- promocja
- W empik go
Król Kruków. The Dream Thieves. Tom 2 - ebook
Król Kruków. The Dream Thieves. Tom 2 - ebook
Drugi tom bestsellerowego cyklu!
Ronan Lynch ma sekrety, które ukrywa nie tylko przed innymi, ale czasem nawet przed samym sobą. Potrafi kraść przedmioty ze snów. I coraz głębiej zapada się w swoich snach, a one coraz mocniej wkraczają w jego życie na jawie. Tymczasem w mieście pojawia się tajemniczy Szary Mężczyzna. Za wszelką cenę pragnie zdobyć artefakt, dzięki któremu, jak sądzi, Ronan posiadł tę niezwykłą zdolność.
Teraz, gdy przebudziła się linia mocy dookoła Cabeswater, dla czwórki przyjaciół Ronana, Ganseya, Blue i Adama, nic już nie będzie takie samo. Czy poradzą sobie z tym, co szykuje dla nich los, i czy w końcu uda im się znaleźć legendarnego Króla Kruków – Glendowera?
Stawką jest wielka moc i ktoś musi być gotów, by jej użyć.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8319-136-2 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tajemnica to dziwna rzecz.
Istnieją trzy rodzaje tajemnic. Pierwsze to takie, które wszyscy znają i do których potrzeba przynajmniej dwóch osób: jednej, by jej dochowała, a kolejnej, by nigdy się nie dowiedziała. Drugi rodzaj jest trudniejszy: to tajemnice, których należy dochować przed sobą samym. Każdego dnia tysiące wyznań pozostaje ukrytych przed potencjalnymi spowiednikami i żaden z tych wyznających nie wie, że wszystkie ich nigdy niewypowiedziane sekrety sprowadzają się do tych samych dwóch słów: „Boję się”.
Jest wreszcie trzeci rodzaj tajemnic, najbardziej skryty. To tajemnice, o których nikt nie wie. Być może ktoś kiedyś je znał, lecz zabrał sekret do grobu. Mogą to być również bezużyteczne niewiadome, ezoteryczne i samotne, nieodkryte, ponieważ nikt ich nigdy nie szukał.
Czasami, w bardzo rzadkich przypadkach, tajemnica pozostaje ukryta, ponieważ umysł nie byłby w stanie jej ogarnąć. Jest zbyt dziwna, zbyt wielka, zbyt przerażająca, by się nad nią zastanawiać.
W życiu każdego z nas są tajemnice. Albo ich dochowujemy, albo ktoś ich dochowuje przed nami. Posługujemy się nimi albo ktoś posługuje się nimi przeciwko nam. Tajemnice i karaluchy – oto, co pozostanie, gdy wszystko się już skończy.
Ronan Lynch żył ze wszystkimi rodzajami tajemnic.
Pierwsza z nich dotyczyła jego ojca. Niall Lynch był chełpliwym poetą, muzykiem bez sukcesów na koncie, czarującym przykładem pechowca wychowanego w Belfaście, lecz urodzonego w Kumbrii, Ronan zaś kochał go jak nikogo innego.
Choć Niall był draniem i nikczemnikiem, Lynchowie byli bogaci. Zajęcie Nialla było osnute tajemnicą. Znikał czasami na całe miesiące, choć trudno powiedzieć, czy robił to z powodów zawodowych, czy dlatego, że był łajdakiem. Zawsze wracał z podarunkami, skarbami i niewyobrażalnymi sumami pieniędzy, lecz dla Ronana najwspanialszy był sam Niall. Przy każdym rozstaniu chłopiec czuł się, jakby miało być tym ostatnim, każdy powrót był więc niczym cud.
– Gdy się urodziłem – mówił Niall Lynch swemu średniemu synowi – Bóg rozbił formę tak mocno, że ziemia zadrżała.
Już to było kłamstwem, ponieważ gdyby Bóg naprawdę rozbił formę, w której odlał Nialla, musiałby zrobić kolejną dwadzieścia lat później, aby stworzyć Ronana oraz jego dwóch braci: Declana i Matthew. Trzej przystojni bracia byli niczym skóry zdjęte z ojca, choć w każdym z nich ujawniała się inna strona Nialla. Declan w taki sam sposób wykorzystywał okazje. W kędzierzawe loki Matthew wplecione były urok i poczucie humoru Nialla. Ronan dostał natomiast wszystko, co zostało: roziskrzone oczy i uśmiech osoby gotowej do walki.
W żadnym z nich nie było zbyt wiele z matki.
– To musiało być prawdziwe trzęsienie ziemi – tłumaczył Niall, zupełnie jakby ktoś prosił o wyjaśnienia, a znając go, zapewne prosił. – Cztery punkty w skali Richtera. Wszystko poniżej czwórki tylko by zarysowało formę, zamiast ją rozbić.
Ronan nie brał tego już wówczas na wiarę, ale to nie stanowiło problemu, ponieważ ojciec pragnął podziwu, nie zaufania.
– A co do ciebie, Ronanie – mówił Niall. Zawsze wypowiadał „Ronan” inaczej niż pozostałe słowa. Jakby chciał powiedzieć coś zupełnie innego, na przykład „nóż”, „trucizna” lub „zemsta”, lecz w ostatniej chwili zamieniał to na imię syna. – Gdy się urodziłeś, rzeki wyschły, a wszystkie krowy w hrabstwie Rockingham płakały krwią.
Opowiadał to wielokrotnie, lecz Aurora, matka Ronana, utrzymywała, że to kłamstwo. Mówiła, że gdy Ronan się pojawił, wszystkie drzewa zakwitły, a kruki z Henrietty się roześmiały. Rodzice kłócili się nieustannie o jego narodziny, lecz Ronan nigdy nie sugerował, że obie wersje mogą być prawdziwe.
– A co się działo, gdy ja się rodziłem? – spytał pewnego razu Declan, najstarszy z braci Lynch.
Niall Lynch popatrzył na niego i odparł:
– Nie mam pojęcia. Nie było mnie przy tym.
Gdy Niall mówił „Declan”, zawsze brzmiało to tak, jakby chciał powiedzieć „Declan”.
Później Niall zniknął na kolejny miesiąc. Ronan skorzystał z okazji, by przetrząsnąć Stodółki, jak nazywano rozległe gospodarstwo Lynchów, w poszukiwaniu wskazówek, skąd biorą się pieniądze Nialla. Nie znalazł żadnych informacji, które przybliżyłyby mu naturę pracy ojca, ale w zardzewiałej metalowej skrzynce odkrył pożółkły wycinek z gazety pochodzący z roku, w którym urodził się Niall. Opisano w nim jałowym stylem historię trzęsienia ziemi w mieście Kirkby Stephen, odczuwanego w północnej Anglii i południowej Szkocji. Cztery przecinek jeden. Wszystko poniżej czwórki tylko by zarysowało formę, zamiast ją rozbić.
Niall wrócił w środku nocy, a po przebudzeniu zauważył, że Ronan stoi nad nim w małej, pomalowanej na biało głównej sypialni. Poranne słońce sprawiało, że wyglądali niczym śnieżne anioły, co również było przekłamaniem. Twarz Nialla była wysmarowana krwią, do której przykleiły się niebieskie płatki kwiatów.
– Właśnie śniłem o dniu, w którym się urodziłeś – powiedział Niall. – Ronanie.
Otarł krew z czoła, by pokazać synowi, że pod spodem nie ma rany. Zakrwawione płatki miały kształt maleńkich gwiazdek. Ronan był zaskoczony, gdy uzmysłowił sobie, że pochodzą z umysłu ojca. Niczego w życiu nie był bardziej pewien.
Świat spoglądał na nich i rozciągał się, stając się nagle nieskończony.
– Wiem, skąd pochodzą pieniądze – oznajmił Ronan.
– Nie mów nikomu – odrzekł ojciec.
To była ich pierwsza tajemnica.
Druga była doskonale ukryta. Ronan jej nie wypowiedział. Nie myślał o niej. Nigdy jej nie określił, trzymał ją z dala od siebie.
Wciąż była jednak obecna w tle.
A potem stało się to. Trzy lata później Ronan śnił o samochodzie swojego przyjaciela Richarda C. Ganseya III. Gansey powierzał mu wszystko oprócz broni. Broni oraz tego camaro z 1973 roku o barwie piekła, ozdobionego czarnymi paskami. Ronan na jawie nie znalazł się nigdy bliżej niż na fotelu pasażera. Gdy Gansey wyjechał z miasta, zabrał ze sobą kluczyki.
We śnie Ronana nie było jednak Ganseya, ale camaro był. Stał w nachylonym narożniku opuszczonego parkingu, za którym w oddali majaczyły błękitne góry. Ronan zacisnął dłoń na klamce od strony kierowcy. Sprawdził, czy dobrze leży. Siła pochodziła ze snu i pozwalała jedynie na to, by uchwycić się idei otwierania drzwi. To wystarczyło. Ronan wsunął się na fotel kierowcy. Góry i parking były snem, ale zapach wnętrza pochodził ze wspomnień: benzyna, winyl, tkanina i lata zużycia przeplatały się ze sobą.
„Są kluczyki” – pomyślał Ronan.
I były.
Zwisały ze stacyjki niczym metalowy owoc, a Ronan dłuższą chwilę trzymał je w myślach. Raz za razem przemieszczał je ze wspomnień do snu i z powrotem, by wreszcie zacisnąć na nich dłoń. Poczuł między palcami miękką skórę i zniszczoną krawędź breloczka, chłodny metal kółka i klucza do bagażnika oraz wąską, ostrą obietnicę kluczyka do stacyjki.
I wtedy się obudził.
Gdy otworzył dłoń, leżały na niej kluczyki. Sen stał się rzeczywistością.
To była jego trzecia tajemnica.1
Prawdopodobnie Blue Sargent zabije kiedyś jednego z tych chłopców.
– Jane! – poniósł się krzyk po wzgórzu. Był skierowany do Blue, choć wcale nie nazywała się Jane. – Pospiesz się!
Jako jedynej niejasnowidzce w rodzinie o uzdolnieniach parapsychicznych wielokrotnie przepowiadano jej przyszłość i za każdym razem słyszała, że jeśli spróbuje pocałować mężczyznę, którego naprawdę kocha, on umrze. Co więcej, wywróżono jej również, że zakocha się właśnie w tym roku. Poza tym Blue oraz jej jasnowidząca przyrodnia ciotka Neeve widziały w kwietniu jednego z chłopców idącego niewidzialną drogą umarłych, co oznaczało, że zginie on w ciągu dwunastu miesięcy. Wszystko to składało się w przerażającą całość.
W tym momencie ów konkretny chłopak, Richard Campbell Gansey III, nie wyglądał, jakby łatwo go było zabić. Stał na szczycie rozległego zielonego wzgórza, na wilgotnym wietrze jaskrawożółta koszulka polo łopotała mu na piersi, a krótkie spodnie w kolorze khaki uderzały o wspaniale opalone nogi. Tacy chłopcy jak on nie umierali, oni opalali się na brąz i kręcili w pobliżu bibliotek publicznych. Skierował dłoń w stronę Blue wspinającej się na wzgórze od pozostawionego na dole samochodu. Gest ten wyglądał jak zachęta, lub raczej jakby chłopak kierował ruchem lotniczym.
– Jane. Musisz to zobaczyć! – W jego głosie wyraźnie pobrzmiewał płynny niczym miód akcent starych wirginijskich pieniędzy.
Wdrapując się na szczyt z teleskopem na ramieniu, Blue w myślach sprawdzała poziom niebezpieczeństwa. „Czy już jestem w nim zakochana?”
Gansey popędził w dół wzgórza, by wziąć od niej teleskop.
– Nie jest taki ciężki – powiedział jej i ruszył z powrotem.
Nie sądziła, aby była w nim zakochana. Nigdy dotąd w nikim nie była, ale uważała, że zdołałaby to rozpoznać. Na początku roku miała wizję, w której go całowała, i wciąż mogła to sobie dość wyraźnie przypomnieć. Jednakże rozważna strona Blue, zwykle dominująca, uważała, że miało to znacznie więcej wspólnego z ładnymi ustami Richarda Campbella Ganseya III niż z jakimkolwiek kwitnącym romansem.
Zresztą skoro los sądził, że może jej dyktować, w kim ma się zakochać, czekała go niespodzianka.
– Wydawało mi się, że masz lepsze mięśnie. Czy feministki nie mają dużych mięśni? – dodał Gansey.
Z pewnością nie była w nim zakochana.
– Nawet gdy mówisz to z uśmiechem, nie staje się zabawne – rzekła Blue.
Na najnowszym etapie poszukiwań walijskiego króla Owena Glendowera Gansey prosił miejscowych właścicieli ziemskich o możliwość przejścia przez ich tereny. Wszystkie działki leżały na linii mocy Henrietty – niewidzialnej, idealnej prostej łączącej miejsca o wysokiej duchowości – i otaczały Cabeswater, leżący na tej osi mistyczny las. Gansey był pewien, że Glendower ukrywał się gdzieś w Cabeswater, śpiąc od wieków. Ktokolwiek obudziłby króla, miał otrzymać od niego przysługę. Blue ostatnio często o tym myślała. Uważała, że Gansey jako jedyny tak naprawdę jej potrzebował. Nie wiedział jednak, że w ciągu paru miesięcy miał umrzeć. Ona zaś nie zamierzała mu tego powiedzieć.
„Gdybyśmy szybko znaleźli Glendowera – pomyślała Blue – moglibyśmy uratować Ganseya”.
Strome podejście zawiodło ich na rozległy, trawiasty szczyt górujący nad zalesionymi wzgórzami. Daleko, daleko w dole leżała Henrietta. Miasteczko było otoczone pastwiskami usianymi przez domy i bydło, tak małe jak na makietach kolejek. Wszystko oprócz strzelistego błękitnego łańcucha górskiego było zielone i lśniło w letnim skwarze.
Chłopcy nie przyglądali się jednak okolicy. Stali w ciasnym kole: chudy i piękny Adam Parrish, umorusany i przygarbiony Noah Czerny oraz dziki i mroczny Ronan Lynch. Na wytatuowanym ramieniu Ronana przysiadł jego kruk – Piła. Choć trzymał się ostrożnie, po obu stronach ramiączka czarnej koszulki bez rękawów widać było cienkie linie wyrysowane pazurami. Wszyscy przyglądali się czemuś, co Ronan trzymał w dłoniach. Gansey nonszalanckim gestem rzucił teleskop w bujną zieloną trawę i dołączył do nich.
Adam wpuścił do kręgu również Blue, na moment krzyżując z nią wzrok. Blue jak zawsze zaintrygowały jego rysy. Nie był klasycznie przystojny, lecz mimo to interesujący. Miał typowe dla mieszkańców Henrietty wydatne kości policzkowe i głęboko osadzone oczy, lecz u niego wyglądały delikatniej. Dzięki nim wydawał się lekko obcy. Lekko nieprzenikniony.
„Wybieram jego, losie – pomyślała z zawziętością. – Nie Richarda Ganseya III. Nie będziesz mi dyktować, co mam robić”.
Dłoń Adama znajdowała się tuż nad jej nagim łokciem. Jego dotyk był niczym szept w języku, którym nie potrafiła zbyt dobrze władać.
– Otwórz to – polecił Ronanowi.
W jego głosie słychać było powątpiewanie.
– Niewierny Tomasz – zakpił Ronan, lecz bez zbytniej zgryźliwości.
Maleńki model samolotu w jego dłoniach miał taką samą szerokość jak jego palce. Został uformowany z czystego białego, gładkiego plastiku, niemal całkowicie pozbawionego szczegółów, przez co wyglądał wręcz śmiesznie. Chłopak otworzył komorę bombową na spodzie. Była pusta.
– A więc to niemożliwe – powiedział Adam. Podniósł świerszcza, który skoczył mu na kołnierzyk. Cała grupa śledziła jego ruchy, ponieważ przed miesiącem odprawił dziwny rytuał. Jeśli nawet Adam zauważył, że znalazł się pod wzmożoną obserwacją, nie dał tego po sobie poznać. – Nie poleci, jeśli nie ma baterii i silnika.
Blue wiedziała już, co to jest. Ronan Lynch, strażnik tajemnic, wróg ludzi, diabelski chłopak, opowiedział im, że potrafi wyciągać przedmioty ze snów. Eksponat A: Piła. Gansey był podekscytowany. Należał do osób, które niekoniecznie we wszystko wierzą, ale chciał wierzyć. Jednak Adam, który zabrnął tak daleko w życiu, kwestionując każdą przedstawianą mu prawdę, żądał dowodów.
– Nie poleci, jeśli nie ma baterii i silnika. – Ronan wyższym głosem przedrzeźniał rozwlekły akcent Adama. – Noah, sterownik.
Noah znalazł sterownik radiowy w rosnącej kępkami trawie. Podobnie jak samolot był biały i lśniący, miał zaokrąglone krawędzie. Trzymające go dłonie chłopaka wyglądały normalnie. Choć od jakiegoś czasu był martwy i powinien bardziej przypominać widmo, na linii mocy zawsze wydawał się żywy.
– Co ma być w środku, jeśli nie bateria? – spytał Gansey.
– Nie wiem – odparł Ronan. – We śnie to były małe pociski, ale chyba nie przeszły razem z nim.
Blue zerwała kilka dmuchawców.
– Trzymaj – powiedziała.
– Dobrze kombinujesz. – Ronan wsunął je do luku. Sięgnął po sterownik, ale Adam przejął go i potrząsnął nim przy uchu.
– To nawet nic nie waży – rzekł, kładąc przedmiot na dłoni Blue.
Rzeczywiście był bardzo lekki. Miał pięć malutkich białych przycisków. Cztery z nich ułożono w kształt krzyża, piąty był osobno. Dla Blue ten piąty był niczym Adam. Wciąż dążył do tego samego celu co pozostała czwórka, ale nie był już z nimi tak blisko.
– Zadziała – powiedział Ronan, zabierając sterownik i podając samolot Noahowi. – We śnie działał, więc i teraz będzie. Przytrzymaj go.
Wciąż się garbiąc, Noah chwycił malutki samolot kciukiem i palcem wskazującym, jakby zamierzał rzucać ołówkiem. Coś w piersi Blue zadudniło podnieceniem. Było niemożliwe, aby Ronan wyśnił taki samolocik. Zdarzyło się już jednak tak wiele innych niemożliwych rzeczy.
– Kerah – odezwała się Piła. Tak nazywała Ronana.
– Tak – zgodził się Ronan, po czym rzekł władczo do pozostałych: – Odliczajcie w dół.
Adam się skrzywił, lecz Gansey, Noah i Blue posłusznie zaczęli skandować:
– Pięć… Cztery… Trzy…
Na hasło „start” Ronan nacisnął jeden z przycisków.
Samolocik bezgłośnie wyskoczył Noahowi z dłoni i wzbił się w powietrze.
Zadziałał. Naprawdę zadziałał.
Gansey roześmiał się głośno, gdy wszyscy odchylili głowy, aby obserwować wznoszący lot maszynki. Blue osłoniła oczy, nie chciała bowiem zgubić w blasku małej białej figurki. Była tak drobna i zwinna, że wyglądała jak prawdziwy samolot lecący setki metrów nad wzgórzem. Wydawszy pełen wściekłości okrzyk, Piła zerwała się z ramienia Ronana, by ją ścigać. Ronan pochylał samolot w lewo i w prawo, oblatując nim wierzchołek, a Piła mknęła tuż za maszyną. Gdy figurka przelatywała nad ich głowami, nacisnął piąty przycisk. Ziarenka wysypały się z otwartego luku, spadając im na ramiona. Blue zaklaskała i wyciągnęła dłoń, próbując jedno złapać.
– Niezwykłe – odezwał się Gansey.
Jego zachwyt był zaraźliwy i bezwarunkowy podobnie jak uśmiech. Adam odchylił głowę, by obserwować, a jego oczy były nieruchome i odległe. Noah pod nosem wydyszał „łał”, wciąż trzymając wzniesioną rękę, jakby czekał, aż samolot do niego wróci. Ronan zaś stał z dłońmi na sterowniku i ze wzrokiem utkwionym w niebo, nie uśmiechając się, ale też nie marszcząc brwi. Miał nienaturalnie ożywione spojrzenie i usta wygięte w dzikim, pełnym zadowolenia grymasie. Nagle zupełnie przestało być zaskakujące, że potrafi zabierać przedmioty ze snów.
W tym momencie Blue czuła, że po trochu kocha każdego z nich. Ich magię. Ich zadanie. Ich ohydę i dziwność.
To byli jej kruczy chłopcy.
Gansey szturchnął Ronana w ramię.
– Glendower podróżował z magami, wiedziałeś? Z czarodziejami. Pomagali mu kontrolować pogodę. Może mógłbyś wyśnić nam trochę chłodu?
– Cha, cha.
– Przepowiadali też przyszłość – dodał Gansey, odwracając się do Blue.
– Nie patrz na mnie – powiedziała krótko.
Jej brak talentów psychicznych był wręcz legendarny.
– Albo pomagali przepowiadać przyszłość jemu – ciągnął Gansey. Nie miało to większego sensu, ale wyraźnie próbował ją ułagodzić. Gwałtowny temperament Blue i jej zdolność wzmacniania psychicznych talentów innych osób również były legendarne. – Idziemy?
Blue popędziła, by podnieść teleskop, zanim on zdążył do niego dojść – aż Gansey zmierzył ją wzrokiem – zaś pozostali chłopcy zebrali mapy, kamery i mierniki częstotliwości elektromagnetycznej. Ruszyli prosto wzdłuż linii mocy. Wzrok Ronana wciąż skierowany był na samolot i Piłę, na białego i czarnego ptaka na lazurowym stropie świata. Nagły podmuch wiatru przetoczył się po trawie, niosąc ze sobą woń płynącej wody i kamieni ukrytych w cieniu, a Blue zadrżała na myśl, że magia była prawdziwa, magia była prawdziwa, magia była prawdziwa.