- W empik go
Krixor. Na dnie świata - ebook
Krixor. Na dnie świata - ebook
Planetą NC11LV rządzi Korporacja Wydobywcza, która zmusza mieszkających na niej ludzi do niewolniczej pracy przy wydobyciu rzadkiego minerału, violentu. Zarządcom ze Srebrnej Wieży pomagają słudzy Światłości, na których czele stoi najwyższy kapłan, sufragan. Jednak gdy w mieście pojawia się samotny przybysz, który nie zamierza zginać kolan przed służbami Korporacji, trwający od lat system zaczyna drżeć w posadach. Miejscowa ludność szykuje się do buntu, a w szeregach oficjeli mnożą się spiski i coraz śmielej knute intrygi. Zło czai się jednak nie tylko na powierzchni. Górnicy pracujący wśród złóż violentu coraz częściej nie wracają do swoich siedlisk, a z głębin dochodzą mrożące krew w żyłach ryki i jęki, bo przed prawdziwym złem nie ukryjesz się nawet na dnie świata.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-088-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojna zmieniła oblicze tego świata już dawno temu. Zostały tylko jałowe pustkowia, pełne piachu, żwiru i kamieni. Powietrze tak gorące, że wypala płuca. W ciągu dnia słońce grzeje nie gorzej niż ogień, całkowicie przy tym oślepiając. Powietrze drga niecierpliwe na horyzoncie.
Zakutany w wyświechtany płaszcz, z zasłaniającą twarz szeroką chustą, wysoki podróżnik przemierzał pustkowie długimi krokami. Zatrzymał się na chwilę i rozejrzał po okolicy. Wszędzie ten sam, monotonny, niezmienny krajobraz towarzyszący mu jakby od zawsze. Kopnął swoim ciężkim butem najbliższy kamień, poprawił przewieszoną przez ramię torbę i ruszył dalej. Wzdłuż jego ciała spokojnie spoczywał długi, prosty, ciężki miecz przytroczony szerokimi pasami. Nie była to broń elegancka, raczej ściśle użytkowa. Prosta, a w swej prostocie straszliwa.
Wędrowiec parł do przodu, nie robił postojów, nie jadł, z rzadka pił ze skórzanego bukłaka. Tak minął dzień. Zachodzące słońce żegnało go swoim przekrwionym spojrzeniem, obserwując jeszcze, jak wchodzi pomiędzy skały. Niedługo zrobi się zimno, a noc trzeba gdzieś przeczekać. To miejsce było równie dobre jak każde inne.
Rzucił torbę na ziemię, a obok niej ułożył miecz. Rozejrzał się jeszcze uważnie. Przykucnął i kilkoma sprawnymi ruchami rozpalił niewielki ogień. Płomienie, przeskakując zawadiacko, ogrzewały jego dłonie. Wędrowiec kolejny raz przebiegł wzrokiem wokół siebie, po czym usiadł. Miecz położył na kolanach.
Niebo zakrywał czarny woal chmur. Wokół panowała absolutna ciemność. To właśnie z niej poczęły dobywać się dziwne szelesty. Charknięcia i pomruki. Podróżnik zerwał się niczym rażony piorunem i płynnym ruchem dobył miecza, pochwę odrzucił na bok. Czujnym spojrzeniem począł omiatać przestrzeń w poszukiwaniu zagrożeń.
Raptem w mroku zabłysnęła para czerwonych ogników. Ślepia. A potem następne i jeszcze jedne. Towarzyszyły im groźne pomruki, które po chwili zamieniły się w jakby histeryczny śmiech. Wędrowiec mocniej ścisnął miecz. Wkrótce w obrębie światła rzucanego przez ogień pojawiły się trzy kształty. Potworne, chude, z błyszczącymi ślepiami, zmierzwioną sierścią oraz pokrytymi kolcami wygiętymi grzbietami. Z pysków poczwar skapywała ślina. Same paszcze natomiast, wykrzywione w parodii ludzkiego uśmiechu, prezentowały rzędy pożółkłych kłów.
Bez ostrzeżenia pierwszy z potworów rzucił się do gardła podróżnikowi. Wędrowiec uchylił się z graniczącą z absurdem szybkością, wykonując jednocześnie cięcie mieczem. Brzeszczot trafił w paszczę potwora, którą rozciął na dwoje, i ugrzązł w połowie cielska bestii. Kolczaste monstrum, długie niczym dwóch rosłych mężów i ciężkie jak trzech, runęło z łoskotem na ziemię, wzbijając tuman kurzu. Pobratymcy potwora od razu skoczyli na swą ofiarę, człowiek jednak nie czekał. Zanurkował pod pierwszym zwierzęciem, jednocześnie wyszarpując oręż z truchła. Na kolejny unik nie starczyło mu jednak czasu, zamiast tego uderzył drapieżnika głowicą miecza w pysk. Skowytowi poczwary towarzyszyło chrupnięcie pękającej czaszki.
Impet ataku był jednak zbyt wielki. Ogromne cielsko powaliło podróżnika i przygniotło do ziemi. Uwięziony pod trupem kolczastej bestii był bezradny. Trzeci z drapieżników wspiął się po ciele martwego piekielnego ogara. Wyszczerzył kły i wpatrując się swojej ofierze w oczy, zachichotał przeraźliwie.
W tym momencie długie na piętnaście cali ostrze przebiło jego czaszkę. Stwór zamrugał ślepiami, po czym runął martwy. Podróżnik z głośnym sapnięciem zrzucił z siebie obydwa cielska. Otrzepał się z kurzu, śliny i posoki, chwycił miecz i rozejrzał się, czy nie czai się w ciemnościach więcej potworów.
Niczego już nie dostrzegł, dlatego wbił miecz w ziemię i wyszarpnął puginał z łba bestii, po czym zaczął czyścić broń. Spojrzał jeszcze na trzy kolczate potwory, które leżały u jego stóp. Wzdrygnął się jakby z obrzydzenia i wydał z siebie cichy pomruk niezadowolenia.002
Słońce, które swoim czerwonym okiem wyjrzało zza horyzontu, ujrzało go już w drodze. Posuwistymi krokami znów przemierzał pustkowie. Jego wyczulony słuch wyłapał w pewnym momencie dudnienie. Odwrócił się i ujrzał za sobą kurzawę. Dudnienie wezbrało na sile, a kłęby kurzu się zbliżyły; podróżnik w ostatniej chwili uskoczył, tak że upadł na zad. Z wizgiem i furkotem powietrza obdrapana, pokryta brązową farbą żelazna bryła przeleciała obok niego. Pchana trzema potężnymi, plującymi ogniem silnikami mknęła naprzód.
Wędrowiec wstał, otrzepał się z kurzu i spojrzał na ryczący pojazd znikający w oddali. Podniósł lewą rękę, a prawą dłonią uruchomił znajdujący się na niej nawigator. Zielony hologram, który z niego wyskoczył, ukazał pustkowia i migający czerwony punkt – cel podróży. Pozostało jeszcze niecałe stajanie. Doskonale.
Po blisko pół godzinie szybkiego marszu był na miejscu. Gigantyczne, przypominające kły wyżynające się z pustyni przetworniki powietrza pracowały pełną parą. Wędrowiec zdjął z twarzy chustę i znajdującą się pod nią maskę. Bez niej już dawno by umarł od trującego powietrza. Wziął głęboki oddech. Jego płuca poruszyły się jak miechy kowalskie. Kaszlnął. Ogarnął wzrokiem maszynerię i znajdujące się za nią olbrzymie mury, przypominające tamę. Zapory były wysokie, jednolite i grube.
Za nimi zaś znajdowało się miasto, które niczym gigantyczna bestia ryczało potężnym głosem. Unoszące się nad nim tumany kurzu zakrywały wszystko pyłem i piachem, sprawiając, że przypominało górską strukturę. Jedynie potężna i strzelista iglica ze szkła i żelaza błyszczała w słońcu i niczym wypolerowane ostrze wgryzała się w niebo. Podróżnik wiedział, że miasto kryje w sobie megalityczną kopalnię, gdzie w znoju i brudzie pracują mieszkańcy metropolii.
Nie tracąc czasu na wątpliwą przyjemność, jaką było podziwianie tej szarej aglomeracji, wkroczył do miasta. Przeszedł przez główną bramę, ominąwszy wielkie machiny, które właśnie nią wyjeżdżały, i kroczących górników. Byli tacy sami jak to miejsce – szarzy, brudni, apatyczni, śmierdzący zmęczeniem i zrezygnowaniem. Nie zwracali na niego uwagi, tylko szli ze wzrokiem wbitym w ziemię. Większość z nich niosła jakieś części zamienne, rury, łańcuchy i tarany dźwiękowe służące do wydobywania surowca spod ziemi.
Główna ulica miasta była pełna ludzi i maszyn. Tłum unosił się i opadał tysiącem przechodniów, jednak podróżnikowi nie było aż tak ciężko się przezeń przebić. Przerastał tę tłuszczę o ponad głowę, a szerokie, kościste barki torowały mu drogę.
Wszystkie stojące wzdłuż ulic budynki były do siebie podobne: szare, pokryte pyłem, wysokie, z niedużymi, ziejącymi mrokiem oknami. Zewsząd dobiegało nieznośne dudnienie machin wydobywczych. Mężczyzna patrzył na to wszystko z niesmakiem i zniechęceniem. Po długiej podróży marzył tylko o kuflu zimnego napitku, dobrej strawie i miękkim łożu.
– Wyglądasz na silnego męża! Kopalnia czeka, możesz trochę zarobić, a przed pracą za darmo się przebadać! – zachęcał naganiacz stojący na wzniesieniu. Podróżnik go zignorował, robiąc kwaśną minę.
– Datek na sieroty! Wspomóż Świątynię i biedne dzieci, panie! Niech ogarnie cię Światło! – zakrzyknął siedzący przy pancernej kasie ładnie ubrany mężczyzna. Wędrowiec kopnął w jego stronę piachem.
Minąwszy kolejne stanowiska nagabywaczy oraz przebiwszy się przez tabuny robotników, dotarł do wielkiego budynku ozdobionego kolorowymi neonami. Światła przedstawiały ogromną, szczupłą kobietę o lubieżnym spojrzeniu i lekko otwartych, pełnych ustach. Jej rozchylające się nogi na przemian pokazywały i zakrywały napis: „USTAw się w kolejce”.
Ogromny podróżnik popatrzył na smętną linię stojących przed budynkiem robotników, którzy przygarbieni i znudzeni przesuwali się co jakiś czas o krok do przodu. Nie zważając na nich, śmiało postąpił do wejścia.003
Dźwięk spuszczanej wody wyrwał go z rozmyślań. Gdy drzwi od toalety się otworzyły, wyszedł z niej odziany w czarny uniform Korporacji, blady jak otaczające go ściany mężczyzna. Jego twarz była szczupła i wyrafinowana, o wielkich, głęboko osadzonych oczach. Ów człowiek podstawił pod kran drżące dłonie i nabrał w nie trochę wody, po czym przemył twarz.
– Słyszałem, jak rzygałeś – rzekł niewidoczny do tej pory mężczyzna, poprawiając swoje czarne ubranie.
– A ty nie, Rey? – zapytała trupio blada twarz.
– Nie. Pomagają mi w tym moje kochane maleństwa. – Rey wyciągnął z kieszeni fiolkę, w której zagrzechotało kilka tabletek.
– To koniec. Jak Stary dowie się o sztolni siódmej, to równie dobrze mogę złożyć wymówienie.
– Lee Vay, posłuchaj, nie jest źle. Możemy uratować sytuację. – Obydwaj zamilkli, gdy z kolejnej kabiny wyłoniła się odziana w czerń wysoka postać o bladosinej twarzy i przerażonym spojrzeniu. Osoba ta nie traciła czasu na mycie rąk i twarzy, tylko wyszła bez słowa, odprowadzona wzrokiem Reya i Lee Vaya.
– Zawsze możemy zamknąć sztolnię siódmą i otworzyć trzy nowe szyby w sztolni szóstej.
– A co z robotnikami? Przerzucimy ich wszystkich do szóstki?
– Powiedziałem, że zamkniemy, czyli zasypiemy, wraz ze wszystkimi zbywalnymi zasobami, które się tam znajdują. W raporcie zaznaczymy, że obsługa nadgorliwie używała taranów albo że któraś z tyrant się przegrzała. Dobrze wiesz, że takie sytuacje miały już miejsce. I to nie raz. Do tego dojdzie jeszcze zastrzyk gotówki, którym będzie wycofanie budżetu z tej partii wydobycia. Problem z głowy.
– Tak, masz rację. Tym bardziej, że siódemka jest chyba całkowicie pozbawiona minerału. Na to przynajmniej wskazują ostatnie raporty.
– Tym lepiej dla ciebie. Udowodnisz, że twój pomysł jest jak najbardziej słuszny. Po co tracić czas na próżny wysiłek. Trzeba szybko wycofać kapitał.
Blada, zapadnięta twarz Lee Vaya nabrała barw. Mężczyzna się wyprostował i poprawił korporacyjny uniform. Na przechodzącym przez pierś czarnym, skórzanym pasie umocował srebrną klamrę z symbolami Korporacji i swojego stanowiska. Panowie jeszcze raz poprawili fryzury i ubiór, wciągnęli nosami po kresce na uspokojenie i ruszyli do sali konferencyjnej.004
Loronar DeLocke, prezes Korporacji Wydobywczej, odgiął się na swoim obitym czarną skórą fotelu. Spoglądając to na marmury biura, to na zmysłową asystentkę, starał się spokojnie przetrawić wiadomość, którą właśnie przekazali mu kierownicy spółki. Siedzący za długim, czarnym stołem oficjele rzucali sobie ukradkowe spojrzenia, wyczekując reakcji prezesa.
DeLocke wstał i podszedł do wielkich okien, z których można było ujrzeć całą metropolię. Z najwyższego piętra szklanej iglicy widok powinien być wspaniały, niestety miasto w dole przypominało raczej termitierę, a ogromne machiny, na przemian wchodzące do wielkiej dziury i wynoszące z niej kamienie, mrówki. Do tego dochodziło jeszcze otaczające aglomerację makabrycznie nudne i bure pustkowie. Ta paskudna panorama nie nadawała się do dłuższej kontemplacji. Zrezygnowany DeLocke odwrócił się do swoich gości. Ich wyrachowane, opanowane i skupione twarze również nie pomagały mu odnaleźć natchnienia.
– Kontynuuj – oznajmił do stojącego przy projektorze pomocnika. Zastępca kierownika do spraw technologicznych drgnął, kiedy usłyszał głos prezesa, po czym ponownie wprawił hologram w ruch.
Nawet kompletny laik, niewiedzący nic na temat Korporacji i jej działań, byłby w stanie odczytać z wykresów, na których wszystkie strzałki rwały w dół, że w firmie nie dzieje się dobrze. Potwierdzały to twarze zebranych.
– Tak jak mówiłem. Sztolnia numer siedem odnotowuje coraz większy spadek efektywności, wydajność robotników drastycznie zmalała w ostatnim kwartale, nie mówiąc już…
– Wystarczy, nie chce mi się tego słuchać. Czy mamy jakiś problem?
Odpowiedzią na pytanie Loronara była całkowita cisza. Na twarzach oficjeli nie poruszył się nawet jeden mięsień, a ich zimne spojrzenia nadal zogniskowane były na osobie prezesa.
– Panowie – zaczął Loronar. – Dobrze wiecie, że Korporacja jest jak wielka machina. Jeżeli coś zaczyna w niej szwankować, nawet najmniejszy spośród trybików, cała powoli się psuje i przestaje pracować jak należy.
DeLocke ruszył wzdłuż długiego, prostokątnego stołu, wykonanego z połyskliwego, czarnego materiału. Spoglądał na otaczające ich białe ściany udekorowane czarnymi ornamentami przedstawiającymi symbole Korporacji. Jednocześnie mógł z łatwością zaobserwować, jak niektórzy z zebranych szybko przeszukują dane i materiały. Dokonywali tego na wirtualnych monitorach, których projektory wmontowane były w stół.
– Maszyna. Tak. – W tym momencie Loronar się zatrzymał i ogarnął ręką wszystkich zebranych. – Pewnie słyszeliście to już co najmniej setkę razy. Wielka maszyna… strasznie tandetne porównanie – oznajmił, kręcąc głową i uśmiechając się ironicznie. – Korporacja to jedna wielka rodzina. A jak wiecie, rodzina to świętość. Wszyscy jesteśmy braćmi – zaznaczył wzniośle, a zebrani słuchali jego słów z oddaniem i uwielbieniem, nierzadko przytakując.
– Korporacja jest naszą matką i takie tam… – urwał nagle. – Kolejny tani slogan, którym menedżerowie niskiego szczebla karmią swoich podwładnych. Nie, panowie. Nie jesteśmy ani maszyną, ani tym bardziej rodziną.
Rey obserwował Loronara, gdy ten kroczył wzdłuż stołu. Było coś niezwykłego w tym człowieku. Nie był młody, ale też jeszcze nie pasowało do niego określenie „Stary”, tak często używane przez pracowników firmy. Wysoki, przystojny, elegancki. Nawet bez tej swojej fortuny, w tanich ciuchach przyciągałby na ulicy uwagę wszystkich kobiet. Gdyby tylko te go w jakikolwiek sposób interesowały. Kobiety go nie obchodziły, przynajmniej nikt nigdy nie widział go z żadną. A działo się tak, ponieważ DeLocke miał tylko jedną miłość – Korporację. Poza tym był nieprzewidywalnym, porywczym, cynicznym skurwysynem, o szalonej wręcz ambicji i zdolnościach analitycznych, których nie powstydziłby się żaden komputer. Może właśnie dlatego Rey tak go podziwiał. I tak strasznie się go bał. Jednak nawet gdyby zebrać cały ten lęk i zachwyt, to i tak nie mogłyby się one równać z nienawiścią, którą do niego żywił.
– Tak naprawdę Korporacja jest naszą religią – stwierdził z namaszczeniem DeLocke. – Wy, panowie, jesteście jej kapłanami. Bogiem natomiast… jestem ja – dodał i ponownie jego słowa spotkały się jedynie z milczącą aprobatą. – Tak jak każdy dobry bóg żądam tylko dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest oddanie. Drugą szczera spowiedź. Lee Vay, przyjacielu, siódemka to twój rewir, prawda? – DeLocke zatrzymał się przy wysokim fotelu Lee Vaya.
– Tak, panie prezesie.
– Wyznaj nam zatem szczerze, co się tak właściwie dzieje? Masz może jakieś rozwiązanie tego problemu? – Głos Loronara był spokojny, a uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, wręcz rozbrajający.
– Ostatnie raporty wskazują, że sztolnia numer siedem jest już pusta. Minerał się wyczerpał. Możemy ją zamknąć i jednocześnie otworzyć nowe szyby w sztolni numer sześć. Dzięki temu zachowamy kapitał, który obecnie tracimy na bezowocne prace.
DeLocke pokiwał głową z aprobatą. Lee Vay się uśmiechnął i poprawił na krześle. Zaczynał już mówić, gdy ręce stojącego za nim prezesa oplotły się wokół jego szyi. Lee poczuł potworny ucisk na krtań, nie mógł oddychać. Chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko karykaturalny skrzek.
Loronar uderzył głową zarządcy sztolni numer siedem o blat, w wyniku czego na wirtualnym pulpicie pojawiły się kolejne dane. Pełne strachu oczy Lee Vaya padły na siedzących obok niego oficjeli. Ich twarze nawet nie drgnęły, pozostawały wyrachowane i chłodne, a zimne spojrzenia z dziwną niecierpliwością śledziły każdy ruch prezesa. We wręcz ogłuszającej ciszy, która panowała w pomieszczeniu, słychać było już jedynie rzężenie konającego Lee Vaya oraz plumkanie przycisków komputera, które raz po raz ocierane twarzą duszonego kierownika wyświetlały kolejne dokumenty i wykresy.
Kiedy Lee Vay zrobił się całkowicie biały, a jego źrenice uciekły do góry, Loronar delikatnie położył ciało oficjela na podłodze, po czym podniósł się z gracją zza stołu. Poprawił swój biały uniform i przeczesał włosy, układając je finezyjnie.
– Dobrze panowie – oznajmił spokojnie, jakby nic się nie stało. – Tak właśnie wygląda smutna rzeczywistość ludzi nieodpowiedzialnych. Chciałbym was zapytać, czy macie może lepszy pomysł niż zasypywanie sztolni, w której wedle najnowszego raportu znajduje się największy depozyt minerału, na jaki do tej pory się natknęliśmy?
– Tak, panie prezesie – odezwał się Rey. – Akurat mam jeden. Wedle badań moich biegłych należy skierować tam większą liczbę robotników z taranami oraz co najmniej jeszcze jedną tyrantę. To podniesie nie tylko efektywność działań, ale również motywację. Warto byłoby również zapowiedzieć, że pracownicy sztolni numer siedem otrzymają premię za pracę w tak ważnym dla Korporacji rewirze. Poza tym uważam, że dobrze byłoby rozniecić tam trochę Światła i w tym celu zbudować kryptę.
Oczy wszystkich przeniosły się na prezesa. DeLocke się pochylił i zerwał srebrne insygnia z ciała Lee Vaya. Rzucił je przez stół prosto w ręce Reya. Potem ruszył do swojego biurka.
– Dziękuję panowie, to już wszystko na dzisiaj.
Zebrani wstali i ruszyli do wyjścia. Loronar pozostał sam ze swoją asystentką, która czekała na jego dyspozycje. DeLocke rozsiadł się na swoim wspaniałym fotelu i odetchnął ciężko. Wyjął nawilżoną różanym zapachem chusteczkę i starł nią pot z czoła. W rękę, którą wystawił, jego asystentka włożyła wysoką szklankę krystalicznie czystej wody.
– Co ja bym bez ciebie zrobił, Loa? – zapytał z lekkim uśmiechem. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. – I za to cię lubię. – Asystentka odwróciła wzrok w stronę trupa. – Nie, nie… Niech pan Lee Vay jeszcze trochę sobie tam poleży. Po raz pierwszy na coś się przydał. Przynajmniej wiem, że odświeżacze powietrza działają bez zarzutu. – DeLocke włączył swój pulpit i przerzucił kilka plików. – Bądź tak miła i umów mnie z moim spowiednikiem.005
Drzwi od biura Reya otworzyły się z cichym sykiem. Nowy kierownik wkroczył do pomieszczenia tyłem, odbierając jeszcze gratulacje od swoich kolegów i uśmiechając się do nich sztucznie. Gdy drzwi się zamknęły, głośno wyrzucił z siebie powietrze, po czym kilkukrotnie odetchnął.
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, podeszła do niego jego osobista sekretarka. Na srebrnej tacce, którą niosła, stała szklanka wody. Obok niej leżały biała kapsułka i ręcznik. Rey wyjął tacę z rąk dziewczyny i przez chwilę się zastanawiał, gdzie ją postawić. Najpierw chciał ją położyć na szklanym stoliku, lecz zrezygnował z tego pomysłu. Ostatecznie taca została ustawiona na niedużej awangardowej rzeźbie.
Rey się wyprostował i stanął przed swoją nieco zdziwioną sekretarką. W tym samym momencie uderzył ją pięścią w twarz. Cios był na tyle silny, że dziewczyna upadła, roztrzaskując szklany stolik. Rey starł krew z ręki ręcznikiem, połknął kapsułkę oraz wypił wodę.
– Dziękuję. Tego mi było trzeba – oznajmił.
Zasiadł za swoim biurkiem. Tymczasem dziewczyna zaczęła podnosić się z podłogi, otrzepała ze stroju kawałki szkła i drżącą ręką starła krew z rozbitej wargi. Jej twarz już powoli puchła.
– Przynieś mi pliki siódemki – rzucił Rey, włączając swój holograficzny komputer. – A, i zrób coś z twarzą. Mam ważne spotkanie za kwadrans, a wiesz, jak wszyscy uwielbiają twoją śliczną buzię. Przynieś też coś mocniejszego. Dziś małe święto. Lee Vay odpadł z gry.
Sekretarka, kiwnąwszy głową na znak, że rozumie, wyszła, zabierając ze sobą tacę, szklankę i brudny ręcznik. Jednocześnie starała się zasłonić swoją poranioną twarz. Jej przełożony tymczasem zmienił holograficzny zapis na swoim biurku. Do tej pory głosił on „De La Rey zarządca Osiem”. Z uśmiechem i poczuciem dominacji zmienił go na „De La Rey zarządca Siedem/Osiem”.006
Było ciemno. Komnata tonęła w mroku, który podsuwał wyobraźni kształty dziwnych widziadeł i sennych mar. Czuła się jednak bezpiecznie. Po raz pierwszy od wielu lat. Może po raz pierwszy w ciągu całego swojego krótkiego życia. Leżała na boku otoczona umięśnionym ramieniem, którego ogromny właściciel spoczywał tuż za nią. Jego wielka klatka piersiowa unosiła się miarowo, odmierzając równe oddechy. Wtulona w nią plecami drzemała, czując ciepło i silne uderzenia jego mocarnego serca.
To była niesamowita chwila, kiedy tak po prostu wkroczył do jej pokoju, a właściwie – bądźmy szczerzy – odrapanej klitki. Nie mogła jednak narzekać: miała okno, szafkę, łóżko i była tu sama, choć większość dziewczyn mogła o tym tylko pomarzyć. Nadal był to jednak wyłącznie obskurny kąt. Życie dziwki w tej części miasta nie było ani łatwe, ani kolorowe. Górnicy częściej przychodzili się tu wyżyć niż zabawić, przez co za każdym razem, kiedy ktoś pojawiał się w progu, odczuwała strach. Tym bardziej gdy stanął w nich ten olbrzym. Był jednak zupełnie inny od tych wszystkich brudasów, którzy się u niej zjawiali. Nie skrzywdził jej. Był silny, zdecydowany i stanowczy, a zarazem delikatny i bardzo ciepły – jej zwykli klienci byli zimni jak trupy, od niego z kolei czuć było wręcz żar, zupełnie jakby jego ciało to był jeden wielki reaktor. Jednakże najbardziej niesamowite miał oczy. Nie było to mętne, zobojętniałe spojrzenie, jakie widywała niemal codziennie. Jego wzrok był dziki, władczy i uważny. W pewnym sensie jednak bardzo spokojny.
Tuż za nim do izby wpadło dwóch ochroniarzy burdelu. Chcieli go chyba pobić, ale poszło im katastrofalnie. To on złoił im skóry, szczególnie temu, który zamachnął się na niego kijem. Potem obu wyrzucił za drzwi. Biorąc pod uwagę siłę jego ciosów, powinni tam leżeć do tej pory. Przynajmniej nie słyszała, żeby się podnieśli.
Teraz, w tej cichej ciemności, czuła się bardzo dobrze. Dziwiła się tylko, jak ten siłacz może leżeć tak spokojnie. Gdy ktoś przechodził obok jej pokoju, jej milczący towarzysz podniósł głowę i popatrzył w stronę drzwi. Muskuły miał naprężone, jakby gotowe do skoku, do walki. Zdjął z niej wtedy rękę i włożył ją pod poduszkę, gdzie schował długi na łokieć nóż. Kroki jednakże ucichły, więc po dłuższej chwili się rozluźnił, schował broń, przytulił ją do siebie i położywszy dłoń na jej piersi, spokojnie zasnął.
Obudziło ją dudnienie maszyn. To samo dudnienie, które wyrywało ją ze snu każdego dnia. Szum kwaśnego deszczu nieco zagłuszał te podziemne bębny, jednakże niecałkowicie. Jej olbrzymi towarzysz stał już ubrany. Spoglądał przez okno na miasto ukryte za całunem kwaśnych strug.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem. Do środka wpadł wielki osiłek o nienaturalnej budowie ciała. Widać było, że jest na chemii. Słyszała o nim. To musiał być Luppo, bandzior na usługach alfonsów. Zawsze wzywali go, by zrobił porządek, gdy coś szło nie po ich myśli. Służył też jako prawidło do dziewczyn. Po jednej wizycie u niego żadna więcej nie grymasiła. Luppo rozejrzał się po pokoju szaleńczo, po czym krzyknął:
– Gdzie on jest, szmato?! – Jego spojrzenie było nieludzkie, okrutne oraz w dziwny sposób nieobecne. Musiał być czymś odurzony.
Dziewczyna rozejrzała się ze strachem w poszukiwaniu olbrzyma, który spędził z nią noc. Albo wszystko się jej śniło, albo ten kolos potrafił po prostu znikać. Nie było po nim nawet śladu, a przecież stał tu przed chwilą.
– Słuchaj no, suko… – Luppo nie skończył. Przybysz wyrósł za jego plecami, chwycił go za szyję, po czym uniósł i cisnął nim o ścianę.
Luppo poderwał się z ziemi, wyszarpując zza paska nóż. Omiótł spojrzeniem swojego przeciwnika: zobaczył niewzruszoną górę suchych mięśni. Nie odebrało mu to jednak wigoru. Był na haju, więc nikt nie mógł się z nim równać.
Skoczył na wędrowca, wymachując nożem. Nie trafił ani razu. Za to potężny cios pięścią w szczękę, który został wyprowadzony z niebywałą wręcz szybkością, zamroczył go i obrócił nim. Olbrzym doskoczył do Luppa, jedną ręką objął jego szyję, a drugą chwycił za dłoń dzierżącą ostrze.
Nastąpiła próba sił. Jednak żadne napompowane chemikaliami mięśnie nie mogły się równać z zahartowanymi muskułami tego milczącego mocarza. Powoli, ale konsekwentnie i nieuchronnie nóż wniknął w ciało swojego właściciela. Luppo otworzył szeroko usta, biorąc wielki wdech.
Szybkim ruchem ręki przybysz otworzył brzuch swojego przeciwnika. Bandzior padł na kolana, z niedowierzaniem patrząc na swoje wypatroszone flaki. Panicznie starał się powstrzymać wypływające trzewia, które przelewały się przez jego palce.
Olbrzym stanął nad nim, po czym chwycił go za kołnierz oraz spodnie. W tym momencie dziewczyna, która nie mogła dłużej patrzeć na tę scenę, schowała głowę pod kocem. Po chwili usłyszała głośny wrzask, a następnie straszliwy trzask i dźwięk pękającego szkła. Kolejny był dziwny furkot powietrza, a w końcu ciche plaśnięcie, jakby ktoś zmiażdżył w dłoniach pomidor. Potem był już tylko deszcz i dudnienie machin.
W pewnym momencie poczuła, że ktoś ściąga z niej okrycie. Był to jej towarzysz, który teraz patrzył na nią spokojnie. Sięgnął do kieszeni i wyjął niewielki, połyskliwy kamień, po czym położył go obok kobiety. Ruszył do wyjścia. Zatrzymał się w drzwiach i odwrócił. Rzucił jeszcze okiem na rozwalone okno i ślady krwi na podłodze. Wrócił do kobiety i obok pierwszego kamyczka położył drugi, równie połyskliwy. Potem wyprostował się, ogarnął jeszcze raz jej ciało rubasznym spojrzeniem, uśmiechnął się, nie wiadomo, czy do niej, czy do siebie samego, i wyszedł.
Została sama. Bez okna, z trupem pod budynkiem i, tak, definitywnie tak, dwoma kolejnymi przed drzwiami. No i tymi dwoma błyskotkami. Przyjrzała się im. Jej oczy zrobiły się okrągłe.007
Pomieszczenie było czyste i jasne. Przez wielkie okna, ukryte za żaluzjami, wnikało do środka światło słoneczne. Przestrzeń wypełniała cicha, kojąca muzyka. Do wnętrza weszła osobista sekretarka kierownika De La Reya. Odłożyła tacę i usiadła przy przypominającej graniastosłup wysokiej bryle. Włączyła wirtualny panel i popatrzyła na podświetlone odbicie swojej twarzy. Z kwaśną miną zaczęła układać włosy. Poprawiła czarny żakiet, odkrywając bujny dekolt.
Cienka wiązka błękitnego promienia zaczęła skanować jej twarz. Po chwili z bryły, niczym wąskie, białe macki, wypełzły liczne kable. Na końcu każdego z nich znajdowała się świecąca dioda. Dziewczyna zamknęła oczy i wstrzymała oddech. Macki z ogromną prędkością zaczęły wirować wokół jej głowy. Poruszały się tak szybko, że w pewnym momencie zmieniły się w białe smugi emanujące dziwnym światłem.
Po chwili wszystko się skończyło. Kabelki zgasły i wycofały się do wnętrza bryły. Twarz sekretarki ponownie została podświetlona. Prezentowała się wspaniale. Nie dość, że maszyna zacerowała zranienie w sposób niedostrzegalny dla ludzkiego oka, to jeszcze nałożyła doskonały makijaż.
Graniastosłup zgasł. Dziewczyna, wstając, uśmiechnęła się promiennie. Jej oczom ukazała się stojąca nieopodal wysoka i bardzo piękna kobieta, która podeszła do niej, pochylając się lekko, tak aby móc spojrzeć jej w oczy. Pokiwała głową z uznaniem.
– Bardzo ładnie. Nie mogę wyjść z podziwu, jaką wspaniałą robotę odwala ta maszynka.
– Czego chcesz, Nilanti?
– Wiesz, Sookie, po śmierci Lee Vaya muszę znaleźć sobie nowe miejsce w organizacji – powiedziała, a jej twarz nabrała smutnego wyrazu. Po chwili jednak kobieta się uśmiechnęła. – Żal mi cię trochę. Masz taką śliczną buzię, a Rey tak często cię po niej bije.
Sookie nie zwróciła na nią uwagi. Nacisnęła przycisk na ścianie. Panele podłogowe się rozchyliły i spomiędzy nich wysunęło się biurko. Dziewczyna zasiadła za nim i rozpoczęła pracę. Musiała przygotować materiały dla swojego przełożonego. Nie mogła tracić czasu.
– Nie martw się jednak, kochanie. To nie potrwa długo – dodała Nilanti, kierując się do wyjścia.
– Jak to? – Sookie podniosła oczy znad holograficznych plików.
– Ano, tak to. Obawiam się, że teraz to ja będę się musiała o to martwić – zaśmiała się. – Chociaż chyba jednak nie. Rey woli spędzać ze mną czas w trochę inny sposób niż z tobą.
– To dlatego Lee Vay nie dostał swojego raportu… Chcesz zająć moje miejsce.
– Nie schlebiaj tak sobie. Nie twoje miejsce, tylko stanowisko. Lee Vay był na cenzurowanym u Starego już od dawna. Przezornie było zacząć się zastanawiać nad odejściem.
– Lee Vay nie żyje przez ten raport. Wiesz o tym?
– Położył głowę przez własną nieodpowiedzialność. Przez nieuwagę. Zupełnie tak jak ty – zakończyła Nilanti, spoglądając z uśmiechem na swoją koleżankę. – Idę już. Posprzątaj biuro, jak możesz, zanim wyjdziesz.
Nilanti wyjęła z kieszeni żakietu niedużą fiolkę. Wysypała z niej małą kapsułkę, którą włożyła do ust i połknęła. Obydwie dziewczyny cały czas patrzyły sobie w oczy. Spojrzenie Nilanti było szydercze i butne, tymczasem oczy Sookie nie zmieniły wyrazu. Nadal były nieco zdziwione, ale niewzruszone.
– Na co to? – zapytała Sookie.
– A co cię to obchodzi? – prychnęła Nilanti.
– A nic. Tak tylko pytam. Z ciekawości. Bo widzisz, w naszym zawodzie naprawdę trzeba uważać na to, co się bierze do buzi. – Po tych słowach oczy Nilanti zrobiły się okrągłe, a jej twarz nieco pobladła. – A tym bardziej na to, co się połyka.
W tym momencie Nilanti chwyciła się za gardło i upadła na kolana. Sookie wstała i małymi kroczkami podbiegła do swojej koleżanki. Przyglądała się spokojnie, jak ta osuwa się na podłogę, spoglądając z przerażeniem i nienawiścią w oczy stojącej nad nią dziewczyny.
– Co jest, „kochanie”? Masz coś w gardziołku? – zaśmiała się Sookie. – Przecież chyba nie po raz pierwszy – dodała.
Wróciła do biurka i usiadła na krześle. Położyła dłoń na konsoli komunikacyjnej. Włączyła ją, gdy Nilanti przestała się ruszać. Po chwili z urządzenia wystrzeliła holograficzna postać mężczyzny w mundurze.
– Ochrona obiektu – odezwał się hologram.
– Szybko, moja koleżanka zemdlała!008
Miał chyba najlepsze mieszkanie w okolicy. Duże i przestronne, wypchane po brzegi technologicznymi zabawkami i doskonale wyposażone. Miało tylko jedną wadę – nikt poza nim tam nie mieszkał. Czekała w nim na niego tylko cisza. Cisza i setki fotografii. Nie były to pełgające holozdjęcia, obecnie tak popularne. On wolał stare rzeczy. Zdjęcia zatem były normalne, na papierze fotograficznym, oprawione w ramki i rozmieszczone na półkach i ścianach.
Kiedy się tu przenosił, sądził, że rozpocznie nowe życie. Z dala od problemów i błędów, jakie popełnił w poprzednim. Tym bardziej że przeprowadzka wiązała się z awansem. Miał przecież pracować dla potężnej Korporacji. To był błąd. Myślał, że będzie lepiej, inaczej. Źle myślał.
Podpierając się butelką, siedział przy biurku i przeglądał stare zdjęcia. Z tej melancholijnej zadumy wyrwał go dźwięk komunikatora. Zastanawiał się przez chwilę, czy w ogóle go odebrać.
– Bradok – burknął w końcu niedbale.
– Panie komisarzu, mamy bardzo poważną sprawę w Kopalniach – rozbrzmiał nieco podenerwowany głos młodego człowieka.
– Synu, jest późna godzina, a poza tym Kopalnie to nie mój rewir. Nie ma tam żadnego podkomisarza?
– Nie zrozumiał pan. Jest tu trzech podkomisarzy i każdy z nich twierdzi, że to właśnie pan powinien przyjechać.
– Prześlij mi lokalizację na komunikator. Będę, gdy dojadę – powiedział, po czym się rozłączył.
Jeszcze przez chwilę spoglądał na zdjęcia, trzymając szklankę przy policzku. Wreszcie wstał, przyczepił kaburę z bronią do paska i założył ciężki płaszcz. Nie oglądając się na puste mieszkanie, wyszedł.
Podróż nocą przez miasto skąpane w strugach deszczu zawsze była niesamowita. Tysiące świecących różnymi kolorami neonów odbijało swe oblicza w kałużach, tworząc mozaikę barw i kształtów. Ściekające po szybach jego pojazdu krople mieniły się setką odcieni. Zamyślony, siedząc za prowadnicą, patrzył na ludzi na ulicach. Niektórzy biegli, by uciec przed deszczem, inni tulili się do siebie ukryci pod parasolami i płaszczami. Wszyscy byli niczym czarne cienie na tle kolorowych neonów i barwnych wystaw.
Krajobraz się zmienił, kiedy wjechał na rozległe i paskudne tereny kopalń. Wszystko tu było szare i brudne. Dudnienie maszyn, które nieprzerwanie pracowały, przyprawiało go o ból głowy. Jak można tak żyć? W porównaniu z niewielkim miastem tereny kopalń były co najmniej dziesięciokrotnie większe. I znacznie bardziej niebezpieczne.
Wreszcie dojechał na miejsce. Wysiadł z pojazdu i pokazał laminat. Stojący wszędzie chłopcy ze Służb Bezpieczeństwa Kopalń przepuszczali go bez zadawania zbędnych pytań. Cały teren ogrodzony był elektrobarierami. Rzeczywiście musiało się tu wydarzyć coś dużego – pomyślał. Przed wejściem do odgrodzonego przybytku stał mężczyzna w płaszczu, który drżącymi rękami starał się wysypać z niedużej fiolki kapsułkę. Pewnie na uspokojenie.
– Komisarz Bradok – przedstawił się. – Co się tutaj wyprawia? – zapytał, po czym wyjął buteleczkę z ręki mężczyzny i sam wysypał mu jej zawartość na dłoń.
– Podkomisarz Keso. Wchodzi pan tam na własną odpowiedzialność. Ja nie dałem rady – oznajmił młodzieniec, połknąwszy tabletkę.
– Co to w ogóle za miejsce, podkomisarzu?
– Kawiarnia? Bar? Szynk jakiś cholerny. Lepiej niech pan zapyta właściciela. Jest wewnątrz.
Bradok wszedł do środka. To, co ukazało się jego oczom, nie tyle go zdziwiło, ile raczej wprawiło w osłupienie. Był w szoku. W niedużym, zasnutym dymem pomieszczeniu przypominającym bar leżało kilka, a może kilkanaście porąbanych ciał. Wszędzie walały się kończyny, głowy i sinokarminowe wnętrzności, nie wspominając już o krwi. Po pomieszczeniu kręciło się kilkunastu funkcjonariuszy Służb Bezpieczeństwa oraz kilku przedstawicieli prawa. Widać było, że utrzymanie równowagi na tym śliskim podłożu nie jest łatwe.
– Krwawa łaźnia – oznajmił kolejny mężczyzna w prochowcu. – Podkomisarz Dengar. Ktoś tu zrobił niezłą kwezwę.
– Bradok. Proszę nie zapeszać, jeszcze tylko świątynnych siepaczy nam tu brakuje.
– Nie wiem, co z tym zrobić, komisarzu. Nigdy nie widziałem podobnej rzeczy.
– Co to w ogóle jest, do kurwy nędzy?
– Ktoś się chyba w końcu wkurwił na Szubienicę.
– Na co?
– Szubienica. No wie pan. Służba Bezpieczeństwa Kopalń. SBK… Szubienica?
– To chyba powinno być „Szubienika”.
– Ta… W końcu tylko dziewięciu na dziesięciu mieszkańców kopalń to analfabeci.
– Niech mi ktoś powie wreszcie, co się tutaj stało? – Bradok rozejrzał się raz jeszcze.
– Kilku albo kilkunastu szubieniczników zostało poćwiartowanych na kawałki. Trudno stwierdzić, ilu dokładnie. Ciężko w tej rzeźni odróżnić łeb od kolana.
– Tak… Ilu było napastników? – Pytanie komisarza zawisło w ciszy, bo Dengar jakoś nie spieszył się z odpowiedzią. – No, ilu?
– A jak pan myśli, panie komisarzu?
– Biorąc pod uwagę liczbę ciał i kilka wypalonych dziur w ścianach, czyli trochę postrzelali, pewnie z pięciu czy sześciu napastników. Dobrze uzbrojonych. Zabili ich i porąbali ciała. Zwyrodnialcy.
– Jeden.
– Słucham?
– To był jeden człowiek.
– Powtórz, bo chyba nie zrozumiałem.
– Jeden człowiek. Z mieczem.
– Co ty pieprzysz? – Bradok roześmiał się niespokojnie.
– Ekipa już odzyskuje filmy z holokamer. Wcześniej jednak zapytaliśmy właściciela. Stał za kontuarem i wszystko widział.
Bradok nie kontynuował tej rozmowy. Uważając, aby w nic nie wdepnąć, podszedł do właściciela baru. Był to bardzo stary i przygarbiony jegomość, który, choć mogło się to wydać nieco dziwne, wyglądał na najspokojniejszego ze wszystkich zebranych.
– Komisarz Bradok. Co się tutaj wydarzyło, proszę pana? – zaczął. Gestem ręki pokazał innym funkcjonariuszom, żeby zostawili ich samych.
– Nie jest pan z Szubienicy?
– Nie, przyjacielu. Jestem zwykłym detektywem.
– Policjantem, znaczy się.
– Powiedzmy. O co tu chodzi?
– Zawołałem was od razu po tym, jak się to skończyło.
– Co się skończyło?
– Miałem już zamykać, kiedy weszła jakaś parka. Chcieli się napić. Zdaje się, że coś planowali. Znałem ich. Młody chłopak pracujący w kopalni i jego dziewczyna. – Starzec zamilkł na chwilę.
– Dalej.
– Oprócz nich był jeszcze olbrzym.
– Kto?
– Olbrzym. Wielkolud. Potężny człowiek jakiś. Siedział w kącie i pił. Nie czepiałem się go, bo zapłacił za wszystko z góry.
– Kontynuuj.
– Potem wpadli tu ci kolesie z Szubienicy. Byli pijani albo czymś odurzeni. Nie wiem. Zaczęli przystawiać się do dziewczyny.
– Ilu ich było?
– Z ośmiu.
– Mhm. – Bradok jeszcze raz popatrzył na masakrę. Nie przyszło mu to łatwo. Teraz jednak przynajmniej wiedział, ile ciał trzeba będzie skompletować.
– Młodzi byli bardzo przestraszeni. Ludzie z SBK zaczęli się coraz bardziej rozzuchwalać. Para miała właśnie wyjść, ale już nie zdążyła. Przewrócili dziewczynę i chcieli się z nią zabawić. Chłopaka zaczęli bić, najpierw jeden, potem dołączyło się jeszcze dwóch. Wtedy do akcji wkroczył ten olbrzym.
– Co zrobił?
– Zabił ich. Nie widać?
– No tak, ale jak?
– Kiepski z pana detektyw – zaśmiał się staruszek.
– Proszę mi to opowiedzieć.
– Najpierw zabił tych dwóch, którzy dołączyli do bicia chłopaka. Miał miecz. Wielki, metalowy szmel. Krew tryskała… szkoda gadać. Pozostali puścili dziewczynę i stanęli jak wryci. Dziewczyna uciekła do kąta, o tam. Chłopak również oniemiał. Wielkolud pokazał mu palcem miejsce, do którego czmychnęła dziewczyna. Reszty niech się pan domyśli.
– Tak po prostu? Zwyczajnie ich pokroił?
– A co, miał grać z nimi w karty? Wyjęli broń i chcieli jej użyć. Tak właściwie to podpisali w ten sposób na siebie wyrok. Kiepsko strzelali. Mała przestrzeń, a olbrzym poruszał się strasznie szybko. Nie potrafiłem nadążyć za nim wzrokiem. Jednemu z nich złamał rękę. Zupełnie jakby to była suchą gałąź. Coś strasznego. Podniósł go potem i cisnął nim o ścianę. Widzi pan tę czerwoną plamę tam? No właśnie.
– A później co?
– Zapłacił za szkody i wyszedł.
– Nie wygląda pan na przerażonego. Dlaczego?
– Walczyłem na wojnie. Tej Wojnie.
– Rozumiem. Dziękuję za pańską współpracę. Lepiej niech pan wraca do domu.
– To jest mój dom. Za tymi drzwiami.
– To niech pan tam lepiej idzie. I nie wychodzi.
Bradok skrzywił się, myśląc o tym, czego się dowiedział. Facet z mieczem rąbie wszystkich na kawałki. Potem płaci za szkody i wychodzi. Niezła historia. Musi go znaleźć. Najpierw jednak poszuka tej parki. Może oni będą wiedzieć coś więcej. Musi też zobaczyć ten film. Przede wszystkim jednak musi wrócić do swojego pustego mieszkania i się napić. I zapalić. To było zdecydowanie za dużo jak na jedną noc.009
Konfesjonał był ciasny i ciemny, odlany w stalowej formie. Mężczyzna, oddzielony od swojego spowiednika siatką, klęczał. Była to dla niego strasznie niewygodna pozycja; nie był do niej przyzwyczajony, dlatego wiercił się cały czas i poprawiał.
– Wybacz mi, ojcze, bo strasznie zgrzeszyłem – rzekł z przekąsem Loronar DeLocke.
– Daruj sobie taką mowę, i tak wiem, że nie przyszedłeś po to, aby wyznać swe grzechy – odpowiedziała postać siedząca po drugiej stronie. Był to odziany w bogate szaty kapłan o otłuszczonej, spoconej twarzy i niechętnym spojrzeniu.
– Zawsze sądziłem, że lubisz te teatralne zagrywki.
– Do rzeczy – oznajmił spowiednik, dysząc ciężko i wycierając mokre czoło chustką. – Mój synu – dodał.
– Dobra nowina rozchodzi się bardzo szybko, nieprawdaż?
– Prawda to, mój synu.
– Zatem wiesz na pewno, wielebny, że sztolnia numer siedem to tak naprawdę jeden wielki depozyt minerału. Właściwie pęka od niego w szwach.
– Wiem już o tym.
– Doskonale. Oszczędzę sobie zatem wstęp.
– Do rzeczy, mój synu, do rzeczy.
– Dziś rano modliłem się, ojcze. Modliłem się o dobre wieści.
– Doprawdy, mój synu? O co dokładnie się modliłeś?
– O to, aby ta wspaniała wieść rozniosła się po całych kopalniach. O to, aby każdy człowiek wiedział, jaki cud się wydarzył.
– Tak, to rzeczywiście jest prawdziwy cud.
– Sztolnia siódma powinna stać się symbolem nadziei i dobrobytu.
– Piękna wizja, mój synu, warto się o nią modlić.
– Czy moje modły zostaną wysłuchane, wielebny? Czy sądzisz, że Światło skieruje swoje promienie na tych wszystkich ludzi?
– Pamiętaj, mój synu, że kapłani to tylko puste naczynia, które Światło wypełnia mądrością wedle własnego uznania. Niezbadane są jego wyroki.
– Tak. Nie wątpię.
– To bardzo dobrze, mój synu. Wiara! Ona czyni cuda. Dobrze, że się o to modliłeś. Twoje modły na pewno zostaną wysłuchane. Moi kapłani głosić będą dobrą nowinę.
– Dziękuję, ojcze.
– Nie dziękuj mnie, tylko Światłu, mój synu. A teraz żałuj za grzechy i niech Światło ci je odpuści.
W tym momencie oddzieliła ich metalowa zasłona. Loronar zacisnął mocno powieki, gdyż miejsce, w którym się znajdował, wypełniło niesłychanie jasne, białe światło.
– Mogłeś sobie darować tę część – rzucił DeLocke, wstając.
– Wybacz mi, mój synu. Ja tak strasznie lubię te teatralne zagrywki.010
Wreszcie nastał ten długo oczekiwany dzień. Stała się diakonisą – oblubienicą Światła. Jej matka była taka dumna. Cała jej rodzina była. Nie wspominając o niej samej. Trafiło jej się takie szczęście. W tym mieście pełnym zwątpienia padł na nią promień Światła, który miał wyrwać ją z nędzy i uratować od głodu.
Ten moment zapamięta do końca życia. Pomagała matce w drodze powrotnej od medyka, kiedy nagle, tak po prostu, podszedł do nich jeden z młodszych kapłanów Świątyni. Mężczyzna ów oznajmił, że kapłan Marius miał wizję, która dotyczyła jej przyszłego losu. Marius był pewien, że to właśnie ona, młoda dziewczyna z kopalń, ma zostać diakonisą.
Na początku była w szoku. Nie wiedziała, co powiedzieć. Takie wyróżnienie przypadało bardzo niewielu dziewczynom. Poza tym to była szansa nie tylko dla niej. Dobrze wiedziała, że posługa w Świątyni to wielki zaszczyt również dla całej rodziny. Oprócz szacunku rodzina dostawała także niewielką zapomogę jako rekompensatę za, co tu dużo ukrywać, utraconą córkę. Dziewczyna, która wstąpiła do Świątyni, już nigdy nie mogła się spotkać ze swoimi bliskimi.
Teraz, kiedy przymierzała piękną, długą czerwoną szatę, wykonaną z drogocennej tkaniny i uszytą specjalnie dla niej, nie mogła ukryć łez. Patrząc w oczy matki, której również łzy nieprzerwanym potokiem płynęły po policzkach, odczuwała mieszankę smutku i radości.
– Wyglądasz tak pięknie – zauważyła matka, szlochając.
Miała absolutną rację. Jej córka była piękna wedle każdej możliwej miary. Gładka cera, pąsowe usta, piękne i długie włosy oraz wrodzona, nieco dziwna niewinność, która teraz, gdy jej usteczka trzęsły się z żalu, a błękitne oczy promieniały nadzieją, uwydatniła się ze zdwojoną siłą.
– Żal mi tylko tych wszystkich chłopców, którzy zabijali się o to, abyś choć na nich popatrzyła – dodała kobieta, ocierając łzy i uśmiechając się do swej pociechy.
– Przestań, mamo, jestem teraz diakonisą – przypomniała córka. Dziewczyna się zaczerwieniła. – Takie rozmowy nie przystają przyszłej kapłance.
Na dźwięk tego ostatniego słowa matka rozpromieniła się jeszcze bardziej i z nabożeństwem poprawiła czerwony, zakrywający twarz córki muślinowy welon. Smutek wiążący się z rozstaniem zbyt mocno ściskał im gardła, aby mogły wydusić z siebie choćby jeszcze jedno słowo. Patrzyły tylko na siebie, to śmiejąc się, to płacząc z powodu nadchodzących zmian.
Dźwięk harfy oznaczał rozpoczęcie ceremonii i ostateczne pożegnanie. Matka i córka jeszcze raz wpadły sobie w ramiona i uścisnęły się, cicho pochlipując. Potem młoda diakonisa wzięła głęboki oddech i ruszyła do wyjścia. Odwróciła się jeszcze i pomachała matce, po czym wkroczyła do ciemnego pomieszczenia.
Otaczająca ją ciemność była chłodna i wilgotna. Słyszała w niej jedynie swój lekko przestraszony oddech oraz postukiwanie butów na obcasach. Chociaż nie była tego pewna, to jednak wydawało jej się, że nie jest sama w tych ciemnościach.
– Podejdźcie bliżej, dzieci, i nie lękajcie się – oznajmił przyjemny, ciepły głos. – Nie lękajcie się wkroczyć w Światło.
Na te słowa cała sala została zalana oślepiającym blaskiem. Na jego tle widoczna była czarna sylwetka, którą otaczała błękitna poświata. Młoda wybranka dopiero teraz zauważyła, że nie jest sama. Wokół niej były inne dziewczęta, tak samo przestraszone i pełne nadziei. Młode diakonisy. Każda z nich ubrana była w czerwoną szatę i muślinową woalkę. Każda piękna i młoda.
– Witajcie – odezwał się głos pełen pietyzmu. – Każda z was została wydarta z rodzinnych ramion, bliskich i kochanych. Z zacisza domowego ogniska. Jednakże nie lękajcie się, albowiem powiadam wam, że zostałyście powołane do wyższych celów. Zostałyście wybrane przez Światło, ku jego chwale i potędze. Przed każdą z was otwiera się nowa droga, pełna modlitwy, wyrzeczeń i służby. Droga błogosławionych. Musicie pamiętać…
Słowa kapłana były dla niej objawieniem. Od najmłodszych lat mocno wierzyła w Światło i to, że pewnego dnia wyprowadzi ją i jej rodzinę z nędzy i życia w ciągłym strachu, który wywoływało widmo głodu i kalectwa. Teraz miała to już za sobą. Jeśli życie pełne posługi i modłów w zaciszach Świątyni było ceną za pomoc dla jej rodziny, czuła się szczęśliwa. Zresztą zapłaciłaby każdą cenę za to, aby pomóc chorej matce i ciężko pracującemu ojcu.
Przez całe życie czuła się jak piąte koło u wozu. Pracowała dorywczo – sprzątała w mieście albo pomagała sąsiadom. Co prawda za tę ostatnią czynność nie dostawała wynagrodzenia, ale dzięki temu mogła później liczyć na wsparcie. Od teraz wszystko miało wyglądać inaczej. Lepiej…
Po zakończeniu ceremonii otrzymała nowe imię, pod którym miała służyć Światłu i dopomagać kapłanom w ich odwiecznej misji oświecania ludzi i niesienia im pomocy. Ida. Podobało się jej. Na pewno spodobałoby się również jej mamie. Ta jednakże zapewne nigdy go nie pozna. Podobnie jak przebiegu służby swojej ukochanej córki.013
Wszystko układało się doskonale. Zadowolony z siebie De La Rey wkroczył do swojego biura, uśmiechając się pod nosem. Po chwili jednak uśmiech przerodził się w grymas złości i zdziwienia. W jego gabinecie, naprzeciw jego biurka stał wysoki mężczyzna o suchej twarzy i zagadkowym spojrzeniu. Jego skronie przyprószone były siwizną, co dodawało jego sylwetce zarówno powagi, jak i nobliwego wyrazu. De La Rey natychmiast przybrał maskę uprzejmości.
– Sen Van Meer, cóż za przyjemna niespodzianka – oznajmił, witając się ze swoim niezapowiedzianym gościem.
– Przyjemność po mojej stronie – rzucił Meer i usiadł na wskazanym przez De La miejscu.
– Cóż cię sprowadza do Wieży. O ile mnie pamięć nie myli, cierpiałeś na wygnaniu. Może chciałbyś się czegoś napić?
– Wróciłem na wyraźny rozkaz Starego. Nie, dziękuję, nie posiedzę tu długo. Mam jeszcze kilka spotkań.
– Mhm. Szkoda. Zawsze jesteś tutaj mile widziany.
– Dzięki, obawiam się jednak, że niedługo zmienisz zdanie.
– To znaczy?
– DeLocke uznał, że moja praca na banicji dobiegła końca i mogę wrócić do Wieży.
– Gratuluję.
– Jako że spisałem się nad wyraz dobrze, postanowił przenieść mnie tutaj. Na moje dawne stanowisko.
– Świetnie – rzucił przez zęby Rey. W duchu zaklął siarczyście. – Kontrola jakości jest niezbędna w Korporacji.
– Stary myśli dokładnie tak samo.
Obydwaj rozmówcy zaśmiali się automatycznie i sztucznie niczym dwa roboty.
– Rozumiem, że zarząd siedem/osiem będzie pod twoim nadzorem.
– Tak. Dlatego od razu chciałbym zakomunikować, że mam zamiar dokonać pełnego przeglądu i przyspieszyć ocenę okresową. Słyszałem, że ostatnio siódemka zmieniła menedżera. Musi tam być nieciekawie.
– Zapewniam cię, że wszystko jest pod kontrolą.
– To się okaże.
– Nie będę cię dłużej zatrzymywał. Pewnie masz jeszcze dużo do zrobienia.
– Tak, rzeczywiście. Dziękuję za gościnę. – Mężczyźni wstali i podali sobie dłonie. – Wiesz, na wygnaniu nauczyłem się wiele. Stary przyznał, że nie doceniał mnie zbytnio. Być może da mi pełen nadzór nad którąś ze sztolni.
– Wszystko w imię dobra Korporacji – rzucił Rey, kiedy Meer wychodził z jego biura.
De La stał jeszcze chwilę. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Pojawienie się Van Meera mogło oznaczać tylko jedno – kłopoty. Ten stary, przebiegły skurwiel doskonale rachował i jeszcze lepiej zarządzał. Ponadto potrafił wyciskać ze wszystkich siódme poty. Był zdecydowanie groźniejszy od każdego z dotychczasowych rywali Reya.
Zarządca siedem/osiem rozejrzał się, szukając wzrokiem czegoś, na czym mógłby się wyżyć. Gładka powierzchnia biurka nie nadawała się do tego zupełnie, podobnie jak ciężkie i twarde rzeźby, które go otaczały.
Nagle drzwi otworzyły się z cichym sykiem i do wnętrza weszła osobista asystentka De La Reya.
– Och, Sookie… jak dobrze, że jesteś.