Król monet - ebook
Król monet - ebook
Wyścig z czasem, który zapiera dech w piersiach. – „La Stampa”
Dzień po obfitej śnieżycy, która nawiedziła region Marche, była zastępczyni komendanta policji Colomba Caselli w swojej szopie na narzędzia znajduje zmarzniętego, autystycznego chłopca z wyraźnymi oznaki szoku. Jego ubranie jest pobrudzone krwią. Niestety, Colomba od prawie półtora roku nie pracuje już w policji i ukrywając się w rodzinnej, wiejskiej posiadłości, próbuje otrząsnąć się po tym, jak nieznany mężczyzna omal jej nie zabił, a potem porwał Dantego Torre – genialnego oryginała zajmującego się odnajdywaniem zaginionych osób, a zarazem jednego z niewielu prawdziwych przyjaciół byłej policjantki.
Colomba ze wszystkich sił broni się przed powrotem do życia, w którym dominują przemoc i śmierć, ale wkrótce odkrywa, że Tommy – bo tak ma na imię nieznajomy chłopiec – jest jedyną osobą ocalałą po brutalnym zabójstwie, którego ofiarami padli jego rodzice. W zachowaniu nastolatka Colomba dostrzega od razu rękę Ojca – porywacza i seryjnego mordercy, którego zastrzeliła kilka lat wcześniej. Czyżby ktoś kontynuował dzieło maniaka, a Tommy był pierwszym elementem tajemniczej układanki z przeszłości? Czy chłopak pomoże jej w odnalezieniu Dantego? Tymczasem Torre budzi się w miejscu, które nie ma prawa istnieć i póki co musi sam walczyć o przetrwanie…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-344-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
COLOMBA POCHYLIŁA SIĘ nad Giltiné, aby stwierdzić zgon, a wściekły Dante zaatakował Leo.
– Dlaczego to zrobiłeś? Przecież wcale nie było takiej potrzeby!
Leo wymienił magazynek i podszedł do Colomby.
– Nie żyje?
– Tak.
O mój Boże, jaka ona jest krucha, pomyślała Colomba. Waży nie więcej niż czterdzieści kilogramów.
– Co to był za wybuch, Dante?
– Stary przyjaciel Giltiné próbował umożliwić jej ucieczkę.
– I prawie mu się udało – powiedział Leo, podnosząc nóż, który porzuciła Giltiné.
– Leo, uważaj! Nie dotykaj dowodów! – zawołała Colomba.
– Co ze mnie za oferma!
Sposób, w jaki wypowiedział te słowa, sprawił, że Dante poczuł zimny dreszcz na plecach.
– Nie dotykaj jej! – krzyknął.
Było już jednak za późno, ponieważ Leo wbił nóż w brzuch Colomby i pociągnął, otwierając ranę.
Colomba poczuła, jak jej żołądek zalewa fala zimna, i upadła na kolana, upuszczając pistolet. Złapała się rękami za brzuch, krew ciekła jej przez palce. Widziała, jak Leo precyzyjnym ciosem powala Dantego na podłogę, a potem pochyla się nad Biełym. Starzec popatrzył na niego z przerażeniem, ale nie był w stanie się poruszyć z powodu przeszywającego bólu w miednicy.
– Daruj mi życie, a będziesz bogaty – podjął ostatnią, desperacką próbę.
– Do swidania – odpowiedział Leo, po czym podciął mu gardło z obojętnością, z jaką kroi się tort.
Dante próbował doczołgać się do leżącej w pozycji płodowej Colomby, wokół której utworzyła się czerwona kałuża.
– CC – wyszeptał ze łzami w oczach – nie ruszaj się. Zaraz opatrzę ci ranę. Zaraz…
Leo chwycił go i uniósł.
– Musimy już iść.
Dante poczuł, jak jego termometr wewnętrzny przekracza dziesiątkę, setkę i tysiąc, a twarz Leo staje się ciemną plamą na obrzeżach ogromnego ekranu w Berlinie. Potem przypomniał sobie przechodnia, na widok którego kilka miesięcy wcześniej dostał ataku paniki i wylądował w szwajcarskiej klinice.
– To ty – wymamrotał.
– Brawo, braciszku – potwierdził Leo i ścisnął mu gardło tak mocno, że Dante po chwili stracił przytomność. Zarzucił go sobie na plecy.
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła Colomba, była dłoń Dantego, którą wyciągał do niej znad ramienia Leo. Chciała mu powiedzieć, że go ocali, że miał rację i że już nigdy nic ich nie rozdzieli, ale słowa pozostały jedynie w jej głowie.
Kiedy ratownicy medyczni robili wszystko, by ocalić Colombie życie, Leo i Dante byli już daleko i nikt nie zauważył, w którą stronę się oddalili.
Policja przez tydzień zbierała informacje, by w końcu ustalić, że ktoś taki jak Leo Bonaccorso nigdy nie istniał.ROZDZIAŁ I
1
Ciemność.
Dante nie może złapać tchu. Ciemność przytłacza go niczym cementowa płyta, przygniata i miażdży kości. Zalewa usta i płuca. Nie jest w stanie krzyczeć. Nie może wykonać najmniejszego ruchu, nie może nawet puścić pawia. Mdleje po raz kolejny i zapada w niespokojny sen, przypominający czarny ekran, na którym kłębią się wspomnienia. Widzi ubraną na zielono, umazaną krwią kobietę, która uśmiecha się do niego. Słyszy huk eksplozji. Krzyki.
Budzą go krzyki.
Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Cie…
Światło.
Zaledwie moment, ułamek sekundy zbyt krótki, aby go zmierzyć, a mimo to Dante chwyta się go jak ostatniej deski ratunku. Oczy napawają się blaskiem i mózg zaczyna powoli pracować. Czuje zapach drewna i kurzu. Myśli o wybuchu, który ciągle jeszcze brzmi w uszach… Czyżby coś zwaliło mi się na głowę? Jestem w szpitalu?
Wysiłek ogromnie go męczy. Wraca myślami do czarnego ekranu. Wraca do wspomnień. Do wymazanej krwią kobiety o dziwnym imieniu i do osobliwego miejsca przypominającego dyskotekę. Pięć pocisków zmierza prosto w stronę jej ciała. Dante widzi, jak poruszają się w powietrzu niczym ślimaki, by w końcu wbić się w jej plecy. Ciało kobiety zmienia się w żelatynę, twarz sinieje, uśmiech przechodzi w grymas. Na lewym obojczyku i na brzuchu rosną dwa małe wulkany skóry. Wulkany wybuchają i dwa pociski po pokonaniu drogi wewnątrz ciała wydostają się na zewnątrz, rozpryskując wokoło krew i fragmenty kości. Kobieta słania się i zaczyna opadać. Za nią…
Ciemność.
Dante się budzi, ale nie popełnia błędu i nie otwiera oczu. Najpierw próbuje wyczuć swoje ciało, zebrać je w jedną całość pomimo zalewającej go przy każdym ruchu fali bólu. Uświadamia sobie, że leży na plecach i że coś krępuje mu kostki i nadgarstki. W ustach czuje posmak skóry, a na biodrach jakiś miękki materiał. Poza tym jest nagi. Czyżby podłączyli mnie do jakiejś aparatury? Czy mój stan jest bardzo poważny? Przypomina sobie ryk silnika wibrujący pod czaszką. To był silnik motorówki. Może przewieźli mnie na niej do szpitala?
Próbuje poruszyć rękami, ból się nasila. Związano mu dłonie jakimś materiałem o ostrych krawędziach, które ranią skórę przy najlżejszym ruchu.
Plastikowe opaski.
Tego typu zaciski to najtańsze kajdanki na rynku, ale z pewnością nie stanowią standardowego wyposażenia szpitali. Nie, nie jestem na żadnym oddziale. Jestem w zupełnie innym miejscu.
Jestem więźniem.
Przerażenie przenosi go z powrotem do obrazów zapisanych w pamięci. Pojawiają się kolejne kadry przerwanego filmu. Ubrana na zielono kobieta osuwa się na ziemię, ukazując Dantemu to, co znajduje się za jej plecami. Porozbijane na kawałki parawany ze szkła, plastikowe wyposażenie wnętrza w jaskrawych kolorach, kurz i gruz. Martwe ciała na podłodze. Mężczyźni w smokingach, kobiety w wieczorowych sukniach. Ciała pokryte krwią. Chociaż Dante znajduje się w stanie zawieszenia między jawą a snem, to jednak ma pewność, że widział ten wybuch na własne oczy. Po prostu tam był. Tylko nie ma pojęcia, ile czasu minęło od eksplozji. Już wie, że chodzi o Wenecję.
Wraca do rzeczywistości, unosi z wysiłkiem powieki i próbuje skupić wzrok na jasnym punkcie nad głową, obserwując go kątem tego oka, które wydaje się bardziej wrażliwe na światło. Powoli obraca głowę i zauważa, że światełko się porusza, pojawia się i znika. Uświadamia sobie nagle, że coś go oddziela od padającego z góry, słabego blasku, że nie patrzy prosto w sufit ciemnego pokoju. I że to coś znajduje się niebezpiecznie blisko. To drewniana kratka.
Wywietrznik.
Zamknęli mnie w skrzyni.
2
KREW POLAŁA SIĘ ponownie po ustaniu śnieżnej zamieci, która nawiedziła region Marche. Liczne miasteczka położone wśród Gór Sybillińskich, jak i strome zbocza Conero zostały całkowicie odizolowane od świata i służby zarządzania kryzysowego musiały dostarczać mieszkańcom żywność helikopterami. W tym czasie setki sztuk bydła zdychały z zimna w zawalonych oborach, w jednym przypadku nawet razem z nieostrożnym właścicielem.
Długa, wyboista droga łącząca wioskę Mezzanotte z trasą szybkiego ruchu została pokryta śnieżnymi zaspami, mimo że znajdowała się w znacznej odległości od epicentrum załamania pogody, i cysterna, która rozwoziła gaz po rozsianych na wzgórzach gospodarstwach, utknęła w dolinie. Jeden z zapuszczonych domów z szarego kamienia wznosił się nad dziesięciometrową przepaścią na samym końcu traktu. Zbudowali go tutejsi chłopi pod koniec dziewiętnastego wieku, a następne pokolenia systematycznie przebudowywały i dobudowywały kolejne części, nie dbając zupełnie o jednorodny kształt architektoniczny całości. Okna miały najrozmaitsze kształty i kolory, do środka prowadziło pięcioro drzwi, a wszędzie można było dostrzec elementy wykonane z różnych materiałów. Najnowsza, wzniesiona z cementu część zabudowań bez fundamentów stała bezpośrednio na stromym zboczu, tak że sporych rozmiarów budynek z jednej strony pozostał dwukondygnacyjny, z drugiej zaś straszył jednopoziomowym blokiem, przypominającym szary, wbity w ziemię korytarz. W ogrodzie spod śniegu wystawały rachityczne krzaki i pleniące się bez umiaru chwasty, które zasłaniały pole widzenia.
W piwnicy znajdował się bojler noszący ślady używania kolejnych kluczy angielskich do odkręcania rur w celu oczyszczenia mechanizmu z osadu. Gaz płynął długim systemem połączeń znajdujących się pod powierzchnią ogrodu, prowadzących aż do zbiornika zakopanego w ziemi w pobliżu ogrodzenia, jednego z tych, które napełniała zablokowana cysterna.
O drugiej w nocy bojler wyssał ostatnie krople gazu, zakrztusił się jak stary astmatyk i po prostu przestał działać.
Kobieta o łatwo zmieniających odcień zielonych oczach, szerokich ramionach i wydatnych kościach policzkowych leżała na łóżku, wsłuchując się w plusk stygnących kaloryferów. Nazywała się Colomba Caselli, miała trzydzieści pięć lat i była zastępcą komendanta policji w stanie spoczynku od pamiętnego dnia, gdy mężczyzna zjawa wbił jej nóż w brzuch, a potem porwał Dantego Torre – Mężczyznę z Silosu.
Od tego czasu minęło piętnaście miesięcy.
I nikt o nich więcej nie słyszał.
3
COLOMBA WSTAŁA I ZROBIŁA sobie gorącej herbaty, zalewając zużytą saszetkę wodą z czajnika elektrycznego. Narzuciła na domowy dres futrzaną kurtkę w stylu Chewbakki z Gwiezdnych wojen i wyszła na smagany mroźnym wiatrem ganek. W białym zimowym krajobrazie niczym wąż wiła się zaśnieżona droga, znikająca w oddali w mlecznej mgle. Wokół panowała niczym niezmącona cisza, którą przerywały jedynie wycie wiatru i krakanie kruków.
Colomba naciągnęła na twarz kaptur mający chronić ją przed smaganiem ostrego szronu i ruszyła w stronę zadaszenia pokrytego szarą styropapą, które umieszczono w pobliżu ogrodzenia. Przed wyjściem z domu włożyła do kieszeni pudełko zapałek. Teraz brnęła przez ogród, zostawiając w śniegu wyraźne zagłębienia. Nigdy wcześniej nie rozpalała w kominku, ale wiedziała, że ma zapas starego drewna, które od lat leżało przykryte folią i różnymi gratami.
Jednak zanim dotarła do zadaszenia, zatrzymała się nagle zanurzona po kolana w śniegu.
Za szopą z drewnem znaczyła się równa linia śladów butów. Najwyraźniej ktoś wspiął się na ogrodzenie i przeskoczył na drugą stronę, by potem zniknąć za domem.
Colomba stała jak wryta, nie mogąc nawet poruszyć głową. Wpatrywała się w ślady, które prowadziły łukiem wzdłuż muru, odznaczając się wyraźnie na dziewiczym śniegu.
Sięgnęła ręką po pistolet, ale gdy natrafiła na pustą kieszeń, przypomniała sobie, że zostawiła go w szufladzie komody. Po wyjściu ze szpitala przez jakiś czas zabierała broń nawet do łóżka i potem budziła się z metalicznym posmakiem w ustach. Co mi, kurwa, strzeliło do głowy, żeby zmienić zdrowe przyzwyczajenie? – zrugała samą siebie.
Poczułaś się bezpieczna? – usłyszała znajomy głos w głowie, a zabrzmiał tak wyraźnie, jakby jego właściciel stał tuż za nią.
Poczuła silny ucisk w płucach i straciła równowagę. Upadła na plecy na plątaninę suchych gałęzi dzikich różanych krzewów. Wpatrując się w białe niebo, nie mogła odpędzić od siebie uporczywej myśli, że to już koniec.
Czekała na pchnięcie nożem. Czekała na strzał z pistoletu.
Czekała na ból.
Ale nic się nie wydarzyło.
Powoli zaczęła dochodzić do siebie, aż wreszcie opanowała silne drżenie wstrząsające jej ciałem.
Odsunęła się od kłujących badyli i wstała. Leo Bonaccorso – zjawa z jej poprzedniego życia – na pewno nie pozostawiłby swoich śladów na widoku. Po prostu stanąłby nad nią któregoś ranka, czekając, aż otworzy oczy, albo zabiłby ją we śnie bez najmniejszego hałasu.
Chyba że ma jakieś inne plany. Może chce mnie wciągnąć w pułapkę, żeby…
– Przestań majaczyć, popierdolona idiotko – warknęła ze złością.
Ponownie spojrzała na ślady na śniegu, upewniając się, że przynajmniej tego sobie nie wymyśliła – i pędem wróciła do domu po berettę. Trzymając pistolet w obu dłoniach, ruszyła śladami intruza do szopy na tyłach zabudowań, tam gdzie od lat składowano różne rupiecie. Łańcuch zwisał luźno, drzwi były uchylone i coś szeleściło w zanurzonym w półmroku wnętrzu. Colomba wymierzyła.
– Mam cię na muszce! Wyłaź natychmiast z rękami za głową!
Żadnej odpowiedzi. Tylko szelest ustał i zapadła grobowa cisza.
– Nie wkurzaj mnie, liczę do trzech. Jeden, dwa…
Nie kończąc, pokonała ostatnie metry dzielące ją od szopy i końcem buta otworzyła drzwi. W świetle dnia zobaczyła masywną sylwetkę mężczyzny stojącego pośród pokrytych pajęczynami starych mebli. Widziała tylko jego plecy, bo zasłaniał go nieco bok szafy.
– Wyłaź stamtąd!
Zrobiła kolejny krok naprzód i chociaż nieznajomy skulił się jeszcze bardziej za meblem, teraz już mogła go zobaczyć. Był gruby, jego mięśnie pokrywała spora warstwa tłuszczu, a jasne włosy przypominały słomę. Miał na sobie stary sportowy dres i filcowe bambosze. Przycisnął twarz do ściany i trząsł się ze strachu.
– Kim jesteś? Odwróć się, żebym mogła cię zobaczyć!
Mężczyzna się nie poruszył i Colomba musiała w końcu do niego podejść. Zobaczyła różową, pozbawioną zarostu skórę. Mógł mieć co najwyżej osiemnaście lat. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem.
Colomba zaczęła się zastanawiać, czy to jego normalny wyraz twarzy, czy też efekt szoku. Opuściła broń.
– Co ty tu robisz? Zgubiłeś się? – zapytała.
Chłopak znowu odpowiedział milczeniem. Niespodziewanie zerwał się do biegu i ruszył w stronę wyjścia sztywnym, nieskoordynowanym krokiem, a z bamboszy trysnęła brudna woda. Colomba zatrzymała go, zastępując mu drogę. Chłopak ugryzł ją w rękę, a ona podcięła mu nogi. Zwalił się twarzą w śnieg.
– No już, przestań się wygłupiać – zaczęła – nic ci nie zrobię. Chcę tylko wiedzieć… – Głos zamarł jej w gardle.
Śnieg wokół chłopca zabarwił się na czerwono.