- promocja
- W empik go
Król Kruków. The Raven King. Tom 4 - ebook
Król Kruków. The Raven King. Tom 4 - ebook
CZWARTY TOM BESTSELLEROWEGO CYKLU!
Gansey od lat obsesyjnie pragnie jednego – odnaleźć grób mitycznego walijskiego króla. W swoje poszukiwania po kolei wciągał przyjaciół: Ronana, wykradającego ze snów niezwykłe przedmioty, potężnego czarodzieja Adama, zamordowanego przed laty Noaha, który rozpaczliwie czepia się świata żywych. I wreszcie Blue, którą pokochał z wzajemnością, lecz ciąży nad nimi fatalna przepowiednia.
Przyjaciele wiedzą, że ich wędrówka dobiega końca.
Krok za nimi czai się jednak ciemność, zamieniająca sny w najstraszniejsze koszmary. Przeraża ich bardziej niż cokolwiek, czego do tej pory zaznali. Czy dadzą radę stawić jej czoła? I kogo będą musieli złożyć w ofierze?
Zakończenie tej historii jest elektryzujące jak linia mocy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8319-355-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Richard Gansey III zapomniał już, ile razy mówiono mu, że jest przeznaczony do rzeczy wielkich.
Miał po temu odpowiednie pochodzenie, ponieważ szlachetność i niezłomność cechowały obie gałęzie rodzinne, z których wyrósł. Ojciec jego matki był dyplomatą, architektem fortun, zaś ojciec ojca – architektem, swoistym dyplomatą. Matka matki pracowała jako guwernantka europejskich księżniczek. Matka ojca z odziedziczonego spadku wybudowała szkołę dla dziewcząt. Ganseyowie bywali dworzanami i królami, zaś jeśli żaden zamek nie chciał ich przyjąć, sami go sobie budowali.
Był królem.
Dawno, dawno temu młody Gansey został śmiertelnie użądlony przez szerszenie. Otrzymał przewagę we wszystkim, co możliwe, i śmiertelność nie stanowiła tu wyjątku. Głos wyszeptał mu do ucha: „Będziesz żył dzięki Glendowerowi. Ktoś inny na linii mocy umiera, choć nie powinien, a ty będziesz żył, choć nie powinieneś”.
Umarł, lecz nie pozostał martwy.
Był królem.
Jego matka, również arystokratka, postanowiła kandydować do Kongresu z ramienia stanu Wirginia i co niezbyt zaskakujące, z gracją wspinała się na szczyt sondaży. Coraz wyżej. Czy ktokolwiek miał jakieś wątpliwości? Owszem, w zasadzie zawsze miał, ponieważ Ganseyowie nie żądali od innych przysług. Zwykle nawet nie prosili o nie. Wyświadczali je innym z cichą nadzieją, że ci inni w odpowiedzi będą wyświadczać je im.
Zwątpienie – jedyne, co robił Gansey, to wątpił. Sięgnął dzielnie do czarnej jak noc wody, nie znając swego losu, dopóki nie poczuł rękojeści miecza wciskanej w jego ufną dłoń.
Wyjątek – tyle że zaledwie kilka miesięcy wcześniej tenże Gansey sięgnął w mroczną niepewność jutra, szukając obietnicy miecza, lecz zamiast niego wyciągnął lustro.
Sprawiedliwość – w pewien pokrętny sposób wydawało się to słuszne.
Był 24 kwietnia, wigilia świętego Marka. Przed laty Gansey przeczytał Wielką tajemnicę: linie mocy na świecie Rogera Malory’ego. Autor wyjaśniał tam z namaszczeniem, że czuwanie w wigilię świętego Marka pozwala przyjrzeć się duchom tych, którzy mają umrzeć w ciągu następnego roku. Do tamtej chwili Gansey doświadczył już rozmaitych cudów dokonywanych na liniach mocy bądź w ich pobliżu: dziewczyna czytała książkę w pełnej ciemności, staruszka unosiła skrzynkę owoców siłą umysłu, urodzone na linii mocy trojaczki o śniadej skórze płakały krwawymi łzami i krwawiły słoną wodą. Żadna z tych rzeczy nie dotyczyła go jednak osobiście. Nie wymagała jego obecności. Nie wyjaśniała jego istoty.
Nie wiedział, dlaczego został uratowany.
Musiał się tego dowiedzieć.
Odbył więc całonocne czuwanie na linii mocy, która stała się jego labiryntem, drżąc samotnie z zimna na parkingu przed kościołem Świętego Odkupiciela. Niczego nie zobaczył, niczego nie usłyszał. Następnego poranka przykucnął przy swym camaro, zmęczony do stanu ogłupienia, i odtworzył zarejestrowane w nocy dźwięki.
Na nagraniu jego własny głos wyszeptał „Gansey”. Krótka przerwa. „To wszystko”.
Wreszcie się stało. Przestał być jedynie obserwatorem na tym świecie, a został uczestnikiem.
Już wtedy niewielka część Ganseya podejrzewała, co tak naprawdę oznaczało brzmienie jego nazwiska. Wiedział to zapewne, gdy godzinę później przyjaciele pojawili się przy jego samochodzie, by go uratować. Wiedział to zapewne, gdy jasnowidzki z Fox Way 300 stawiały mu tarota. Wiedział to zapewne, gdy opowiadał osobiście całą historię Rogerowi Malory’emu.
Gansey wiedział, czyje głosy szeptały na linii mocy w wigilię świętego Marka. Przez poprzednie lata skuwał jednak swe obawy łańcuchami i nie był jeszcze gotowy, by zrzucić więzy.
Dopiero gdy zginęła jedna z jasnowidzek z Fox Way 300, śmierć znów stała się namacalna i Gansey nie potrafił już dłużej zaprzeczać prawdzie.
Ogary z Klubu Łowieckiego Aglionby wyły tej jesieni: „Odejdzie, odejdzie, odejdzie”.
Był królem.
I w tym roku miał umrzeć.1
Niezależnie od tego, w którym miejscu zacząć tę opowieść, mówiła ona o kobietach z Fox Way 300.
Opowieści mogą rozciągać się w rozmaitych kierunkach. Dawno, dawno temu była sobie dziewczyna, której świetnie wychodziła zabawa z czasem. Kroczek w bok: dawno, dawno temu była sobie córka dziewczyny, której świetnie wychodziła zabawa z czasem. A teraz skok w tył: dawno, dawno temu była sobie córka króla, której świetnie wychodziła zabawa z czasem.
Początków i zakończeń po horyzont.
Z istotnym wyjątkiem Blue Sargent wszystkie pozostałe kobiety z Fox Way 300 posiadały moce parapsychiczne. Może to sugerować, że wszystkie mieszkanki domu posiadały coś wspólnego, lecz w istocie łączyło je tyle samo co grupę muzyków, lekarzy albo przedsiębiorców pogrzebowych. Moce parapsychiczne oznaczały nie tyle typ osobowości, ile zespół umiejętności. System wierzeń. Ogólne przekonanie, że czas, niczym opowieść, nie miał natury liniowej, lecz był jak ocean. Jeśli ktoś nie potrafił odnaleźć konkretnej chwili, której szukał, być może nie dopłynął wystarczająco daleko. Możliwe, że po prostu nie stał się jeszcze odpowiednio biegłym pływakiem. Było również możliwe, co kobiety z niechęcią przyznawały, iż pewne momenty ukrywały się na tyle daleko w czasie, że tak naprawdę powinno się je pozostawić głębinowym stworzeniom. Takim jak te żabnice – ryby z garniturem zębów i latarniami zwisającymi nad pyskiem. Albo jak Persefona Poldma. Nie żyła już jednak, więc być może stanowiła kiepski przykład.
Był poniedziałek, gdy pozostałe przy życiu kobiety z Fox Way 300 postanowiły wreszcie zająć się przeanalizowaniem nadciągającej zguby Richarda Ganseya, końca ich życia w dotychczasowej postaci oraz tego, co te dwie rzeczy miały ze sobą wspólnego, jeśli w ogóle cokolwiek. Poza tym Jimi przeprowadziła zabieg oczyszczania czakry w zamian za butlę porządnej torfowej whisky i nie mogła się doczekać, by obalić ją z ferajną.
Calla wyszła na gryzący październikowy chłód, by odwrócić umieszczoną przy skrzynce pocztowej tabliczkę na stronę z napisem „ZAMKNIĘTE, WRÓĆ WKRÓTCE!”. Z kolei Jimi, wielka zwolenniczka magii ziół, przyniosła kilka poduszeczek wypchanych bylicą pospolitą (mającą wzmocnić projekcję duszy na inne płaszczyzny egzystencji) oraz rzuciła na rozgrzane węgle rozmaryn (poprawiający pamięć i zdolności jasnowidzenia, a więc tę samą umiejętność działającą w dwóch różnych kierunkach). Orla dymiącą wiązką szałwii okadzała talie tarota. Maura napełniała misę wróżebną z czarnego szkła. Gwenllian śpiewała wesołą, sprośną piosenkę, rozpalając ustawione w kręgu świece i zaciągając zasłony. Calla wróciła do czytelni, trzymając na ręku trzy rzeźby.
– Pachnie tu jak w cholernej włoskiej restauracji – rzuciła w stronę Jimi, która nie przestając nucić, rozpraszała dym wachlarzem i kołysała sporym zadkiem.
Calla ustawiła srogą rzeźbę Oji na własnym fotelu, zaś tańczącą statuetkę Oszun obok Maury. Następnie złapała trzecią figurkę, Jemaję, wodną boginkę Jorubów, która gdy nie znajdowała się na komodzie w sypialni Calli, stała zawsze przy miejscu Persefony.
– Mauro, nie wiem, gdzie umieścić Jemaję.
Maura wskazała palcem Gwenllian, która odpowiedziała podobnym gestem skierowanym w jej stronę.
– Mówiłaś, że nie chcesz tego robić z Adamem, więc musi stanąć koło niej.
– Wcale nie – odparła Calla. – Mówiłam, że jest zbytnio powiązany z całą sytuacją.
Problem w tym, że każda z nich była zbytnio powiązana z całą sytuacją, i to już od miesięcy. Na tyle mocno, że trudno było stwierdzić, czy same nie stały się jej częścią.
Orla przestała przeżuwać gumę na wystarczająco długą chwilę, by zapytać:
– Jesteśmy gotowe?
– YhmmmmmmaleczyjestBluehmmmmmmmmm – odezwała się Jimi, wciąż nucąc i kołysząc się.
Owszem, nieobecność Blue rzucała się w oczy. Jej silne umiejętności intensyfikowania mocy psychicznych przydałyby się w takim przypadku, ale zgodnymi szeptami ustaliły zeszłej nocy, że okrucieństwem byłoby dyskutować przy niej o Ganseyu w stopniu większym, niż to absolutnie niezbędne. Musiała im wystarczyć Gwenllian, choć była dwukrotnie słabsza i dwukrotnie bardziej kłopotliwa.
– Później przekażemy jej wynik – powiedziała Maura. – Chyba lepiej wyciągnę Artemusa ze spiżarni.
Artemusa: dawnego kochanka Maury, biologicznego ojca Blue, doradcę Glendowera, mieszkańca kanciapy na Fox Way 300. Został wydobyty z magicznej jaskini zaledwie przed tygodniem z niewielkim okładem i przez ten czas udało mu się wnieść absolutnie zerowy wkład w ich zasoby emocjonalne oraz intelektualne. Calla uważała go za tchórzliwego (nie myliła się). Maura sądziła, że jest niezrozumiany (nie myliła się). Jimi uznała, że miał największy nos, jaki kiedykolwiek widziała (nie myliła się). Orla nie wierzyła, by zabarykadowanie się w spiżarni dawało wystarczającą ochronę przeciwko jasnowidzce, która go nienawidziła (nie myliła się). Natomiast Gwenllian sądziła, że ma powód, by go nienawidzić (nie myliła się).
Maura musiała podjąć niemały wysiłek, by przekonać go do opuszczenia kryjówki, jednak nawet gdy dołączył do nich przy stole, wyglądał, jakby czuł się zdecydowanie nie na miejscu. Po części dlatego, że był mężczyzną, po części zaś, ponieważ wzrostem znacznie przewyższał zebrane kobiety. Głównie chodziło wszakże o jego ciemne, wiecznie zmartwione oczy, wskazujące, że sporo widziały i że było to dla niego o wiele za dużo. Jego szczery strach pozostawał w zdecydowanej sprzeczności z rozmaitymi stopniami pewności siebie, jaką emanowały jasnowidzki.
Maura oraz Calla znały go przed narodzinami Blue i obie uważały, że obecny Artemus stanowił zaledwie cień dawnego siebie. A przynajmniej Maura tak sądziła. Calla po prostu miała o nim kiepskie zdanie, jako że jej opinia na jego temat już wcześniej nie była zbyt dobra. Wychudzeni mężczyźni wyłaniający się z mistycznych zagajników nigdy nie byli w jej typie.
Jimi nalała whisky.
Orla zamknęła drzwi czytelni od środka.
Kobiety zasiadły.
– Co za ekipa – odezwała się Calla, by jakoś zagaić (nie myliła się).
– Nie można go ocalić, zgadza się? – spytała Jimi.
Miała na myśli Ganseya.
W jej oczach połyskiwały lekko łzy. Nie przepadała jakoś szczególnie za Ganseyem, jednak była bardzo sentymentalna i wizja przedwczesnej śmierci dowolnego młodzieńca wprawiała ją w niepokój.
– Mmm – stwierdziła Maura.
Kobiety napiły się. Artemus nie. Zerknął nerwowo na Gwenllian. Gwenllian, jak zwykle rzucająca się w oczy dzięki gniazdu splątanych włosów pełnych ołówków i kwiatów, w odpowiedzi zmierzyła go spojrzeniem. Gdyby w jej szklaneczce został alkohol, żar obecny w jej wzroku zapewne by go podpalił.
– A więc czy powinniśmy to powstrzymać? – zapytała Maura.
Orla, najmłodsza i najgłośniejsza z obecnych, roześmiała się młodzieńczo i głośno.
– A jak właściwie chciałabyś go powstrzymać?
– Powiedziałam to, nie go – odrzekła nieco arogancko Maura. – Nie zamierzam sobie roić, że dysponuję jakąkolwiek mocą pozwalającą powstrzymać tego chłopca przed przetrząsaniem całej Wirginii w poszukiwaniu własnego grobu. Chodzi o pozostałych.
Calla z trzaskiem odstawiła naczynie.
– Och, potrafiłabym go powstrzymać. Nie o to jednak chodzi. Wszystko trafiło już na swoje miejsca.
(Wszystko trafiło już na swoje miejsca: emerytowany płatny zabójca obecnie sypiający z Maurą; jego były szef owładnięty obsesją na punkcie wszystkiego, co ponadnaturalne, obecnie sypiający w Bostonie; przerażająca istota przysypana skałami pod linią mocy; nieznane stworzenia wyłażące z jaskini w pobliżu porzuconego gospodarstwa; wzrost mocy płynącej przez linię; leżący na niej magiczny świadomy las; układ pewnego chłopca z owym magicznym lasem; zdolność innego chłopca do urzeczywistniania przedmiotów ze snów; martwy chłopiec, który nie chciał udać się na wieczny spoczynek; pewna dziewczyna w ponadnaturalny sposób wzmacniająca dziewięćdziesiąt procent zjawisk z powyższej listy).
Kobiety znów się napiły.
– Czy powinni dalej jeździć do tego szalonego lasu? – odezwała się Orla.
Niezbyt przejmowała się Cabeswater. Pojechała tam kiedyś wraz z pozostałymi i podeszła do lasu wystarczająco blisko, by… poczuć go. Jej moce najlepiej działały za pośrednictwem kabli telefonicznych lub e-maili, ponieważ twarze wchodziły jedynie w drogę prawdzie. Cabeswater nie miało twarzy, zaś linia mocy stanowiła w zasadzie najlepszy kabel telefoniczny na świecie. Poczuła, że las ją o coś prosi. Nie zdołała stwierdzić, o co konkretnie, i nie sądziła, by chodziło o coś złego. Wiedziała, że prośby miały ogromne znaczenie i wiele sobą obiecywały. Sugerowały odmianę w życiu. Orla była jednak zadowolona ze swego życia, ukłoniła się więc uprzejmie i oddaliła stamtąd.
– Las jest w porządku – skomentował Artemus.
Kobiety spojrzały na niego.
– Zdefiniuj „w porządku” – odparła Maura.
– Cabeswater ich uwielbia.
Artemus złożył ogromne dłonie na kolanach i wymierzył w nie równie ogromny nos. Wzrok umykał mu wciąż ku Gwenllian, zupełnie jakby obawiał się, że kobieta na niego skoczy. Gwenllian wymownie nakryła jedną ze świec szklaneczką. W czytelni zrobiło się o jeden malutki płomyk ciemniej.
– Mógłbyś rozwinąć myśl? – poprosiła Calla.
Artemus nie uczynił tego.
– Weźmiemy tę opinię pod rozwagę – uznała Maura.
Kobiety się napiły.
– Czy ktokolwiek z nas tu obecnych umrze? – zapytała Jimi. – Czy ktoś nam znany pojawił się podczas czuwania w kościele?
– To nie dotyczy nikogo z nas.
Czuwanie w kościele zazwyczaj przewidywało jedynie śmierć tych, którzy urodzili się (czy też, jak w przypadku Ganseya, odrodzili) w mieście lub bezpośrednio na drodze duchów, zaś wszyscy obecni pochodzili z innych miejsc.
– Ale dotyczy Blue – wskazała Orla.
Maura agresywnymi gestami składała swoje karty w stosiki, po czym demontowała je.
– To nie jest gwarancja bezpieczeństwa. Istnieje los gorszy niż śmierć – skomentowała.
– A zatem potasujmy – zaproponowała Jimi.
Wszystkie kobiety przyłożyły swe talie do serc, potasowały je, po czym wybrały przypadkową kartę. Umieściły je odkryte na stole.
Tarot to niezwykle osobista rzecz i w związku z tym grafiki każdej talii stanowiły odzwierciedlenie ich właścicielek. Na kartach Maury były ciemne linie i proste barwy, zarazem niedbałe i dziecinne. U Calli wzory były bogate, przesycone barwami oraz szczegółami. Na każdej karcie w talii Orli widniała para całująca się lub uprawiająca miłość, niezależnie od tego, czy jej znaczenie dotyczyło całowania bądź uprawiania miłości. Gwenllian stworzyła swoją, bazgrząc ciemne, szaleńcze symbole na zwykłych kartach do gry. Jimi trzymała się talii „Święte koty i przenajświętsze kobiety”, którą znalazła w sklepie ze starzyzną w 1992 roku.
Wyciągnęły pięć różnych wersji Wieży. W przypadku Calli grafika chyba najlepiej obrazowała znaczenie karty: zamek podpisany „Stabilność” był bombardowany przez błyskawice, palony i szturmowany przez coś wyglądającego niczym węże pończoszniki. Kobieta w oknie doświadczała pełnych efektów pioruna. Na szczycie budowli mężczyzna został wyrzucony z blanków, a być może sam z nich skoczył. W każdym razie również płonął i leciał za nim wąż.
– A zatem wszyscy umrzemy, jeśli nic nie zrobimy – skomentowała Calla.
– Owynus dei gratia Princeps Waliae, ha la, la, Princeps Waliae, ha la, la… – zaśpiewała Gwenllian.
Artemus zaskomlał i wyglądał, jakby chciał wstać. Maura położyła uspokajająco dłoń na jego rękach.
– Wszyscy umrzemy – powiedziała. – Kiedyś. Nie panikujmy.
Calla spojrzała na Artemusa.
– Tylko jedno z nas panikuje.
– Pora znaleźć jakieś rozwiązanie, moje drogie – stwierdziła Jimi, puszczając butelkę w obieg. – Jak zamierzamy go szukać?
Kobiety spojrzały na ciemną misę wróżebną. Nie wyróżniała się niczym szczególnym, była po prostu szklanym naczyniem kupionym za jedenaście dolarów w jednym z tych sklepów pełnych karmy dla kotów, ściółki ogrodniczej i przecenionych sprzętów elektronicznych. Wypełniający ją sok żurawinowo-winogronowy nie posiadał żadnych mistycznych właściwości, a jednak emanowało z niej coś złowróżbnego. Płyn wydawał się niespokojny, odbijał jedynie ciemny sufit, ale wyglądał, jakby chciał pokazać coś więcej. Misa nasuwała możliwości i nie wszystkie z nich były dobre.
(Jedna z możliwości: użycie odbicia, by oddzielić swą duszę od ciała, co kończyło się śmiercią).
Wprawdzie to Maura podsunęła pomysł z naczyniem, jednak teraz je odepchnęła.
– Wykonajmy pełny odczyt – zasugerowała Orla, po czym zrobiła balon z gumy.
– Uch, nie – skomentowała Calla.
– Dla nas wszystkich? – spytała Maura, jakby nie usłyszała sprzeciwu Calli. – Jako grupy?
Orla machnęła ręką, wskazując wszystkie talie. Jej ogromne drewniane bransolety zaklekotały o siebie z satysfakcją.
– Podoba mi się – uznała Maura.
Calla i Jimi westchnęły.
Zazwyczaj do odczytu używało się jedynie części talii liczącej siedemdziesiąt osiem kart. Trzech albo dziesięciu. Może jednej lub dwóch więcej, jeśli potrzebne było dodatkowe wyjaśnienie. Pozycja każdej karty oznaczała pytanie: Jaki jest stan twojej podświadomości? Czego się obawiasz? Czego potrzebujesz? Umieszczona na odpowiednim miejscu karta stanowiła odpowiedź.
Siedemdziesiąt osiem kart to mnóstwo pytań i odpowiedzi.
Zwłaszcza jeśli pomnożyć to przez pięć.
Calla i Jimi znów westchnęły, lecz zaczęły tasować. Nie można było zaprzeczyć, że miały wiele pytań. I potrzebowały wielu odpowiedzi.
W tej samej chwili przestały tasować, zamknęły oczy i przyłożyły talie do serc, skupiając się jedynie na sobie samych i tym, w jaki sposób ich żywoty splatały się ze sobą. Świece zamigotały. Długie, krótkie i znów długie cienie zatańczyły za statuetkami bogiń. Gwenllian zaczęła nucić, a Jimi po chwili dołączyła do niej.
Jedynie Artemus siedział odsunięty, marszcząc brwi.
Kobiety uwzględniły go jednak, gdy zaczęły wykładać karty. Najpierw splotły je w krzepki pień, szepcząc przy tym do siebie pozycje i znaczenia. Następnie ułożyły gałęzie wskazujące Artemusa, Jimi oraz Orlę. Później umiejscowiły korzenie celujące w Callę, Maurę i Gwenllian. Zderzały się głowami, kładły karty na innych, śmiały się przy pomyłkach, kłóciły nad odpowiednią kolejnością.
Wreszcie wyłoniła się opowieść. Mówiła o ludziach, których zmieniły, oraz tych, którzy zmienili je. Odczyt nie pomijał żadnych pikantnych szczegółów: Maury zakochującej się w Artemusie, Jimi uderzającej Callę, Orli opróżniającej po kryjomu wspólne konto bankowe, by sfinansować internetową stronę firmową, która jeszcze nie zaczęła przynosić dochodów, Blue uciekającej z domu i przywożonej przez policję, umierającej Persefony.
Gałąź prowadząca do Artemusa była ciemna i zbutwiała, usiana mieczami i strachem. Jej mrok biegł z powrotem do pnia, łącząc się z czymś złowieszczym, gnijącym w korzeniu należącym do Gwenllian. Było oczywiste, że to właśnie ta ciemność zabije ich wszystkich, jeśli nic nie zrobią, choć nie dawało się określić jej natury. Jasnowidzące zdolności kobiet nigdy nie były w stanie przeniknąć obszaru leżącego bezpośrednio na linii mocy, a mrok skupiał się właśnie tam.
Rozwiązanie tego mrocznego problemu znajdowało się jednak poza linią mocy. Było nieokreślone, niepewne i trudne. Wynik wydawał się jednak nieskomplikowany.
– Mają ze sobą współpracować? – odezwała się z niedowierzaniem Calla.
– Tak mówią karty – odparła Maura.
– A nie możemy po prostu same się tym zająć? – spytała Jimi, sięgając po butelkę, która jednak okazała się pusta.
– Jesteśmy tylko ludźmi – skomentowała Maura. – Tylko zwykłymi ludźmi. Oni są wyjątkowi. Adam jest powiązany z linią mocy. Ronan to śniący. Blue wzmacnia to wszystko.
– Pan Nadziany jest tylko człowiekiem – wtrąciła Orla.
– Owszem, i to on zginie.
Kobiety znów przyjrzały się układowi.
– Czy to oznacza, że ona wciąż żyje? – spytała Maura, stukając palcem kartę na jednej z gałęzi: Królową Mieczy.
– Możliwe – mruknęła Calla.
– Czy to oznacza, że ona odejdzie? – dopytywała Orla, stukając palcem inną kartę i mając na myśli inną „oną”.
– Możliwe – westchnęła Maura.
– Czy to oznacza, że ona wróci? – chciała wiedzieć Calla, wskazując trzecią kartę i mając na myśli trzecią „oną”.
– Możliwe – zaskrzeczała Gwenllian, odskakując od stołu.
Zaczęła się obracać, trzymając wysoko ręce.
Żadna z nich nie mogła już dłużej siedzieć. Calla odsunęła fotel.
– Idę po kolejnego drinka.
Jimi klasnęła językiem z aprobatą.
– Jeśli czeka nas koniec świata, to ja też nie pogardzę.
Gdy opuściły stół, Maura została, spoglądając na zatrutą gałąź kart Artemusa i jego samego zgarbionego nad nią. Przypadkowi mężczyźni z mistycznych zagajników nie byli już w jej typie. Wciąż pamiętała jednak miłość, jaką do niego żywiła, a dzisiejszy Artemus był cieniem dawnego siebie.
– Artemusie? – odezwała się łagodnie.
Nie uniósł głowy.
Gdy dotknęła palcem jego podbródka, wzdrygnął się. Uniosła mu głowę, by znaleźli się twarzą w twarz. Nigdy nie spieszył się z wypełnianiem przestrzeni słowami i nie uległo to zmianie. Wyglądał, jakby zamierzał nigdy już się nie odezwać, gdyby zależało to tylko od niego.
Odkąd wypełzli oboje z jaskini, Maura nie pytała go o nic, co miało miejsce w czasie, odkąd ostatni raz go widziała. Teraz jednak zdecydowała się na to.
– Co się stało, że zrobiłeś się taki jak teraz?
Zamknął oczy.