mię kocha, ale jakiś głos tajemny, głos mego sumienia, który mi mówi: Nie odkładaj, bo to twoje przeznaczenie, abyś dla nich pracował, abyś był ich podporą i opieką. I będę, klnę się Bogiem i tym wszystkim, co dla uczciwego człowieka jest świętym – dodał Kański z dziwnym wzruszeniem i łzą w oku. – A choćbym miał dzień i noc nie wstawać od stolika i oczy wypisać, na niczym zbywać jej nie będzie i niedostatek nie zmieści się tam, gdzie wytrwałość, praca i umiarkowanie wszystkie zajmą kąty.
– Wolałbym, żeby to nastąpiło później, – rzekł Ignaś tknięty tym wzruszeniem przyjaciela. – Ale kiedy już inaczej być nie może, niech ci Bóg dopomaga. Powiedziałem ci kiedyś, żem twój do śmierci, i powtarzam ci to teraz. W razie potrzeby będziemy pracować razem. Daj tylko Boże, aby ta praca była skuteczną. Bo że mi będzie równie miłą, jak tobie, tego ci mówić nie potrzebuję.
– Nie bój się, wszystko będzie dobrze – zawołał Kański, wracając do zwykłej sobie ufności i humoru i uściskawszy Ignasia, z którego twarzy nie znikła obawa o dalszy los krewnej i przyjaciela, zaprowadził go do tej stancyjki, już prawie gotowej, co miała być ich… rajem.
Było tam już czyściutko; a chociaż umeblowanie było bardzo skromne i składało się z rzeczy najistotniej potrzebnych, wymówił się jednak Kański mimowolnie, że wszystko to kosztuje prawie dwa razy tyle, niźli pierwiastkowo wyrachował.
– Tak będzie we wszystkim, później – rzekł mu Ignaś, nie podzielający jego uniesienia dla formy krzesełek i doskonałych zamków stolika i szafki, którymi tamten bawił się jak dziecko.
– Nie bój się – odpowiedział Kański – wszystko to wynagrodzi się potem, jak się uregulujemy. W każdej rzeczy początek jest trudny. Nie miałem doświadczenia i cierpliwości, i to i owo przepłaciłem.
– Skądże na to dostałeś pieniędzy – zapytał Ignaś.
– Trochę dała matka, trochęm pożyczył – odpowiedział Kański, spuszczając oczy.
– Więc od długów zaczynasz, cóż będzie jutro? – zawołał Ignaś.
– Dla mnie jutro jest zawsze lepsze od dnia wczorajszego – odpowiedział Kański. – To dług taki, który mam odrobić, a w tym wiesz, że nie chybię i sił mi stanie. Nie myśl więc o tym, proszę cię, a nade wszystko nie wspominaj nic na tamtej stronie i nie miej takiej zafrasowanej miny. Daj mi słowo, że będziesz wesoły.
Ignaś przyrzekł, że zrobi z siebie, co będzie mógł, i poszli do kobiet, które ich z obiadem czekały. Pomimo całej usilności obu młodych ludzi, obiad nie był wesoły. Matka z córkami były także w kościele i słyszały zapowiedzenie aktu, który miał o losie jednej z nich stanowić. Oczy więc wszystkich były zapłakane i usposobienie uroczyste. Gdy Ignaś wszedł i uściskał rękę pani Jelewskiej, ona objęła jego głowę, przycisnęła ją do swych piersi i rzekła:
– Więc już wiesz o wszystkim!
– Wiem, droga wujenko! – odpowiedział Ignaś, gdyż taki jej zawsze dawał tytuł. – Da Pan Bóg, że to będzie dobrze.
– Mam nadzieję w łasce i miłosierdziu Jego – odpowiedziała. – Młodzi są oboje, zdrowi i pracowici, kochają się i wiedzą o tym, że nie wystawa i próżność, ale pokój serca i przestawanie na tym, co jest, dają szczęście. Ubodzy są oboje, to prawda, ale jak się złożymy wszyscy, to wystarczy na kawałek codziennego chleba. – A choćbyśmy nawet mieli dobry apetyt przy zdrowiu, zawsze jednak rąk będzie dwa razy tyle, jak żołądków. Zresztą będą mogła umrzeć spokojnie, wiedząc, że biedne te dziewczęta zostaną pod opieką uczciwego człowieka, któremu Pan Bóg dał rozum i obyczaje i któremu się pewnie poszczęści.
Ignaś nie zbijał jej w niczym, ścisnął tylko rękę Paulinki, życzył jej, aby była szczęśliwą, i na tym się rozmowa o tym skończyła. Gdyby śliczna ta panienka wychodziła za mąż za jakiego bogatego panicza, pysznego rodem i imieniem,. gdyby robiła tak nazwaną świetną partię, słowem, gdyby tu na pierwszym miejscu była próżność i nadzieja olśnienia oka ludzkiego niespodziewanym szczęściem, które by miało obudzić zazdrość i podziwienie, ileż by to w kółku familijnym było do gadania po pierwszej zapowiedzi, ile powinszowań, ile opowiadania o przyszłych meblach i wystawie, o koniach i ekwipażach, o miejscu, gdzieby mieli żyć, i o tych wszystkich miastach i krajach, po których mieliby jeździć i szczęście swe, jak ogon pawi, przed okiem ludzkim roztaczać. Ale tu każde z nich czuło, że za pośpiesznie usłuchali serca, że życie ich będzie trudem i mozołem, że ani zazdrość, ani podziwienie ludzkie nie osłodzi tych goryczy, które zaprawić mogą dni i godziny, jeżeli rachuby omylą, nadzieje zawiodą, siły nie wystarczą i do nektaru małości żal poniewczasie przymiesza cierpkie swe i gryzące krople. Każde więc z nich miało więcej do myślenia niż do mówienia, i dlatego przy stole powszechne prawie panowało milczenie.
Po obiedzie, gdy matka wyszła do drugiego pokoiku przedrzemać się, a może pomyśleć i popłakać w samotności, gdy Kański usiadł przy Paulince, tuląc jej rączkę i starając się ją rozweselić całym zapasem tych nadziei, których mu Bóg dał tyle, Julka przystąpiła do Ignasia, który stanął sobie przy oknie i zamyślił się, i rzekła:
– Smutny jesteś, braciszku?
– Teraz już nie – odpowiedział Ignaś z uśmiechem i patrząc na śliczną dziewczynę, której wzrok go przenikał.
– A czemuż byłeś smutny? – zapytała czerwieniąc się.
– Czy mam prawdę powiedzieć?
– Zawsześ powinien mi mówić prawdę.
– Nawet taką, która jest dla mnie najdroższą tajemnicą? – rzekł Ignaś, którego wzrok tę tajemnicę zdradzał.
– Takiej nie mów, bo jak przestanie być tajemnicą, to może ci nie będzie tak drogą – odpowiedziała jeszcze mocniej zaczerwieniona.
– A jakiejże chcesz prawdy?
– Już więc zapomniałeś, o com się pytała? – rzekła z minką niby nieukontentowaną, z którą jej było niezmiernie ładnie. – Więc nie tylko możesz być smutnym, ale i roztargnionym. To źle, braciszku. Mężczyzna powinien być zawsze przytomnym, czynnym i pewnym siebie w każdym zdarzeniu. Ja nie lubię ludzi roztargnionych.
– Więc mnie nie lubisz, siostrzyczko?
– Kiedyś smutny i roztargniony – odpowiedziała z wyrazem oczu, które mówiły zupełnie co innego, niż słowa. – Z roztargnionym nawet rozmówić się nie można i trzeba go prowadzić pytaniami, jak się prowadzi ślepego, żeby gdzie w dół nie wleciał.
– Prowadź mię więc siostrzyczko! Chciałbym być i ślepym, byłeś ty mnie prowadziła.
– Ale ja sobie tego wcale nie życzę. Owszem, tyś powinien mieć dobre oczy i umieć patrzeć za siebie… i za mnie – dodała spuszczając wzrok ku ziemi. A gdy Ignaś uradowany chciał wziąć jej rękę, cofnęła ją, założyła obie rączki za siebie i podnosząc oczy, rzekła – nie ręką, braciszku, ale pytaniami cię poprowadzę. Czy aprobujesz to, co się tu dzieje?
– Nie – odpowiedział Ignaś.
– I dlatego byłeś smutnym i zamyślonym?