- W empik go
Król północy - ebook
Król północy - ebook
Autorka Blood from Blood. Vito powraca z romansem z motywem age gap!
Dwudziestotrzyletnia Apolonia Różańska miała jeden sprecyzowany cel – ukończyć studia medyczne na wymarzonej uczelni. Rozpoczynając naukę w Toronto, planowała skupić uwagę na obowiązkach, dać z siebie wszystko i tym samym nie rozczarować rodziców.
Niespodziewanie na szpitalnym korytarzu poznaje pewnego siebie, bezczelnego przystojniaka. Czterdziestoletni Jonathan Shay błyskawicznie wdziera się w jej życie i wyzwala emocje, jakich wcześniej nie znała.
Mężczyzna jest pod wrażeniem pięknej, zadziornej studentki i postanawia, że ta przypadkowa znajomość szybko się nie skończy. Jednak jest coś, co spędza Jonathanowi sen z powiek – pewien sekret, którego nie ma odwagi wyznać. Ale prawda ma to do siebie, że zawsze wychodzi na jaw.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8362-701-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jonathan
Unoszę głowę, słysząc dźwięk zamykanych drzwi. Do mojego gabinetu wchodzi Jane. Jej niebotycznie wysokie szpilki stukają o podłogę, a zaokrąglone biodra poruszają się zmysłowo z każdym krokiem. Kładzie na biurku czarną teczkę, obdarowując mnie opanowanym do perfekcji kokieteryjnym uśmiechem.
Zsuwam z nosa okulary i taksuję Jane wzrokiem, aż oblewa się rumieńcem. Moja sekretarka to piękna, seksowna kobieta mająca świadomość, jak działa na facetów, dlatego czasami trudno ją ignorować. Ubrana w ołówkową spódnicę przed kolano i obcisłą bluzkę z falbanką przy dekolcie wygląda jak ciastko z kremem. Ciastko, w które chętnie wbiłbym zęby, gdybym dawno temu nie zakazał w firmie spoufalania się z pracownikami. Zasady to zasady, niektórych z nich nie warto łamać, o czym wielokrotnie przypominał mi ojciec. Z kobietami trzeba postępować ostrożnie i zachować dystans, inaczej wystarczy kilka spotkań, dobre pieprzenie, a one będą planować ślub, wybierać zaproszenia i szukać sukni z trenem. Dlatego nie dotknąłem i nie dotknę Jane nawet palcem. Nie zaryzykuję utraty dobrej sekretarki, bo mimo powłóczystych spojrzeń, uśmieszków, którymi raczy mnie na co dzień, ta młoda kobieta jest naprawdę dobra w tym, co robi.
Byłoby łatwiej, gdyby jej atuty nie budziły mojego libido z twardego snu.
Próbując przypomnieć sobie ostatnie upojne chwile, cofam się pamięcią do wieczorów spędzonych w moim klubie. Minęło jednak zbyt wiele czasu, bym wciąż pamiętał twarz kobiety, w której gościłem. To znak, że powinienem nadrobić zaległości i spuścić nagromadzone ciśnienie, przez które trudno mi skupić uwagę na pracy.
Chrząknięcie Jane budzi mnie z transu.
Wiercę się na fotelu, prostuję plecy, a dłonie kładę na biurku.
– Przygotowałam umowę na jutrzejsze spotkanie – grucha uwodzicielskim tonem, po czym perfidnie oblizuje wargę, od której nie mogę oderwać wzroku. – Pan Fernandez będzie o jedenastej.
Moje podniecenie opada niczym poranna mgła. Spotkanie z tym zgredem na pewno zepsuje mi dzień, jego marudzenie wyprowadzi mnie z równowagi, a po wszystkim i tak z uśmiechem na ustach uścisnę mu dłoń. Klient nasz pan, nie ma miejsca na brak profesjonalizmu.
– Jak zawsze na spotkanie zażyczył sobie swoje ulubione ciasteczka oraz tę aromatyczną kawę z Brazylii – dodaje.
– Moja firma to nie pieprzona kawiarnia – burczę niczym nadąsane dziecko.
– Trzeba dbać o klientów, panie Shay – karci mnie kobieta, kiwając palcem.
Właśnie dlatego nie mogę jej wywalić. Gówno obchodzą mnie życzenia Fernandeza co do bufetu, a ona i tak zamawia te przeklęte ciasteczka i kawę, za którą płacę krocie, byle uszczęśliwić tego wiecznie niezadowolonego staruszka.
– Czy potrzebuje pan czegoś jeszcze?
– Nie, dziękuję. Możesz odejść.
Jane przytakuje ruchem głowy i zmierza do drzwi. Przed wyjściem z premedytacją odrzuca włosy na plecy, już niemal przekracza próg, lecz w ostatniej chwili odwraca się i puszcza mi oczko.
Nie do wiary! Mam ochotę prychnąć na jej bezczelne zachowanie, skarcić ją, a w zamian wlepiam wzrok w przyniesione przez asystentkę dokumenty. Rzucam okiem na umowę oraz na skargę niezadowolonego klienta. Przez chorobę jednego z kierowców musieliśmy opóźnić transport niemal o trzy dni. Nie jestem fanem takich sytuacji, jednak takie jest życie. Czasami dzieje się coś, na co nie mamy wpływu, dlatego klient dostał atrakcyjną zniżkę na kolejną usługę. Jak widać, nawet to nie było dla niego satysfakcjonujące.
Kręcę głową, wsuwam skargę do niszczarki i zabieram się za kolejne papiery. Wtedy rozdzwania się leżący na biurku telefon, na który spoglądam ze zmarszczonymi brwiami.
Na ekranie ukazuje się imię mojego młodszego brata, czym jestem szczerze zdziwiony. Nie dzwoni do mnie zbyt często, nasze kontakty ograniczają się do wspólnych obiadów w towarzystwie matki. Mój młodszy o dwanaście lat brat jest ulepiony z innej gliny, jakby nie należał do rodziny. Skryty, małomówny, typowy introwertyk. Nigdy nie mieliśmy dobrego kontaktu, a kiedy tylko ukończył liceum, zmył się do Wielkiej Brytanii, żeby studiować na tamtejszym uniwersytecie. Niechętnie wrócił do rodzinnego miasta. Czasami odnosiłem wrażenie, jakby ktoś go do tego zmusił. Przez wiele lat próbowałem się do niego zbliżyć, nawiązać nić porozumienia, ale z marnym skutkiem. W pewnym momencie po prostu się poddałem, zmęczony widokiem wiecznie naburmuszonej twarzy brata.
Po śmierci ojca nasze relacje sięgnęły dna, więc nawet się nie wysilałem na kolejne próby. Ryder nigdy nie zaakceptował tego, czym przez całe życie zajmował się ojciec, a kiedy ja przejąłem interes, brat bez oporów powiedział, co o mnie myśli. Każde jego słowo cięło niczym nóż, zostawiając po sobie blizny, lecz Ryder ani myślał przestać. To nie on musiał wziąć odpowiedzialność za naszą rodzinę. To nie on musiał po nocach ogarniać działanie firmy. Nie jego ojciec wybrał na swojego następcę. Nie miał prawa głosu, mimo to wysłuchałem go z kamiennym wyrazem twarzy, ukrywając targające mną emocje.
Cieszyłem się, kiedy całkowicie się odciął. Nie rozumiał zbyt wielu spraw, by móc wypowiadać się na ich temat. Moja praca nie polegała na siedzeniu przy biurku przez osiem godzin, odbieraniu telefonów i uśmiechaniu się do klientów. To była praca dwadzieścia cztery godziny na dobę, wieczne czuwanie. Na północy Toronto byłem królem, ale tego Ryder nigdy nie zrozumie. Brat żył w zupełnie innym świecie – zwyczajnym, szarym, nudnym. Bez śladu adrenaliny, dreszczyku niebezpieczeństwa, zagrożenia.
Wzdycham, kiedy telefon cichnie i rozdzwania się ponownie. Rozmowa z Ryderem to ostatnie, na co mam ochotę, ale skoro tak walecznie się do mnie dobija, zapewne musi mieć poważny powód. Dlatego niechętnie podnoszę tyłek ze skórzanego fotela, podchodzę do okna, zawieszam wzrok na panoramie Toronto i wciskam zieloną słuchawkę.
– Ryder – rzucam, nie siląc się na przyjazny ton.
– Nareszcie pan i władca raczył odebrać pieprzony telefon! – rzuca z pretensją, czym natychmiast podnosi mi ciśnienie. Rozchylam usta, gotowy wypluć kilka ostrych słów reprymendy, jednak nie dopuszcza mnie do głosu: – Przyjedź do szpitala świętego Michała. Natychmiast!
Nie dodaje nic więcej. Odsuwam komórkę od ucha, żeby upewnić się, że brat zerwał połączenie. Kiedy dociera do mnie, że gówniarz naprawdę to zrobił, gniew rozchodzi się po moich żyłach niczym żrący kwas. Zaciskam zęby, próbując ponownie nawiązać połączenie, lecz łapie mnie poczta głosowa.
Ależ ma szczęście, że nie stoi przede mną.
Rozdrażniony chwytam marynarkę, opuszczam biuro i rzucam do Jane, by odwołała spotkanie z Fernandezem. Z duszą na ramieniu zjeżdżam na podziemny parking, wsiadam do samochodu i ruszam z piskiem opon, zastanawiając się nad telefonem Rydera. Nie mam pojęcia, co się stało, kto leży w szpitalu i dlaczego, do cholery, brat nie wyjaśnił sytuacji, pozostawiając mnie w niepewności.
Na miejsce gnam jak najprędzej, łamiąc wszystkie możliwe przepisy. Staram się dotrzeć do celu w jednym kawałku, po drodze nikogo nie zabijając, co przychodzi mi z ogromnym trudem. Ledwie panuję nad nerwami, w dodatku zamartwiam się tym, co mogło się wydarzyć, a przed oczami wirują mi paskudne obrazy. Nienawidzę takich sytuacji.
Niedbale parkuję na pierwszym wolnym miejscu, wpadam do szpitala niczym wicher i ruszam w stronę rejestracji. Młoda kobieta z burzą ciemnych włosów unosi głowę. Na mój widok jej policzki pokrywają rumieńce, palce zaś zatrzymują się nad klawiaturą.
Nie jestem zaskoczony reakcją kobiety. Przywykłem do powłóczystych spojrzeń, taksowania mnie wzrokiem, oblizywania kusząco ust i puszczania oczek. Moja sekretarka pieprzy mnie wzrokiem niemal każdego dnia, zapewne wyobrażając sobie najróżniejsze scenariusze, które nigdy nie będą mieć miejsca. Nic mnie już nie zdziwi.
Brunetka o imieniu Hailey bierze się w garść i zrywa się na równe nogi.
– Dzień d-dobry – duka. – W czym mogę panu pomóc?
– Chyba ktoś z mojej rodziny tutaj trafił. Nazwisko Shay.
– Już sprawdzam. – Zerka w komputer, stuka w klawiaturę pomalowanymi na niebiesko paznokciami i marszczy brwi. – Tak, zgadza się. Pani Jocelyn Shay.
Słodki Boże, czy ktoś robi sobie ze mnie nieśmieszne żarty?!
– Jest pani pewna? Proszę sprawdzić jeszcze raz.
Kobieta posłusznie przytakuje. Przygryza wargę, skupiając uwagę na monitorze, po czym zapewnia, że nie nastąpiła żadna pomyłka.
Jestem zaskoczony. Jadąc tutaj, brałem pod uwagę kilka ewentualności: Leo, Logan, może nawet Ryder. Ale z pewnością nie pomyślałem o matce. A powinienem był!
– Dokąd mam się udać?
– Proszę przejść na koniec korytarza i skręcić w lewo. Znajduje się tam izba przyjęć, na której wciąż przebywa pani Shay. Lekarz udzieli panu informacji.
Rzucam krótkie podziękowania, odwracam się i idę we wskazanym kierunku. Rozglądam się w poszukiwaniu brata, sprawcy całego zamieszania, ale nie ma po nim śladu. Właściwie nikogo nie ma, jakby plaga wytępiła cały personel. Ja pierdolę! Dzisiaj wszystko idzie nie tak! Czy na pewno miałem skręcić w lewo? Może to było prawo?
– Halo?! Czy ktoś tu w ogóle pracuje?! – krzyczę sfrustrowany.
Na reakcję nie muszę długo czekać.
Tuż przede mną wyrasta młody chłopak. Jego ulizane na żel włosy niemal świecą, okulary zajmują całą twarz, a niski wzrost sprawia, że wygląda na nie więcej niż piętnaście lat, co raczej nie jest możliwe. Plakietka przyczepiona do kieszonki fartucha nie pozostawia wątpliwości, że Simon jest pielęgniarzem.
– Co się dzieje? – pyta spokojnie. Wsuwa długopis do kieszonki, a następnie łypie na mnie znad oprawek.
– Chcę wiedzieć, co z moją matką.
– Proszę podać mi imię i nazwisko, sprawdzę.
– Jocelyn Shay.
Mężczyzna rzuca okiem w tablet, nucąc pod nosem.
Patrzę na przesuwający się po urządzeniu palec oraz majaczący na ustach pielęgniarza uśmiech. Chwytam za krawat, szarpię materiał i wreszcie się go pozbywam, przy okazji rozpinając guzik pod szyją.
– I co? – dopytuję.
– Niestety nie mam na liście pana matki. Na pewno nadal tutaj jest?
– A skąd mam, kurwa, wiedzieć?! Ty tutaj pracujesz, człowieku, czy ja?!
Chłopak unosi brwi, posyłając mi zdegustowane spojrzenie. Zapewne wyglądam na furiata i zachowuję się niedorzecznie, za co mentalnie walę się po mordzie. Moja cierpliwość wisi na włosku i naprawdę chciałbym się dowiedzieć, co nawywijała matka, jednak nikt nie śpieszy się z udzieleniem mi informacji.
– Uspokój się!
Zamieram, słysząc za plecami kobiecy głos.
Pielęgniarz spogląda na stojącą za mną postać i przewraca oczami. Poruszam szyją, próbując przywołać się do porządku, po czym powoli się odwracam i staję twarzą w twarz z blondynką w szpitalnym fartuchu. Spogląda na mnie wrogo, choć wzrostem ledwie przewyższa krasnala ogrodowego. Na mój widok nieco się peszy. I bardzo dobrze.
– To znaczy… proszę się uspokoić – poprawia się.
Robię krok w przód, dokładniej przyglądając się dziewczynie. Dzieli nas kilka centymetrów, gdybym pochylił się jeszcze trochę, mógłbym ucałować jej policzek. Mimo to nie odsuwa się, odważnie utrzymuje spojrzenie, przyciskając do piersi podkładkę z dokumentami. Jest ładna; niebieskie niczym niebo oczy patrzą na mnie ze złością; idealne, pulchne wargi wypuszczają szybkie oddechy, równe brwi wykrzywia grymas, a na delikatnej skórze policzków pojawiają się lekkie rumieńce. Zdecydowanie preferuję wysokie, kształtne brunetki, lecz stojąca przede mną dziewczyna ma w sobie to coś. Muszę zwinąć dłoń w pięść, by powstrzymać chęć założenia jej za ucho kosmyka wymykającego się z koka na czubku głowy. Myślę, że ptaszyna wystraszyłaby się dotyku obcego faceta. Na pierwszy rzut oka wygląda na typ grzecznej dziewczynki tatusia, która wychodzi spod klosza tylko wtedy, kiedy jej na to pozwoli.
– Kim jesteś? – pytam niezbyt uprzejmie.
– Jestem praktykantką. Nazywam się Apolonia Różańska – mówi dumnie.
Gapię się na nią jak na wariatkę, przyswajając to, co powiedziała. Gdyby ktoś przyłożył mi gnata do skroni, nie byłbym w stanie powtórzyć jej nazwiska. Skąd ona się, u licha, wzięła?! Płynnie mówi po angielsku, choć wychwytuję nutę obcego akcentu. Jestem ciekaw, skąd pochodzi ta piękna i zdecydowanie zbyt pewna siebie kobieta.
– Możesz powtórzyć? – dukam.
– Apolonia Różańska. Coś nie tak? – Posyła mi słodko-gorzki uśmieszek, przechylając głowę.
Czy ona sobie ze mnie kpi?
Oblizuję wargi, próbując zamaskować wypełzający mi na usta uśmiech. Muszę przyznać, że ta mała zrobiła na mnie piorunujące pierwsze wrażenie. Niewiele kobiet odważy się podnieść na mnie głos, nie wspominając o ochrzanie. Zaimponowała mi. Podziwiam ją za namiastkę odwagi, którą stara się pokazać.
– Skąd pochodzisz, dziecino?
Prycha, przesuwając językiem po zębach.
Słodki Jezu! Wygląda jak rozjuszona kotka gotowa zaatakować ostrymi pazurami.
– Nie udzielam takich informacji nieznajomym – oświadcza.
Trochę opada mi szczęka, mimo to patrzę dziewczynie w oczy, próbując samym spojrzeniem ustawić ją do pionu. Na marne. Nie zamierza się ugiąć, nie dostrzegam nawet cienia strachu. Osaczam ją, góruję nad nią wzrostem, a ona odważnie wychodzi mi naprzeciw. Niebywałe.
– A teraz proszę mi wyjaśnić, dlaczego krzyczy pan w szpitalu.
Nagle napięcie opada. Rozluźniam się, kiedy zmienia temat, a te zadziorne iskierki w jej oczach nagle znikają, zastąpione troską.
– Szukam mojej matki. Ponoć trafiła na izbę.
– Och! Wysoka, pyskata, wyniosła i elegancka?
Wbijam zęby w wargę, by nie parsknąć śmiechem, słysząc słowa określające moją matkę. Trafia w punkt!
– Właśnie tak. To z całą pewnością moja matka.
– Pani Shay złamała nogę. Przed chwilą zabrano ją na prześwietlenie – informuje.
Sfrustrowany przeczesuję włosy palcami. Problem z Jocelyn Shay polega na tym, że mimo swojego wieku – a dwa miesiące temu skończyła sześćdziesiąt pięć lat – robi to, czego robić nie powinna. Jest młoda duchem i ma w nosie rady innych ludzi, w tym niestety moje. Chadza własnymi ścieżkami, całkowicie ignorując resztę świata. Jeśli chce skoczyć na bungee – skoczy. Jeśli ma ochotę polecieć do Paryża tylko po to, by napić się kawy w ulubionej kawiarni – poleci. Jeśli pragnie wywijać na parkiecie tango – zrobi to bez wahania. Jestem niemal pewny, że to właśnie podczas tańca doznała kontuzji. Tak wiele razy prosiłem, żeby na siebie uważała, tłumaczyłem, że pewne rozrywki nie są już dla niej. Nie odzywała się do mnie przez tydzień, a kiedy przyjechałem z kwiatami, spuściła psa ze smyczy. Pewnie gdyby Boss był rottweilerem, a nie golden retrieverem, odczułbym odrobinę strachu.
– Kiedy będę mógł ją zabrać?
– Nieprędko. Musimy poczekać na prześwietlenie, dopiero wtedy lekarz oceni rodzaj złamania. Proszę uzbroić się w cierpliwość i nie wrzeszczeć. W tym miejscu należy zachować ciszę, proszę pana – ruga mnie jak kolegę z podwórka.
Pochylam się w stronę dziewczyny, aż robi krok w tył i uderza plecami w ścianę. Dopiero w tym momencie gubi rezon, nieco się spina i mocniej dociska podkładkę do piersi, jakby traktowała ją niczym tarczę. Jej oddech przyśpiesza, oczy robią się większe, mimo wszystko nie pochyla głowy, jakby za wszelką cenę próbowała mi pokazać, jaka twarda z niej sztuka. W moje nozdrza uderza słodka, kwiatowa woń, którą z przyjemnością się zaciągam. Nie przepadam za takimi zapachami, wolę coś ostrego, intensywnego, drapieżnego. Skoro dziewczyna pachnie kwiatami, musi być łagodna jak baranek.
– Uważaj – ostrzegam poważnie.
Mruga kilkukrotnie, a na jej twarzy pojawia się dezorientacja.
– Na co mam uważać? – pyta złośliwie, a iskierki zadziorności, które niedawno dojrzałem w jej oczach, wracają. – Czyżbym zachowała się niegrzecznie?
A to smarkula!
– Nie masz pojęcia, kogo upominasz, dziecino. Mogę zgnieść cię jak małego, niewinnego robaczka. – Uśmiecham się niczym psychopata.
Dziewczyna nie odpowiada. Zapada cisza. Mierzymy się wzrokiem, jakbyśmy próbowali wyczytać własne myśli, ewentualnie się w nich pozabijać. Ta istota wybrała sobie fatalny dzień na drażnienie lwa. Może ma ładną buźkę, może jest seksowna i miło byłoby zagościć między jej udami, jednak nie mogę pozwolić jej się panoszyć.
– Ma pan rację, nie wiem. Na szczęście to nie ma żadnego znaczenia. – Chrząka, a następnie zwinnie się odsuwa, zwiększając dystans między nami. – Proszę usiąść, panie…?
– Shay. Jonathan Shay.
– Dobrze, panie Shay. Kiedy będę wiedzieć coś więcej, zawołam pana. I proszę więcej nie krzyczeć – rzuca od niechcenia, odwraca się i… odchodzi.
Zaciskam zęby, ciskając w nią piorunami. Ona naprawdę to powiedziała, czy może tylko mi się przesłyszało?
Tego dnia w moje poukładane życie trzasnął piorun o imieniu Apolonia, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.ROZDZIAŁ 2
Jonathan
Czekam w poczekalni, siorbię najgorszą kawę, jaką w życiu piłem, i nerwowo podryguję nogą. Mija godzina, a ja nadal nie widzę na horyzoncie matki, brata ani tej smarkuli. Próbuję dodzwonić się do Rydera, jednak on nie raczy odebrać, co wytrąca mnie z równowagi. Przemierzyłem korytarz już ze dwadzieścia razy – to cud, że nie wydeptałem ścieżki. Wskazówki zegara wiszącego na wprost mnie przesuwają się jak w zwolnionym tempie. Zamartwiam się o matkę i o to, co usłyszę od lekarza. Jej kości już nie są pierwszej młodości, dlatego chucham na nią i dmucham, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. To nie żarty, matka powinna na siebie uważać, ale ona jak zawsze świetnie się bawi. Jestem niemal pewny, że zagadała biednego doktorka na śmierć, zadała mu milion pytań i wyśmiała wszelkie zalecenia. Nie ma najmniejszych szans, żeby to złamanie usadziło ją na tyłku.
Uśmiecham się pod nosem i myślę o dziewczynie, którą tu spotkałem. Zastanawiam się, czy rozpoznała moją twarz, czy najzwyczajniej w świecie nie ma pojęcia, kim jestem. To by tłumaczyło jej śmiałość i odwagę. Chociaż… może naprawdę jest odważna? To byłaby miła odskocznia od przewijających się przez moje życie nijakich kobiet prawiących mi komplementy i zapraszających mnie do swojego łóżka. Na pierwszy rzut oka widać, że ta dziewczyna ma charakter, co jest niesamowitym powiewem świeżości.
Na dźwięk kroków unoszę głowę. W moją stronę zmierza Ryder, jak zawsze poważny, ubrany w drogi garnitur, z teczką w dłoni. Typowy prawnik z kijem w dupie. Nawet ja nie jestem tak sztywny jak on. Na twarzy brata nie widnieje choćby zalążek uśmiechu. Właściwie nie okazuje cienia emocji, jakby był wykuty z kamienia.
– Jonathanie – wita mnie formalnie, jakbyśmy byli znajomymi, nie braćmi.
Przewracam oczami, podnoszę tyłek z niewygodnego krzesła i przeciągam się, nie śpiesząc się z odpowiedzią. Na końcu korytarza dostrzegam Liama i Connora, którym rozkazałem czekać przed szpitalem. Nie chcę robić zamieszania i przyciągać spojrzeń. Niestety nie pomaga w tym dwóch przypakowanych, wytatuowanych ochroniarzy. Mijające mężczyzn pielęgniarki chichoczą i obdarzają ich uśmiechami.
Poprawiam klapy marynarki, łypiąc na brata.
– Gnałem jak na złamanie karku. Niestety po tym, jak dotarłem na miejsce, nie było po tobie śladu. Brawo! To takie dojrzałe… rozłączać się bez wyjaśnienia sytuacji.
Ryder nerwowo przeczesuje ciemne włosy, wyraźnie zmieszany.
– Wybacz, ściągnęli mnie do pracy. Musiałem wyłączyć telefon – tłumaczy się.
– Zostawiłeś matkę samą?
– Wiedziałem, że przyjedziesz i się nią zajmiesz – oświadcza swobodnie.
Wdech i wydech. Nie dziwi mnie, że jak zawsze wszystko spada na moje barki. Brat nigdy nie kwapi się do opieki nad matką. Wpadnie w odwiedziny raz na tydzień, uraczy ją całusem, dobrym słowem i to wystarcza. Jemu, bo na pewno nie rodzicielce. Przywykła do tego, że młodszy syn jest niezbyt wylewny i nie ma co liczyć na czułości. Szkoda mi matki, bo albo tego nie widzi, albo udaje, że nie rusza jej nieobecność Rydera.
– Oczywiście, że się nią zajmę. W przeciwieństwie do ciebie.
– Co ty insynuujesz? – Mruży oczy, zaczynając się denerwować.
– Doskonale wiesz co. Nie zamierzam wciąż ci tego powtarzać, poza tym to nie jest odpowiedni czas na dyskusje o tym, jak chujowym jesteś synem.
Policzki Rydera natychmiast przybierają kolor dojrzałego pomidora. Nienawidzi, kiedy rzucam mu prawdę prosto w twarz. Woli udawać, że wszystko gra, niż przyjąć na klatę, jak bardzo zaniedbuje jedynego rodzica, który nam pozostał.
– Czasami cię nienawidzę, wiesz? – odpala się niczym raca. – Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, uważasz się za lepszego ode mnie! Wielki Jonathan Shay, ukochany syn ojca, jego następca!
Ściągam brwi, gapiąc się na brata. Jest zazdrosny? Boli go fakt, że ojciec wybrał mnie? Minęło tyle lat od jego śmierci, a Ryder nigdy nie wspominał o chęci przejęcia sterów w firmie. Wielokrotnie mówił, co myśli o interesach. Twierdził, że nie mógłby robić tylu pojebanych rzeczy. Namawiał mnie, bym rzucił to w cholerę, jakby to było takie proste.
– Masz żal, że to ja przejąłem schedę po ojcu?
– Chyba oszalałeś! – oburza się, a jego twarz wykrzywia grymas. – Pieprzę tę firmę. Jon, pieprzę interes. Kocham swoją pracę i swoje życie.
– W takim razie o co ci, kurwa, chodzi?
– Nieważne – burczy, po czym odwraca wzrok.
Prycham wkurwiony, bo brak mi do niego sił. Nie zamierzam rozmawiać o tym teraz, kiedy oczekuję na wieści o mamie. Jak na zawołanie na horyzoncie miga mi pyskata dziecina. Obrzuca mnie obojętnym spojrzeniem i rusza w przeciwnym kierunku. Nie do wiary! Czekam tu jak pajac, o czym doskonale wie, tymczasem traktuje mnie jak powietrze.
– Ej! – krzyczę za nią.
Dziewczyna bezczelnie mnie ignoruje, więc ruszam w jej stronę niczym rozjuszony byk. W kilku krokach przemierzam korytarz, doganiam praktykantkę i zagradzam jej wyjście. Wygląda na znudzoną, może nawet na wkurzoną moim zachowaniem, ale mam to w nosie. Nie odejdę, dopóki nie powie mi, co dzieje się z matką.
– To znowu pan. – Wzdycha teatralnie. – I znowu pan krzyczy. – Ponownie raczy mnie tym wyniosłym tonem.
– Dlaczego od godziny nie dowiedziałem się niczego na temat mojej matki i jej złamanej nogi?
– Ponieważ lekarz zajmuje się pacjentką, oferując fachową opiekę. Mówiłam, żeby uzbroił się pan w cierpliwość – oświadcza z powagą i próbuje mnie wyminąć.
Zanim ma szansę opuścić korytarz, chwytam jej ramię i przyciągam ją do siebie. Słyszę, jak gwałtownie wciąga powietrze, kiedy jej plecy zderzają się z moim torsem. Cała sztywnieje, jakby mój dotyk ją poraził. Czuję mrowienie w opuszkach palców, które dotykają miękkiego materiału. Nawet nie mam kontaktu ze skórą dziewczyny, mimo to przepływa przeze mnie dziwne napięcie.
– Nie odejdziesz, dopóki nie powiesz mi, jak czuje się matka i kiedy będę mógł ją zabrać – mówię jej na ucho.
Wierci się niespokojnie, więc wzmacniam uścisk i dociskam ją do siebie mocniej. Przez chwilę nie odpowiada. Żałuję, że nie widzę wyrazu jej twarzy. Jest przerażona? A może zdenerwowana? Czy też poczuła ten dziwny prąd, kiedy jej dotknąłem? Może mam pieprzone omamy spowodowane zbyt długą przerwą od seksu?
– Za parę minut przyjdzie doktor, który przekaże panu wszystkie informacje – duka. Wyrywa się z uścisku i odchodzi, ponętnie kręcąc biodrami.
Muszę przyznać, że wygląda cholernie gorąco w tym niebieskim, krótkim fartuszku. Jestem niezmiernie ciekawy, co skrywa pod spodem.
Apolonia
Wchodzę do pokoju pielęgniarek i trzaskam drzwiami, byle odgrodzić się od tego faceta. Opieram plecy o drewno, przykładam dłoń do serca i próbuję unormować oddech. Nie jestem pewna, czy przepełnia mnie gniew, czy przerażenie. Poznałam go zaledwie godzinę temu, zamieniłam z nim kilka zdań, a już wysnułam własne wnioski. Ten mężczyzna to z pewnością „ktoś”. Widać to po jego ubiorze i sposobie bycia. Jego pewność siebie, postawa, władczy ton oraz spojrzenie niemal próbowały wbić mnie w ziemię. Ma pecha, bo nie trafił na zagubioną, niepewną dziewczynkę. Wkurzył mnie krzykiem rozchodzącym się po korytarzu i żądaniem udzielenia natychmiastowych informacji. To nie dworzec, gdzie panuje chaos i harmider, to miejsce, gdzie należy zachować ciszę, grzecznie posadzić tyłek na krześle i poczekać. Ale pan Masz-Natychmiast-Powiedzieć-Mi-Co-Z-Moją-Matką to niecierpliwy dupek, który myśli, że dostanie wszystko podane na tacy.
Nienawidzę takich typów!
Jakby tego było mało, nazwał mnie dzieciną! Co go do tego skłoniło? Baby face, jak mawia moja mama? Łagodne spojrzenie? Mój niski wzrost? Może i moje metr sześćdziesiąt sześć to niezbyt wiele, jednak nadrabiam osobowością. Gdyby wiedział, jaki wulkan żyje wewnątrz mnie, nie odważyłby się użyć takiego zwrotu. Z moim charakterem bardziej przypominam gotową rozszarpać nogawkę spodni chihuahuę niż grzeczną dziecinę.
Zamykam oczy i nakazuję sobie wziąć się w garść, ale pod powiekami wciąż miga mi pociągła twarz z blizną na skroni i przeszywające ciemne spojrzenie. Niemal słyszę niski, chrapliwy głos i czuję dotyk wywołujący gęsią skórkę na ciele. To zadziwiające, w jaki sposób zareagowałam na tego obcego mężczyznę. Nie jestem typem kobiety, która pieje na widok przystojnego faceta. Wolę raczej obserwować, niż okazywać zainteresowanie. Jednak nieznajomy to magnetyzujący człowiek, choć nie wywarł na mnie dobrego pierwszego wrażenia.
Potrząsam głową, podchodzę do stolika, po czym napełniam szklankę wodą.
– Hej, Pola!
Wzdrygam się, słysząc za sobą głos Gabriela. Ostatkiem sił ratuję szklankę przed upadkiem, odwracam się i kręcę głową, kiedy zauważam rozbawionego chłopaka. Jak zawsze tryska dobrym humorem, jakby nieznośni pacjenci nie robili na nim wrażenia. Polubiłam tego chłopaka za pozytywne nastawienie do życia, luz oraz gadatliwość. Bez przerwy nawija, zarażając mnie optymizmem.
– Hej. – Posyłam Gabrielowi uśmiech. – Co tam?
– Potrzebuję potężnej dawki kofeiny i cukru. Wchodzisz w to?
– Jasne! – Na samą myśl o mocnej, aromatycznej kawie cała się rozpromieniam.
Po opuszczeniu pokoju pielęgniarek odruchowo zerkam w prawo, gdzie ostatnio widziałam pana Shaya. I faktycznie nadal tam jest. Pogrążony w rozmowie z jakimś mężczyzną, wygląda na sfrustrowanego.
– Jak ci mija dzień? – zagaduję Gabriela.
– Urwanie głowy! – Przemierzamy długi korytarz i mijamy doktora Spilgera. – Dwa złamania, wybity bark, a na deser zwichnięcie stawu skroniowo-żuchwowego.
– A nie ma jeszcze południa. – Chichoczę, na co Gabriel gromi mnie wzrokiem.
– Nie przypominaj. – Wzdycha, przecierając zmęczoną twarz ręką.
Kiedy docieramy na miejsce, chłopak otwiera drzwi, przepuszcza mnie przodem i idzie złożyć zamówienie. Ja natomiast zajmuję stolik przy oknie. Widok z jedenastego piętra na miasto oraz wieżę CN Tower jest moim ulubionym. Podpieram brodę na dłoni, przyglądając się wiecznie śpieszącym się ludziom, a chichot Marie dźwięczy mi za plecami. Odwracam się, by sprawdzić, co ją rozbawiło. Wystarczy rzut oka na Gabriela i jego firmowy uśmieszek, a wszystko staje się jasne. Bajeruje Marie za każdym razem, chociaż mogłaby być jego matką. To przesympatyczna kobieta. Pierwszego dnia powitała mnie ciepłym słowem, szerokim uśmiechem i przepysznym ciastem, dla którego przepadłam.
Gabriel po chwili wraca. Kładzie na stole tacę z dwoma filiżankami kawy oraz małe talerzyki.
Zacieram dłonie, a następnie porywam porcję ulubionej tarty maślanej z orzechami pekan, na której widok cieknie mi ślinka. W ostatnim czasie mocno ograniczyłam słodycze, wsypuję do kawy tylko jedną łyżeczkę cukru, zamiast dwóch i pół, staram się też lepiej odżywiać. Przez studia czas wolny diametralnie się skurczył, dlatego wkładałam do ust byle co, żeby tylko zapchać żołądek i pozbyć się uporczywego burczenia. Dzisiaj jednak zgrzeszę, bo nie mogę oprzeć się tej przepysznej tarcie, szczególnie że niebawem mój pobyt w szpitalu się skończy. Na samą myśl ogarnia mnie smutek.
– Jesteś łakomczuchem – stwierdza z rozbawieniem Gabriel.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem! – Przewracam oczami, po czym wbijam widelczyk w ciasto. – Jaka szkoda, że te kalorie nie idą w cycki.
– Masz świetne cycki, moja droga – rzuca komplement, przez co robię się cała czerwona. Po chwili mruga okiem i zwinnie zmienia temat: – Więc… jak się czujesz na chirurgii?
– Wspaniale! Drew jest świetnym, bardzo cierpliwym przełożonym. Uważnie go słucham i wiele się od niego uczę.
– Wierzę. – Chwyta widelczyk, nabiera kawałek tarty i wpycha go do ust. – Tęsknisz za rodziną? – pyta z pełnymi ustami.
Ściągam brwi, nieco zaskoczona tym pytaniem.
– Tak, chociaż często do siebie dzwonimy. Dzięki FaceTime możemy prowadzić rozmowy wideo, przez co czuję się, jakbym była blisko nich.
– Podziwiam cię. Jesteś daleko od domu i chyba szybko nie wrócisz, co?
– Nic nie trzyma mnie w Polsce – przyznaję szczerze.
Rodzice żyją swoim życiem, tak samo jak bracia. Mój związek przestał istnieć dwa lata temu, poza tym w Kanadzie mam większe możliwości. To dzięki wujkowi dostałam tak wspaniałą szansę. Wyjechał do Kanady prawie trzydzieści lat temu, osiadł tu na stałe, ożenił się, założył rodzinę oraz objął posadę dyrektora szpitala. Otworzył przede mną wiele drzwi, przez które zamierzam przejść. Dzięki Drew Calvinowi, ordynatorowi chirurgii, każdy dzień jest dla mnie pełen ekscytacji. Z uśmiechem na ustach wstaję każdego ranka, wkładam niebieski fartuszek i człapię za mężczyzną krok w krok. Drew jest świetnym lekarzem, uwielbiam jego podejście do pacjentów oraz humor. Od razu się dogadaliśmy. Nie mogę zawieść jego ani rodziców, biorąc pod uwagę fakt, że podchodzę z rodziny z tradycjami. Ustawili poprzeczkę bardzo wysoko, o porażce nie może być mowy, dlatego daję z siebie sto dziesięć procent.
Nie od początku pałałam miłością do medycyny. Kiedy byłam nastolatką, ten temat w ogóle mnie nie interesował… ku rozpaczy rodziców. Próbowali nakierować mnie tak, bym wybrała obraną przez nich samych drogę. Na początku się buntowałam, byłam zła za narzucanie mi kierunku wykształcenia tylko ze względu na tradycje rodzinne. Wtedy nie miałam planu na przyszłość, wolałam bawić się z przyjaciółmi, imprezować, niż myśleć o tym, co będę robić po szkole średniej.
Do czasu.
Po złamaniu nogi zyskałam mnóstwo wolnego czasu. Czasu, który nagle zajęły podsuwane przez matkę książki o medycynie. Podstępem zachęcała mnie do zagłębienia się w mój uraz, poznania szczegółów. Co dziwne, z zainteresowaniem zaczęłam przeglądać podręczniki. Było tak, jakby nagle spłynęło na mnie olśnienie. Zaczęłam bardziej przykładać się do nauki, wybrałam studia medyczne, zaangażowałam się. To wymagający kierunek, który pochłania mnóstwo czasu, jednak nie wahałam się, kiedy nadeszła pora na określenie dalszych planów. Pokochałam medycynę, poczułam, że to jest „to”, nie było odwrotu, widocznie takie jest moje przeznaczenie. Niczego nie żałuję.
Gabriel chrząka, przerywając chwilową ciszę. Obserwuję, jak wsypuje do filiżanki dwie łyżeczki cukru i zaczyna mieszać.
– Cieszę się, że nigdzie się nie wybierasz. Może w końcu uda mi się zaprosić cię na kolację.
Rumienię się na jego słowa.
– Jesteś uparty. – Karcę go spojrzeniem. Odkładam widelczyk, ocieram usta serwetką, brodę zaś opieram na złączonych dłoniach. – Tłumaczyłam ci, że nie jestem zainteresowana. Lubię cię, serio, ale nie zamierzam psuć naszych relacji.
– Wiesz, że mi się podobasz.
Właśnie za to lubię Gabe’a; zawsze mówi prosto z mostu, nie owija w bawełnę i nie każe mi się domyślać, o co mu chodzi. Nie zmienia to faktu, że lubię go tylko jako kolegę. Mamy świetny kontakt, rozmowa zawsze nam się klei, dlatego nie zamierzam zrobić nic, by ta relacja poszła w złym kierunku. Gabriel tłumaczy, że to zwykłe przyjacielskie wyjście, lecz wiem swoje. Skoro mu się podobam, może ma nadzieję na coś więcej, a ja nie szukam związku.
– Wiem, właśnie dlatego wciąż odmawiam.
Mamrocze pod nosem, sięgając po filiżankę z kawą.
– Nie dąsaj się. – Czochram jego brązowe, gęste włosy i wracam do zajadania ciasta.
Kiedy wracamy na izbę, Jonathan nadal siedzi w tym samym miejscu, a jego wzrok niemal spala mnie na proch. Krępuje mnie, lecz nie zamierzam okazać emocji. Mam nadzieję, że doktor Silas uporał się już z jego matką i facet wreszcie zniknie mi z oczu.
Pan naburmuszony wstaje, po czym pewnym krokiem zmierza w naszą stronę. Jego elegancki, dopasowany, zapewne wart fortunę garnitur leży na nim niczym druga skóra, opinając mięśnie ud i barków. Marynarka jest rozpięta, ukazując idealnie wyprasowaną koszulę. Ten człowiek emanuje taką pewnością siebie, jakby miał ego rozmiarów Toronto. Znowu patrzy na mnie tak, jak gdyby próbował przewiercić mi duszę, ale jeśli myśli, że się przestraszę, to się zdziwi. Dorastałam wśród trzech braci, znosiłam ich docinki, wygłupy, żarty. W rodzinnym domu było aż nadto testosteronu, nie ma szans, że pan przystojny sprawi, że będę drżała ze strachu. Niemniej najchętniej wzięłabym nogi za pas, by uniknąć konfrontacji. Nadal nie mam wieści o jego matce, a facet cholernie mnie onieśmiela. Na szczęście mam obok siebie Gabriela, którego nie zawaham się użyć jako tarczy. Na widok zmierzającego w naszym kierunku Drew mam ochotę skakać ze szczęścia.
– Witaj, Drew. – Shay zwraca się do mojego przełożonego, czym jestem szczerze zaskoczona. Nie miałam pojęcia, że się znają. – Jak moja matka?
– Zaraz wszystkiego się dowiem – odpowiada. – Gabriel, podejdź do pacjentki spod piątki i zmień opatrunek. Pola, w zabiegowym skończyły się strzykawki. Podskocz do magazynu – wydaje polecenia, po czym on i Gabe odchodzą.
O nie! Wracajcie, mam ochotę krzyczeć, lecz szybko znikają za zakrętem. Czym prędzej muszę się ewakuować i zejść mu z oczu.
– Proszę wybaczyć. – Odwracam się, by się ulotnić, jednak nie dane jest mi postawić nawet kroku.
Silna dłoń władczym ruchem przyciąga mnie do twardego torsu, stawiając na baczność każdy nerw w moim ciele. Mocny zapach perfum nieproszony wdziera się w nozdrza, a usta znajdujące się przy moim uchu pozbawiają mnie tchu, aż słabną mi nogi. Próbuję zachować spokój, stoję wyprostowana i patrzę prosto przed siebie. Ignoruję szalejące w ciele tornado niepokoju, jakie wyzwala we mnie ten mężczyzna, oraz wielką dłoń spoczywającą na moim brzuchu. Czuję jej ciepło przez T-shirt i fartuch, aż mrowi mnie skóra.
– Chyba należą mi się przeprosiny, nie uważasz?
Że co, proszę? Mam ochotę prychnąć, słysząc tę niedorzeczność.
– „Przeprosiny”? Nie bardzo rozumiem, panie Shay. Za co mam przeprosić?
Wzdycha, a jego ciepły oddech muska mi skórę na karku.
– Nie spodobało mi się twoje wcześniejsze zachowanie. Chyba nie tak traktuje się pacjentów tego szpitala, prawda? – mruczy.
– Nie jest pan pacjentem – rzucam zirytowana i próbuję się odsunąć.
Nie pozwala mi, napierając dłonią na mój brzuch. Rozstawia palce, więżąc mnie w mocnym uścisku.
– Umów się ze mną.
Zanim mam szansę się powstrzymać, z moich ust ucieka parsknięcie. Zadzieram głowę i lekko ją przekręcam, by zajrzeć w otchłań tego mrocznego spojrzenia. Mężczyźnie nie jest do śmiechu. Patrzy na mnie tak, jakby chciał mnie pożreć.
– Rozbawiłem cię? – Zadziornie unosi brew.
Cholera! Ależ ma piękne oczy. Intensywny kolor czekolady wręcz mnie paraliżuje.
– Nie ma pan pojęcia, jak bardzo. Proszę mnie puścić – żądam, wkładając w swój głos tyle pewności siebie, na ile mnie stać.
Co dziwne, facet odpuszcza. Zabiera dłoń, zwracając mi wolność.
Poprawiam fartuch i odwracam się, przez co staję z nim twarzą w twarz. Nie mam pojęcia, co zrobić z dłońmi, więc wsuwam je w kieszenie fartucha, by nie zdradzić zakłopotania. Współczuję każdemu, kto musi z nim pracować i na kogo patrzy w ten sposób.
– Nie umówię się z panem, ponieważ się nie znamy.
– To się poznamy. – Oblizuje usta, wpatrując się w moje wargi. – Kolacja?
O nie! Następny?! Ledwie udało mi się spławić Gabe’a, a teraz przyszło mi się użerać z kolejnym facetem, w dodatku bardzo bezpośrednim. Mam przeczucie, że to typ, któremu się nie odmawia. Zapewne kobiety uwielbiają jego towarzystwo, skoro samym spojrzeniem oraz samą postawą potrafi onieśmielić.
– Mam już plany – odpowiadam z wrednym uśmiechem.
Sytuację ratuje powrót Drew, który na nasz widok unosi brwi.
– I jak pani Shay? – dopytuję, byle nie patrzeć na Jonathana.
– Prześwietlenie wykazało złamanie kości strzałkowej, niestety typu C. Doszło do rozerwania więzozrostu piszczelowo-strzałkowego.
– Co to znaczy? – docieka Shay.
– Potrzebna będzie operacja – informuje mój przełożony, stukając palcem w tablet.
Zauważam, że już sprawdza wolną salę do przeprowadzenia zabiegu.
– Jak to „operacja”?! – Pan przystojny wybucha, a ja piorunuję go wzrokiem.
– Przykro mi, Jonathanie. Sprawa wygląda poważnie.
Czmycham ukradkiem, zostawiając mężczyzn pogrążonych w rozmowie. Na końcu korytarza przekręcam głowę i dostrzegam gestykulującego Shaya.
Współczuję Drew.
Jonathan
Godzinę później matka zostaje przyjęta na oddział. Narzeka, jęczy nieszczęśliwa, aż muszę zacisnąć zęby, by nie pozwolić frustracji przejąć nad sobą kontroli. Jocelyn Shay to dama w dosłownym tego słowa znaczeniu. Mimo łagodnego wyrazu twarzy to żyleta! Nie usiedzi zbyt długo w jednym miejscu, ma w nosie moje obawy. Gdyby tylko mogła, uciekłaby stąd w podskokach. Patrząc na jej wygięte ze złości brwi, chce mi się śmiać i płakać jednocześnie. Personel nie będzie miał z nią łatwo. Matka to waleczna sztuka, a pobyt w tym miejscu jest jej widocznie nie na rękę.
– Mamo, przestań – mówię delikatnym tonem, lecz ona i tak unosi brwi, patrząc na mnie, jakbym powiedział, żeby spierdalała. – Połóż się i słuchaj pielęgniarki.
– Zabierz mnie do domu, syneczku – błaga. – Nie chcę tutaj zostać!
Wzdycham, sfrustrowany jej uporem.
– Złamałaś nogę, nie masz innego wyjścia. Wieczorem czeka cię operacja.
– Nie zgadzam się! – oświadcza naburmuszona, po czym zakłada ręce na piersiach.
Pielęgniarka zaciska usta, maskując uśmiech. Pocieram palcami skronie, próbując ułożyć przemowę tak, by dotarła do matki i jej nie uraziła.
– Nie zamierzam tego słuchać – oświadczam surowym tonem. – Nie zachowuj się jak dziecko, mamo. To Drew jest lekarzem i to on stawia diagnozę. Jeśli powiedział, że operacja jest konieczna, to widocznie ma rację. Proszę, nie kłóć się więcej.
Zsuwam marynarkę, odwieszam ją na oparcie krzesła i podchodzę do matki. Chwytam kobietę pod ramię, pomagam jej wstać z wózka inwalidzkiego, a następnie biorę ją na ręce i zanoszę do łóżka, ignorując mordercze spojrzenie, którym mnie sztyletuje. Na szczęście wiem, jak z nią postępować. Nauczyłem się tego przez ostatnie lata i uświadomiłem sobie, że tylko uporem cokolwiek zdziałam. Jeśli zostawię jej furtkę, natychmiast to wykorzysta.
– Gdzie jest Ryder? – chlipie.
– Sam chciałbym to wiedzieć – burczę. Po naszej rozmowie po prostu się zmył, nawet nie racząc się pożegnać. – Wpadł na chwilę, potem wrócił do pracy.
– Och, mój syneczek. Zdecydowanie się przepracowuje!
Ach, tak? Ciekawe.
– Nie przesadzaj. Ryder kocha to, co robi, więc niech tyra, ile chce – tłumaczę spokojnie, a matka obrzuca mnie zdezorientowanym spojrzeniem. Chyba wciąż trzyma mnie złość po rozmowie z bratem. – Odpocznij, prześpij się, wieczorem do ciebie zajrzę. Dobrze?
Przytakuje głową, ściskając moją dłoń.
– Jeszcze jedno. – Wystawiam palec na znak groźby, po czym siadam na brzegu łóżka. – Wytłumacz mi, jak złamałaś nogę.
Ku mojemu zaskoczeniu matka zaczyna chichotać, a w jej oczach igrają psotne ogniki. Patrzę na kobietę z niedowierzaniem, nie wiedząc, co ją tak bawi. Przed chwilą szlochała, a teraz się śmieje? Boże, nie nadążam za nią!
– George zaprosił mnie na tańce – mówi zadowolona, rumieniąc się. Dlaczego nie jestem zaskoczony? – Tak mnie dzisiaj okręcał, że aż widziałam gwiazdy! – emocjonuje się niczym dziecko. Kocha taniec, niemniej wiek robi swoje. Mimo że jest w dobrej kondycji, powinna na siebie bardziej uważać po przebytym udarze. – Źle stanęłam, wygięłam nogę i bach! To był niefortunny wypadek, Jonathanie.
– Tłumaczyłem ci powagę sytuacji, mamo. Powinnaś zrezygnować.
– Nie ma mowy! – prycha oburzona, lekceważąco machając dłonią. – Co mi pozostało w tym życiu? Taniec to moja pasja i będę tańczyć, choćbym miała sobie połamać obie nogi i ręce.
Kręcę głową, jednak odpuszczam temat. I tak nic nie wskóram.
Po zwariowanym przedpołudniu wracam do biura. Odbębniam dwa spotkania i sprawdzam zapasy ubywające w zastraszająco szybkim tempie. Ojciec na łożu śmierci przekazał mi stery Shay Logistics Solutions, która była nie tylko firmą transportową, ale i przykrywką dla brudnych interesów. Dumnie stałem u boku ojca, pławiłem się w luksusie, cieszyłem się młodością, pieniędzmi, dziewczynami, ignorując niebezpieczeństwo czyhające na każdym kroku. Kiedy tatę zabrała śmierć, zrobiłem to, co do mnie należało – zasiadłem w fotelu szefa. Dziadek stworzył tę firmę od zera, harował, by wejść na szczyt, a potem robił to ojciec, zaniedbując rodzinę. Na nic zdały się prośby, by zwolnił, zadbał o siebie, odpoczął. Pierwszy zawał nie zrobił na nim wrażenia, na drugi machnął ręką, trzeci zaś przykuł go do łóżka. Do tego doszły cukrzyca, problemy z ciśnieniem i wreszcie odszedł w moich ramionach.
Miałem dwadzieścia pięć lat, kiedy przejąłem wart miliony narkotykowy biznes. Początek nie był dla mnie łatwy, choć wychowałem się w tym świecie. Ojciec od dawna przygotowywał mnie do przejęcia tego miejsca, jednak pomaganie i szefowanie to dwie różne kwestie. To nie zabawa. Trzeba mieć łeb na karku, nie pozwolić się podejść i oszukać. Wystarczy niewielki błąd, by wylądować za kratkami. Minęło wiele miesięcy, zanim nabrałem pewności siebie, poznałem biznes od podszewki i pokochałem adrenalinę. Popełniłem wiele błędów, bo nikt nie jest nieomylny, ale potrafiłem się na nich uczyć. Piąłem się po szczeblach kariery, zdobywałem nowych klientów i nowe kontakty. Przy moim boku zawsze stał Logan – najlepszy przyjaciel, brat, kompan.
We dwóch byliśmy nie do przejścia.
Potrząsam głową, wracając do rzeczywistości.
Sięgam po telefon, wchodzę w kontakty, po czym wybieram numer dostawcy. Czekam na połączenie, wracając pamięcią. Pieprzony Cruz Angel Falasca wywinął się śmierci i wrócił do żywych, choć nie dawałem mu szans. Na własne oczy widziałem warzywo leżące na szpitalnym łóżku i podłączone maszyny. Darzyłem Cruza sympatią, niemniej zazdrościłem mu kobiety, którą miał u boku. Trini Abril Jimenez. Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, była załamana, a jej ramię zdobił biały opatrunek. Została postrzelona, wyglądała krucho, mimo wszystko walczyła o Cruza jak lwica o swoje młode. Zauroczyła mnie, zaimponowała mi odwagą, determinacją, pewnością siebie. Zapewniła, że mimo zaistniałej sytuacji dostanę towar w terminie. Na moment straciłem głowę i zaproponowałem coś, co teraz wydaje mi się bezczelne, niemoralne. Nie powinienem był tego robić, lecz przemawiało przeze mnie pożądanie. Trini się nie ugięła, przepędziła mnie i udowodniła swoją wartość. Takiej kobiety pragnąłem dla siebie. Prowadząc takie życie, nie mogłem być z kimś, kto nie udźwignąłby niebezpieczeństwa i zagrożenia.
Od dwudziestu lat nie znalazłem kobiety godnej mojego nazwiska.
– Jonathan Shay! – Rozbawiony głos króla południa przerywa moje myśli. – Kopę lat! Jak twoja szczęka? – pyta z szyderą w głosie.
Skurwiel.
Wspomina o tym incydencie za każdym razem, jakby sprawiało mu to chorą satysfakcję. Mimo że minęło wiele miesięcy, na samo wspomnienie masuję szczękę. Nie zapomnę dnia, kiedy pojawił się w progu mojego domu i bez ostrzeżenia przywitał mnie prawym sierpowym. To był naprawdę mocny cios, ale na niego zasłużyłem. Nie miałem złudzeń, że słodka Trini zachowa moją nietypową propozycję dla siebie, jednak nie sądziłem, że Cruz pokona taki kawał drogi tylko po to, by dać mi w mordę.
Takich ludzi się szanuje.
– Słodki Boże, ty znowu o tym samym. – Wzdycham. – Moja szczęka ma się świetnie, Cruz. Dziękuję, że pytasz.
Słyszę ciche parsknięcie, więc i ja się uśmiecham.
– Miło mi to słyszeć – odpiera rozbawiony. – Co mogę dla ciebie zrobić, przyjacielu?
– To, co zwykle, Cruz. Muszę uzupełnić zapasy. Da się zrobić?
– W porządku. Dolicz do ceny dziesięć patyków.
Zaskakuje mnie. Od dawna mamy ustaloną stałą cenę. Dziesięć tysięcy nie robi na mnie wrażenia, bardziej ciekawi mnie powód dodatkowych opłat.
– Co się dzieje?
– W ostatnim czasie zrobiło się trochę gorąco w pewnych miejscach, dlatego byłem zmuszony nieco zmodyfikować trasę, żeby zapewnić bezpieczeństwo przesyłce. To znaczy, że chłopcy będą musieli dołożyć drogi, Jon. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
– Oczywiście. Bezpieczeństwo jest najważniejsze. Kiedy mogę spodziewać się dostawy? – Wstaję, podchodzę do okna i podziwiam widok na moje miasto.
– Myślę, że maksymalnie cztery dni. Pasuje ci?
– Jak najbardziej – odpowiadam. Nie powinienem zadawać kolejnego pytania, lecz nie byłbym sobą, gdybym odpuścił. Tak jak Cruz uwielbia dręczyć mnie docinkami na temat mojej szczęki, tak ja uwielbiam pytać go o Trini. Oczami wyobraźni widzę jego wkurwioną twarz, co sprawia mi mnóstwo frajdy. – Jak miewa się twoja piękna narzeczona?
– Jon, Jon, Jon – karci mnie, cmokając. – Dlaczego pytasz o Trini?
– A dlaczego nie? Robiłem z nią interesy – przypominam. W mojej głowie pojawia się obraz kobiety witającej mnie mocnym uściskiem dłoni. Mimo trudnej sytuacji z dumą uniosła podbródek i odwzajemniła moje spojrzenie, choć w jej oczach dojrzałem mnóstwo cierpienia oraz strachu o życie Cruza. – Kiedy widziałem ją po raz ostatni, była cieniem samej siebie.
– Stare dzieje. Trini doszła do siebie, wygląda jak pieprzona bogini. – Wyczuwam w jego głosie uczucie, jakim darzy swoją kobietę. – Bierzemy ślub – rzuca niespodziewanie.
Unoszę brwi, zaskoczony tą informacją.
– „Ślub”? Wow, nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę mocno chwyciła cię za jaja, stary!
– Nie będę zaprzeczał – przyznaje z dumą. – Każdy król musi mieć swoją królową.
Opieram dłoń na szybie i myślę o sobie i o swojej królowej. Chyba straciłem nadzieję, że jakakolwiek pojawi się na mojej drodze, skoro od wielu lat kroczę przez życie w pojedynkę. W moim świecie trudno zaufać kobietom. Na początku zawsze jest kolorowo, a później, kiedy moja tożsamość oraz zawartość mojego portfela wychodzą na jaw, spadam na drugi plan. Przerabiałem to milion razy, dlatego wciąż jestem sam. Otoczyłem serce murem, by nikt nie wyrwał mi go z piersi tak jak moja eks.
– Cóż, moje gratulacje, przyjacielu. Czuję się zaproszony na to wydarzenie.
– Pod warunkiem, że będziesz grzeczny – mamrocze naburmuszony.
Czy słyszę nutę ostrzeżenia w jego głosie?
Mam ochotę wybuchnąć śmiechem, bo zapewne moja obecność tylko podniesie mu ciśnienie. Minęło sporo czasu od mojej ostatniej wizyty w Meksyku. Cruz nie ma powodu do obaw, bo Trini nigdy nie była mną zainteresowana. Może to lepiej dla mnie? Gdybym jednak wylądował między jej nogami, na pięściach by się raczej nie skończyło.
– Nie martw się. Nie odbiję ci kobiety, Cruz.
– Nigdy bym ci na to nie pozwolił – oświadcza głosem tak poważnym, że aż robi mi się zimno. – Jak tylko ustalimy datę, wyślę zaproszenie. Uważaj na siebie, Jonathanie.
– Ty również. – Kończę połączenie, rzucam telefon na biurko i przecieram twarz dłońmi.
Każdy król musi mieć swoją królową, te słowa wciąż dźwięczą mi w głowie.
Nie mam pojęcia, dlaczego myślę o dziewczynie ze szpitala. Zadziornej, złośliwej, odważnej tak jak Trini. Uroczo morderczym spojrzeniem próbowała przywołać mnie do porządku, a zmarszczka między jej brwiami zwiastowała gniew. Jestem niezmiernie ciekawy, kim jest, skąd pochodzi, ile ma lat. Jej nazwisko zabrzmiało obco, co podsyciło moją ciekawość. W dodatku nigdy wcześniej nie dostałem kosza, nie licząc Trini, a ta mała złośnica posłała mnie do diabła! Parskam pod nosem, nie dowierzając w to, co się wydarzyło. Dziewczyna nie ma pojęcia, jak bardzo uwielbiam polować.
Wyzwanie przyjęte!