Król Bezmiarów - ebook
Król Bezmiarów - ebook
Istnieją na świecie dwie równoważne Potęgi: Szerń i Aler. Potęgi zdolne obdarzyć inteligencją dowolny gatunek, zmienić bieg czasu, a nawet tchnąć życie w przedmioty.
I istnieją Bezmiary. Bezmiary, przed którymi te Potęgi drżą.
Spotkanie pirackiego kapitana Rapisa z kobietą schwytaną w osadzie garyjskich rybaków to tylko początek wielkiej historii. Historii, w której jeden akt przemocy zadecydował o życiu i śmierci tysięcy ludzi.
Historii, w której nienawiść nierozerwalnie splata się z miłością, prawda z kłamstwem, a zdrada z lojalnością przekraczającą nawet granice śmierci.
Oto świat, w którym ludzie na wskroś uczciwi gniją w kopalniach, a kanalie robią błyskotliwe kariery. Świat, który nie zna pojęcia litości, bo też i nigdy jej nie doświadczył.
Przygodzi czas zapłaty. Garra spłynie krwią.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-661-6 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Garbaty bajarz w kącie izby nucił coś cicho i trącał struny trzymanego na kolanach dziwnego instrumentu. Zachęcony miedziakiem rozpoczął opowieść, podkreślając niektóre fragmenty brzękiem strun.
Tutaj, na dalekich Agarach, wędrowny grajek-gawędziarz był kimś bardzo niezwykłym. Miejscowi pieśniarze nie trudnili się śpiewaniem dla zarobku, nie znali świata; o czym mieliby mówić, by przyciągnąć uwagę słuchaczy, skąd brać nowe pieśni? Znać ich trzeba setki, by śpiewaniem zarobić na chleb.
Siedzący w tawernie garbus pochodził z kontynentu. Przypłynął na pokładzie kogi, którą wczesnojesienny wiatr południowo-zachodni, słynny Kaszel, zagnał do brzegów Agarów; tkwiła teraz uwięziona w Aheli aż do zimy, nie mogąc wyjść w morze z obawy przed falami i wichrem. Zwykły zatem przypadek rzucił gawędziarza w te strony. Znalazł wielu słuchaczy, bo prawił rzeczy ciekawe i dziwne, nawet dla żołnierzy i majtków, którzy przecież w licznych portach widzieli niejedno.
Ale – była jesień. Zamarł już dawno ruch na kupieckich szlakach; ukryte w portach i bezpiecznych zatokach statki, ze szkieletowymi załogami na pokładach, czekały, aż się zmieni pora roku, bo jesienią odbywano najwyżej krótkotrwałe, a i tak ryzykowne rejsy przybrzeżne, gdy pogoda wyjątkowo dopisała. Załogi uśpionych żaglowców – żołnierze i marynarze – wałęsały się po wszystkich portowych miasteczkach i miastach imperium. Żołnierzy trzymały dyscyplina i żołd wypłacany sumiennie co tydzień; z majtkami rzecz się miała inaczej. Nikt im płacić za bezczynność nie myślał, oszczędności nie mieli, a ci, co mieli, przetracili już dawno. Łazili teraz tam i siam, szukając mniej lub bardziej uczciwego zajęcia, siłowali się na ręce w tawernach, czasem kłuli nożami. Stary grajek, prawiący historie o niezwykłych zdarzeniach i przedziwnych krainach, był jedyną tych ludzi rozrywką; chętnie dali ostatniego miedziaka, za którego ni napić się, ni nasycić nie mogli, by spędzić czas na słuchaniu, zabić dzień albo dwa, o krok przybliżyć zimę, a z nią nowy zaciąg na statki.
Teraz garbus snuł kolejną opowieść. Gwar przycichał stopniowo, coraz wyraźniej słychać było powolny głos grajka. Opowiadał niezwykłą historię, bez początku i końca, o morzu, o sztormach, o statkach, o potworach z głębin i piratach... O największym piracie, o Demonie Walki.
Struny ucichły.
– Żaglowce wyspiarskie zniszczyły okręt pana i władcy mórz – rzekł starzec pół w przestrzeń, trochę do słuchaczy, a trochę do siebie. Zamilkł na krótko, potem powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach, na których malowało się zdziwienie, bo to nie była zwykła opowieść, nie taka jak inne. Garbus używał rzadkich słów i odnosił się wprost do słuchaczy. – Wasze żaglowce, Agarczycy.
Struny zabrzęczały ponuro, zgrzytliwie, niespodziewanie fałszywie.
– Okryliście się sławą...
Uroczysty ton znów przemienił się w przykre zgrzytanie.
– Posłuchajcie zatem, co powiem. Oto wasi synowie spalili okręt Demona, okręt noszący imię Pana Wód i będący pod jego specjalną opieką. Macie wielki dług wobec Bezmiarów i nikt nie zapyta, czy gotowi jesteście go spłacić. Wojna stoi u waszych drzwi. To tutaj, na zapomnianych przez Szerer Agarach, wybuchnąć ma płomień najbardziej niezwykłych zdarzeń. W wielkiej księdze, o której nawet nie słyszeliście, zapisano prawa dotyczące Szerni i jej świata. Niektóre z nich wkrótce poznacie.Rozdział 1
Wszyscy na pokład. Już.
Spokojne, niegłośno wypowiedziane słowa utknęły w gwarze licznych rozmów i zrazu nie przyniosły żadnego efektu. Jednakże już po chwili ich sens dotarł do jakiegoś marynarza – i człowiek ten zamilkł, zamilkli też jego najbliżsi towarzysze, potem następni, zdziwieni nagłą ciszą tu i tam... Minęło niewiele czasu, a w dziobówce słychać było tylko poskrzypywanie poszycia okrętu.
– Wszyscy na pokład. Wołać mi tu bosmana.
Majtkowie na łeb na szyję wyskakiwali z hamaków, odrzucali wilgotne pledy, gubili kości do gry. Kapitan K.D.Rapis, dowódca największego żaglowca na Bezmiarach, usunął się z drogi pędzącego tłumu. Rzadko bywał w dziobówce; jego widok prawdziwie przeraził marynarzy. Kłębili się teraz na wąskich stopniach, przepychali, próbując jak najszybciej wypełnić – osobiście wydany przez kapitana! – rozkaz. Wkrótce Rapis był sam.
Niespiesznie zlustrował pomieszczenie załogi. Panował smród nie do wytrzymania. Jakieś zbutwiałe szmaty, przepocone pledy, wyziewy ciał, cuchnący dym tytoniowy... Kilka latarń słabiutko chwiało się na hakach w rytm uderzeń martwej fali napierającej na kadłub żaglowca. W kącie płonęły podłe łojowe świece.
Załomotały bose pięty bosmana.
– Tak, panie!
Kapitan odwrócił się niespiesznie.
– Słuchaj, Dorol, co to jest? Co ja tutaj widzę? Myślisz, że jak pływamy razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co, wszystko masz w dupie? Chcesz zarazy na statku? Ja nie chcę. Jeśli nie potrafisz wytłumaczyć tej zbieraninie, gdzie chodzi się za potrzebą, toś kiepski bosman, a taki mi na nic. Jeszcze dziś mają być wywietrzone pledy i hamaki. Przegniłe za burtę.
Bosman potakiwał gorliwie.
– Nie słyszałem, żeby na okręcie brakowało latarń – dorzucił Rapis. – Ci tutaj postawili sobie świeczki. Kilka następnych każę wytopić z twojego własnego brzucha, jeśli jeszcze raz zobaczę na okręcie otwarty ogień. A to jest broń. – Kopnął leżący na podłodze nóż. – Nie powinna być zardzewiała, Dorol. Wierzysz mi? Zabierz tę bandę z pokładu i zrób tutaj porządek. Wynocha.
Bosman znikł.
Rapis pogasił świece i wyszedł na pokład. Zaczerpnął świeżego powietrza. Przez chwilę słuchał ryków Dorola, potem ruszył ku rufie. Uciekający przed rozwścieczonym bosmanem majtkowie omijali go dużymi łukami. Jeden zagapił się i wpadł wprost na kapitana. Ujrzawszy, kogo staranował, marynarz chciał się cofnąć, ale dowódca pochwycił go za koszulę, drugą ręką za hajdawery, rozkołysał i wyrzucił za burtę. Winowajca darł się i wiosłował w powietrzu łapami, zanim chlupnął. Znowu darł się – to znaczyło, że potrafi pływać.
– Wyłowić, jak trochę ochłonie.
Pyszny żart kapitana przypadł załodze do serca. Gruchnął śmiech.
Rapis zauważył pilota, nieruchomo stojącego pod masztem. Podszedł doń.
– Co tam, Raladan? – zagadnął.
– W porządku, kapitanie.
Rapis potarł podbródek.
– Co myślisz o tej pogodzie?
Pilot uśmiechnął się.
– Zdaje się, że to samo, co kapitan... Zmieni się. Myślę, że jeszcze dziś.
– Też tak czuję.
Przeklęta cisza trzymała ich w miejscu już sześć dni. Tak na oko nic nie zapowiadało jej końca. Jednakże zarówno Rapis, jak i jego pilot mieli przeczucie, że kłopoty dobiegają kresu. Żaden z nich nie potrafił powiedzieć, skąd to przekonanie.
– Gdyby coś się zmieniło, daj mi znać.
– Tak, kapitanie. – Pilot nawet nie mrugnął, choć rzecz była oczywista.
Kapitan postał jeszcze trochę i odszedł. Po chwili był w kajucie na rufie. Uniósł brwi, ujrzawszy swego zastępcę. Ehaden siedział na stole, postukując palcami w deski blatu.
– Czekam na ciebie – wyjaśnił.
– Nie trzeba było posłać kogoś?
– Mówiono mi, że poszedłeś do dziobówki – rzekł Ehaden. – Nie wiem, po co, ale widać miałeś jakąś sprawę.
– Ty chyba też masz sprawę – zauważył kapitan.
– Niezbyt pilną.
Rapis skinął głową. Oparł ramiona o stół i pochylony badał wzrokiem mapę Zachodniego Bezmiaru, na której siedział oficer.
– Powiedz mi, co za żeglarze pływali po tych wodach, skoro wyspy jak ta, którą mamy na lewym trawersie, nie są zaznaczone na mapach? – zagadnął po długiej chwili.
– Dziwi cię to? A ilu żeglarzy wypływa tak daleko na południowy zachód od Garry?
– Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy, choćby i niedokładne.
Ehaden wzruszył ramionami.
Rapis w zamyśleniu kręcił głową.
– Ta pogoda doprowadzi mnie do szału. Raladan mówi, że dostaniemy wiatr, i ja też tak myślę. Czas najwyższy, tkwimy tu już tydzień. Słyszałeś o czymś takim na Bezmiarach?
– Bezmiary są duże...
– Nie wiadomo, jakie są – przerwał Rapis. – Pytam: słyszałeś kiedy o takiej pogodzie? Tydzień ciszy o tej porze roku?
– Nie słyszałem o wielu rzeczach. Na przykład o ptakach wielkich jak okręt – przypomniał skrzydlate olbrzymy, widziane przed trzema dniami.
Rapis w milczeniu obserwował twarz swego zastępcy.
– Ostatnio jakoś nie możemy się dogadać – skonstatował wreszcie. – Co mnie obchodzą wielkie ptaki, Ehaden? Jak nasra taki do morza, to będzie wielki plusk. Mówię o pogodzie. Mówię, że zmieni się dzisiaj. Tak uważam, tak myślę, a skoro potwierdza to Raladan, możemy być pewni. Będzie wiatr. Bierzemy jakiś kurs. Jaki to będzie kurs? Powrotny? – pytał, nie kryjąc złośliwości. – Teraz dobrze? Takich pytań ci trzeba, żebyś pojął, co chcę od ciebie wyciągnąć, mówiąc o pogodzie?
– Chcesz wracać?
– Chcę wracać.
– Chyba jeszcze za wcześnie. Cesarskie eskadry na pewno wciąż kręcą się po morzu.
– Albo sterczą w miejscu, jak my – przytwierdził Rapis. – No i może dzięki temu spotkamy parę holków. Wspaniałych holków straży morskiej, z żółtymi albo i niebieskimi żaglami...
– Oszalałeś?
– Nie. Nie oszalałem.
Ehaden otworzył usta, lecz kapitan ostrzegawczo uniósł rękę.
– Ani słowa, Ehaden. Wystarczy. Jak długo jeszcze będziemy uciekać? Co się z nami stało? Cesarskie okręty, pomyśl, przecież to śmieszne! Dawniej, zamiast uciekać, spalilibyśmy jeden albo dwa, prześlizgnęli się między pozostałymi po to tylko, żeby znów doskoczyć z boku. Bywało tak przecież, bywało! Pamiętasz, jak pływaliśmy na „Mewie”? Ścigała nas Flota Dartańska, i co? Spaliliśmy dwa holki, a potem portową dzielnicę w La. Jaka sława, Ehaden, jakie łupy! A dziś? Nie siedzimy już na starej „Mewie”. Ależ! Siedzimy na „Wężu Morskim”, pływającej fortecy, większej od czegokolwiek, co pływa po morzach Szereru. Ale ujrzeliśmy armektańskie szniki, olbrzymie szniki, tak wielkie, że mogliśmy przejechać po nich bez obawy o całość dziobnicy! – Rapis złościł się coraz bardziej. – Robimy zwrot i zamiast na północ płyniemy na południowy zachód. I to jak! Gdyby nie ta przeklęta flauta, bylibyśmy już nie wiadomo gdzie!
– Uspokój się, Rap.
– Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak spokojny, że mógłbym niańczyć cesarskich wojaków! Mówisz „uspokój się”?
– Uspokój się. Może rzeczywiście staliśmy się zbyt ostrożni. Ale nie tym razem. Nie uciekaliśmy przed armektańskimi sznikami, dobrze wiesz. To nie były okręty kurierskie, bo takie pływają samotnie. To była eskadra rozpoznawcza albo i pościgowa. Dobrze wiesz, że nie mogliśmy po nich przejechać, bo są na to za szybkie, mogliśmy co najwyżej czekać, aż się rozdzielą i zawezwą ciężkie eskadry. Za tymi sznikami stały armektańskie holki, to obława. Nie wiesz czy zapomniałeś?
Rapis westchnął.
– No, i to właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Pływamy na okręcie, który może i powinien stawić czoło obławie. Powinniśmy topić strażników, zamiast uciekać przed nimi. Wszystkiego mamy za dużo. Za dużo prochu, za dużo strzał, a zwłaszcza za dużo ludzi. Mamy tylu ludzi, ilu siedzi na dwóch holkach. Połowa to świeży zaciąg, marzyli o stosach złota i klejnotów, o walce, słyszysz? Walce pod kapitanem Rapisem, legendarnym Demonem, który wziął ich na „Węża Morskiego”. A kapitan uciekł, jak tylko dojrzał cesarski okręt.
Potrząsnął głową.
– Jak tylko dostaniemy trochę wiatru, wracamy. Kurs na Garrę. Na Garrę, słyszysz? Choćby przyszło halsować bez końca.
– Na Garrę? Z tym, co mamy w ładowni?
– A co my tam mamy, Ehaden? Rano żyło czterdziestu paru. Jeśli teraz popłyniemy do Bany, to ilu tam dowieziemy? I w jakim będą stanie? Musimy nałapać nowego towaru.
– Niewolnik się nie opłaca. Nigdy się nie opłacał.
– A ty wciąż swoje. I tak musimy płynąć do Bany. Lepiej chyba z pełną ładownią?
Ehaden myślał.
Z kapitanem ostatnio trudno było się dogadać. Mieli gonić i tłuc strażników morza czy porywać i sprzedawać chłopów z wiosek?
Inna sprawa, że naprawdę powinni płynąć do Bany. Rapis miał tam swoich wywiadowców, zbierających wieści o wszystkim, co działo się w zachodnim i środkowym Armekcie.
– Dobrze, w końcu to ty dowodzisz okrętem. – Zsunął się ze stołu. – Jakie rozkazy?
– Na razie każ wydać dodatkowe pół kubka wódki na głowę. Wyjmij z ładowni kobiety, kilka się jeszcze rusza. Daj je załodze, bo i tak pójdą na straty. Niech ludzie pobawią się wieczorem, skorzystają. Miałeś jakąś sprawę? – przypomniał.
– Już nie – odparł oficer. – Myślałem o górnym biegu tego prądu, który w zeszłym roku pociągnął nas pod Akarę. Łączył się z Prądem Zachodnim, ale tylko łączył, to nie był górny Zachodni – przypomniał. – To może być gdzieś tutaj, dziś rano zdawało mi się, że niedaleko tej wyspy woda ma inny kolor i łamie się, wiesz jak. Ale skoro płyniemy na Garrę...
Rapis skinął głową.
– Sprawdzimy, czy to ten prąd. Pogadaj z Raladanem, on spojrzy i będzie wiedział, jeśli do tej pory jeszcze nie zobaczył... ale pewno zobaczył, bo on takie rzeczy widzi bez wychodzenia na pokład. Wszystko jedno, dokąd płyniemy, warto wiedzieć, czy jest tu coś takiego.
Ehaden skinął głową i wyszedł. Ale wrócił prawie natychmiast. Towarzyszył mu wachtowy.
– Co tam? – zapytał Rapis, choć już wiedział.
Skrzypiały wiązania kadłuba. Inaczej niż od martwej fali.
– Wiatr, panie! – rzekł szczęśliwy marynarz. – Z południowego zachodu!Rozdział 2
Na Morzu Garyjskim spotkali okręt widmo.
W ciszy marynarze tłoczyli się wzdłuż bakburty. Zimny już, doszczętnie wypalony wrak powoli dryfował z wiatrem na północny wschód. Na wytrawionej ogniem rufie nie dało się odczytać nazwy żaglowca, ale wszyscy dobrze ją znali: „Północ”. Widzieli oto resztki wielkiej hogi Alagery. Ona sama (poznano ją po szkarłatnej odzieży i furkoczących na wietrze złotych włosach), powieszona za nogi, kołysała się na zachowanym od ognia bukszprycie.
– Obława – skwitował Ehaden. – Mieliśmy rację, uciekając, Rap. Złapała ją silna eskadra, to nie był jeden holk. Jeśli Brorrok tak samo, to...
– Starego Brorroka nie złapią wszyscy cesarscy razem wzięci – orzekł Rapis. – Co innego ta tutaj. – Pokazał powieszoną kobietę. – To był okręt? Burdel i tyle.
– Ale dobry.
– Burdel czy okręt?
Wielkie trzymasztowe kogi, jak „Północ”, nazywano w tych stronach hogami – bo więcej miały wspólnego z chodzącym na wiatr holkiem niźli wychodzącą z użycia pływającą ładownią, czyli wczesną kogą. Alagera miała całkiem dobry okręt.
– Nie uwierzysz: nigdy mi nie dała – rzekł Ehaden. – Chociaż widzieliśmy się aż cztery razy.
– No, to jesteś jedynym żeglarzem na świecie, który widział ją aż cztery razy i nie wlazł z kopytami do środka – skonstatował Rapis. – I pewnie tak już zostanie. Chyba że chcesz teraz? Możemy podpłynąć bliżej. Daj rozkaz przy działach – dorzucił z całkiem innej beczki. – Wypada puścić ją na dno.
Zapędzono kanonierów do dział. Nie minęło wiele czasu, a powietrze rozdarł szereg potężnych, prawie jednoczesnych grzmotów. Kamienne kule, posłane z najmniejszej odległości, z łoskotem uderzyły w popalony kadłub, który cudem utrzymywał się na wodzie. Zrobili zgrabny zwrot – po tygodniu bezczynności trochę ćwiczeń przy żaglach nie mogło załodze zaszkodzić – i poprawili drugą pełnoburtową salwą. Kanonierzy Rapisa mogli mierzyć spokojnie, to nie była bitwa...
Wkrótce „Wąż Morski” wolno odchodził na zachód. Załoga spoglądała na tonący okręt do chwili, aż skrył się pod falami.
– Morze wzięło – rzekł Rapis. – Chodź, Ehaden, pomyślimy, co dalej. Zmienimy trochę plany. Nie lubiłem tej zdziry, ale cesarskim nic do tego. Mam pomysł, jak nałapać towaru, a zarazem wyrównać rachunek Alagery.
Udali się na rufę.
º º º
Następnego dnia wieczorem stojący na oku marynarz obwołał ziemię. To była Garra, a raczej jedna z przyległych wysepek.
Rapis dobrze znał ten kawałek lądu. Był tu niewielki port, w którym – oprócz łajb rybackich – stacjonowały dwa lub trzy małe okręciki straży morskiej. Dla pirackiej karaki nie były one żadnym zagrożeniem; cóż mogły poradzić trzy stare jak świat szniki przeciw największemu okrętowi Bezmiarów? Dlatego Rapis już parokrotnie zawijał do przystani, by uzupełnić zapasy żywności i słodkiej wody. Mógł pozwolić sobie na bezczelność; gdy przypływał, strażnicy zwykle siedzieli zupełnie cicho, udając, że ich w ogóle nie ma. Prawdę rzekłszy, nic lepszego do roboty nie mieli. Przeważnie „Wąż Morski” stał na redzie, czekając na powrót wysłanych po zaopatrzenie łodzi. Jednakże tym razem kapitan miał inne plany. Port był wystarczająco głęboki, by przyjąć jego karakę.
Panowała głucha noc, gdy okręt wpływał do przystani holowany przez własne łodzie. W niedalekiej wartowni zabłysło wątłe światełko; z brzegu dobiegł okrzyk:
– Ktoś ty?!
Cisza. Olbrzymia bryła okrętu, skrzypiąc, naparła na belki pomostu. Marynarze rzucili cumy.
– Ktoś ty?!
Rzucono trap. Po obu jego stronach majtkowie postawili maźnice z płonącą smołą. Trap rozjęczał się pod uderzeniami marynarskich nóg. Każdy z zabijaków niósł pochodnię, którą zanurzał w maźnicy. Wkrótce dwie setki ruchomych ogni rozświetliły port. Natarczywy głos z wybrzeża ucichł, w leżącej nieopodal wiosce zalśniły migocące światełka w oknach. Chwilę potem z pokładu zabrzmiał silny, wyraźny głos:
– Wieśniaków żywcem, ale tylko wieśniaków! Naprzód!
Gromada marynarzy runęła w stronę wartowni.
Żołnierze postanowili drogo sprzedać swe życie. Nigdy nie zaczepiali załogi pirackiego żaglowca, bo byłoby to zwykłe szaleństwo. Zresztą nigdy dotąd nie zdarzyło się nic, co zmusiłoby ich do działania. Poczynania morskich rozbójników były bezczelne i zuchwałe, lecz poza tym... właściwie zgodne z prawem. Owszem, „Wąż Morski” uzupełniał zapasy, jednak płacono za nie miejscowemu oberżyście (choć prawda, że była to zapłata raczej umiarkowana...); pirackiemu kapitanowi z oczywistych powodów nie zależało na puszczeniu karczmarza z torbami. Teraz jednak, w obliczu ataku dzikiej bandy, cesarscy żołnierze nieoczekiwanie wykazali swą sprawność. Nadzieje Rapisa na zaskoczenie maleńkiego garnizonu zawiodły. Jego ludzie ujrzeli nagle w półmroku zwarty szyk wyćwiczonej piechoty, stanowiącej uzupełnienie załóg stojących w porcie okrętów. Większość wyrwana ze snu, bez zbroi, niektórzy półnago – przecież prezentowali się groźnie. Od strony przystani doleciał potężny huk: to „Wąż Morski” zluzował cumy i ogniem swych dział rozstrzeliwał bezbronne cesarskie okręciki. W tej samej chwili, jakby na umówiony sygnał, pierwszy szereg żołnierzy przyklęknął, celując z kusz, żołnierze w drugim szeregu unieśli napięte łuki. Świsnęły pociski, grupa piratów zatrzymała się nagle, padali zabici i ranni. Przez jęki i wrzaski przebił się głos Rapisa:
– Dalej! Alagera i „Północ”!
– Alagera! – podchwycili z bojową wściekłością inni.
Żołnierze dalej strzelali z łuków, lecz kusze, broń bardziej śmiercionośna, były już bezużyteczne. Dzika zgraja, wywrzaskując hasło zemsty, runęła na wroga. Szczęknęły krzyżowane miecze, gdzieniegdzie zalśnił w migotliwym blasku deptanych pochodni grot włóczni bądź szerokie żeleźce topora. Kusznicy, chwyciwszy za miecze, próbowali osłonić wciąż strzelających łuczników, ale wobec liczebnej przewagi przeciwnika udawało się to tylko przez chwilę. Linia strażników pękła, rozpadła się na dwie osobne grupy, które natychmiast otoczono. W poblasku ostatnich gasnących iskier żołnierze toczyli beznadziejną walkę. Bili się zawzięcie, w milczeniu – każdy na własną rękę, ale sprawnie, tak sprawnie, że trup po stronie piratów ścielił się gęsto. Wkrótce stłoczono ich jednak, przemieszano. Walka zmieniła się w masakrę.
Tymczasem druga setka zbójów pustoszyła wieś. Tu dowodził Ehaden. Gdy Rapis dorzynał żołnierzy, płonęły już niepewnie pierwsze domy. Grupy zbirów wpadały do chałup, skąd natychmiast dobiegały wycia, płacz i krzyki rybaków. Rozhukani majtkowie rzucali się pośród domów jak wściekli, ujadały psy, z ogarniętego pożarem kurnika wysypały się otumanione dymem kaczki i kury, powiększając jeszcze zamieszanie. Tam gdzie wieśniacy stawili rozpaczliwy opór – zabijano bez cienia litości. Krew płynęła obficie, mordercy Ehadena rąbali mieczami i toporami wysunięte w obronnym geście ręce, dźgali pozbawione osłon brzuchy, rozbijali głowy. Jęki gwałconych kobiet ginęły w przeraźliwym płaczu dzieci, które jako nieprzydatne do transportu siłą odrywano od matek. Strzechy chałup płonęły coraz jaśniej, trzask gorejących krokwi mieszał się z dobiegającym od strony portu zwycięskim grzmotem dział „Węża Morskiego”.
Ehaden nie brał udziału w rzezi. Stał pośrodku wioski z mieczem pod pachą i ze zwykłym spokojem wydawał polecenia podbiegającym piratom. Baczył, by nikt z mieszkańców wioski nie zdołał zbiec do pobliskiego lasu, czasem w milczeniu wskazywał cel trzem najlepszym łucznikom z załogi, których trzymał przy sobie. Tak zastał go Rapis, nadciągający na czele zziajanych, pokrwawionych i rozradowanych wojowników.
– Za dużo trupów! – powiedział ostro kapitan. – Mamy prawie puste ładownie.
– To ludna wioska – mruknął oficer, wskazując wyłaniającą się spomiędzy chałup kolumnę kilkudziesięciu powiązanych wieśniaków. Połowę stanowiły kobiety. Jeńców popychano brutalnie, ale z umiarem. Eskorta dbała o towar.
Z pobliskiej chaty wytoczył się rybak z krwią na twarzy. Trzymał gruby drąg. Rapis przymierzył się, zakręcił toporem nad głową i trafił wieśniaka prosto w łeb. Miał krzepę. Rozbrzmiały pochwalne okrzyki łuczników Ehadena i paru innych piratów. Marynarze cieszyli się, że mają kapitana, który umie im zaimponować! Ktoś podbiegł do zabitego, przydepnąwszy go, wyrwał topór i odniósł dowódcy.
– Wyślij ludzi do oberży – powiedział Rapis, ocierając ostrze. – Cesarscy niewiele mają na składzie. Słyszysz, Ehaden?
Oficer skinął głową.
– Raladan się tym zajął. Załadunek żarcia i słodkiej wody zakończymy przed świtem. Ale na razie były tylko trzy salwy. – Machnął ręką w stronę przystani. – Dwie burtowe i jedna z pościgowych albo rejteradowych. Za mało na trzy szniki. Jak się nie pospieszą i nie staną zaraz u nabrzeża... – Urwał, bo właśnie dało się słyszeć grzmot kolejnej salwy burtowej, a zaraz potem słabszej, z dziobu albo rufy. – No, jeszcze ze dwie i wystarczy.
– Trzeba to było spalić i tyle.
– A po co? Niech poćwiczą przy działach. Zostawimy trzy piękne pływające trupy zdemolowane tak, że cesarscy narobią w portki, gdy pomyślą o ciężarze naszej salwy.
Przechodzący obok zziajany marynarz cisnął pochodnię na dach pobliskiego domu. Buchnęły płomienie.
Powoli milkły ostatnie wrzaski mordowanych. Rozwrzeszczane dotąd bezładnie głosy zaczęły się łączyć w starą, ponurą morską pieśń:
Podmorskie fale zielonym echem
podwodnej trawy przynoszą szmer.
Przegniłe dłonie martwego szypra
na dnie otchłani trzymają ster.
Rapis przytknął do ust gliniany gwizdek. Głosy umilkły, w ciągu kilku chwil miał przed sobą całą załogę.
Płomienie huczały. Z trzaskiem zawalił się dach jednej z chat.
– Wracamy na przystań – powiedział kapitan. – Bosman, do mnie.
Grube chłopisko natychmiast wysunęło się z tłumu.
– Weź dwudziestu ludzi pod strażnicę i pozbierajcie wszystko, co może się przydać, zwłaszcza niezbyt poszarpane zbroje. Kto nie ma, może wybrać dla siebie. To samo miecze, kusze i reszta. Sprawdź, Dorol, graty płatnika, to mały garnizon, ale mogą mieć trochę srebra. Pozostali na okręt!
Szli zwartą gromadą, otaczając grupę zawodzących jeńców. Jakiś gruby, chropawy głos podjął:
A nad powierzchnią niebo się chmurzy,
z mocami sztormu siądźmy do gry.
Śpiewa wiatr w wantach, śpiewa o burzy,
więc zaśpiewajmy i my.
Podmorskie fale zielonym echem...
Rapis nie ruszył z innymi. Patrzył za oddalającą się grupą, potem powiódł spojrzeniem dokoła. Miał tu jeszcze coś do zrobienia... ale zapomniał co.
Huk pożarów narastał, płonęły już nie tylko strzechy, ale i ściany chałup; z trzaskiem i łomotem spadały jakieś zwęglone belki i żerdzie. W kłębach wszechobecnego dymu majaczyły, coraz bardziej rozmazane, wielkie plamy ognia. Gdzieś rozległ się krzyk – krótki, urywany.
Rapis stał i spoglądał dokoła.
Tak płonęły żaglowce. We mgle. Skazane na zagładę żaglowce...
Wielki holk, gnany wiatrem, niosąc w takielunku burzę szybkich płomieni, podchodził od nawietrznej – i zderzenie było nieuniknione. Rapis ujrzał nagle całe swoje nieudane życie, które miało oto dobiec kresu w kłębach ognia lub pośród słonej morskiej wody. Płonący holk zbliżał się niczym przeznaczenie, wreszcie z łoskotem i trzaskiem uderzył w burtę „Węża” – a wtedy potworny wstrząs wyrzucił kapitana do morza. Poczuł zimne uderzenie fali.
– Zasnąłeś?
Chałupy płonęły. Gęsty dym utrudniał oddychanie.
– Zasnąłeś? – powtórzył Ehaden. – Wróciłem po ciebie, bo...
Rapis rzucił mu szybkie spojrzenie i głośno przełknął ślinę.
– Nie, nie zasnąłem... – rzekł powoli. – Przywidziało mi się tylko. Zapatrzyłem się na ogień. Ten płonący holk, co nas wtedy staranował, pamiętasz. Ile to? Dwa, trzy lata temu?...
Odwrócił się i ruszył ku przystani.
Płonący holk.
Ehaden stał zamyślony, spoglądając za odchodzącym.
– Nigdy nic nas nie staranowało, Rapis – rzekł pół do siebie, pół w przestrzeń. – Żaden płonący holk.
Kapitan zniknął za kotarą dymu. Oficer zaniósł się kaszlem i ruszył śladem dowódcy, kryjąc twarz w zgięciu łokcia. Oczy zaczęły mu łzawić.
Skojarzenia. Płonące domy, płonące okręty... Dziwne skojarzenia uznawane za rzeczywistość. Sny na jawie. To nie po raz pierwszy.
Ehaden był szczerze zaniepokojony. Bał się o przyjaciela.
Powiew wiatru zepchnął na bok kłęby dymu. Wieś stała się jednym wielkim morzem ognia.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.FELIKS W. KRES
Urodzony 1 czerwca 1966 r. w Łodzi.
Debiutował w 1983 r. opowiadaniem „Mag” nadesłanym na konkurs miesięcznika „Fantastyka”.
Od tego czasu opublikował kilkadziesiąt opowiadań i 13 dłuższych form, zyskując oddane grono wiernych wielbicieli.
Czytelnicy pokochali jego opowiadania i powieści o Szererze, ale zanim doczekali się ukończenia Księgi Całości, autor ogłosił w 2010, że zawiesza działalność na czas nieokreślony. Był to długi urlop, niemniej właśnie się skończył i niebawem autor powróci z dwiema zupełnie nowymi książkami, które zamkną cykl, a Księga Całości wreszcie stanie się kompletna!
Wieszczymy, że przyniesie to autorowi wiele satysfakcji, gdyż jak sam o sobie mówi, jest porządnym rzemieślniczym majstrem i tak też podchodzi do swojej twórczości: „Byłem uczniem, potem czeladnikiem, teraz, po dwudziestu latach, mam już własny warsztacik. Gdybym był krawcem, to na ścianie domu wisiałby szyld o treści: Krawiectwo lekkie. Mistrz Feliks W. Kres”. Taki profesjonalizm został wielokrotnie doceniony przez krytyków i czytelników, przynosząc autorowi szereg nagród, w tym Nagrodę im. Janusza A. Zajdla dla Najlepszej Powieści Roku za powieść „Król Bezmiarów” (1992).
A co później? Może kolejny tom z serii Piekło i Szpada, którą Feliks stworzył z tęsknoty za klasyczną powieścią awanturniczą? Może kolejny tom znakomitych felietonów nonfiction?
Tego jeszcze nie wiemy, ale wiemy jedno – już nie możemy się doczekać!