Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król przypraw - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Król przypraw - ebook

Gray Delacroix spędził życie na budowaniu światowej sławy przedsiębiorstwa handlującego przyprawami. Po wielu latach podróżowania wrócił do rodzinnej posiadłości, by wspomóc rodzeństwo, zanim wszystko wymknie się im spod kontroli.

Annabelle Larkin niedawno otrzymała posadę botanika w waszyngtońskim muzeum. Tam postawiono przed nią arcytrudne zadanie – pozyskanie dostępu do prywatnej kolekcji roślin ekscentrycznego przedsiębiorcy. Jeśli jej się nie uda, straci pracę, a gospodarstwo jej rodziców w Kansas zbankrutuje.

Kobieta nie spodziewa się, że wejście w świat rodziny Delacroix wciągnie ją w niebezpieczne intrygi polityczne i rozgrywki różnych grup interesów – i postawi przed wyborem między uczuciem a lojalnością wobec ojczyzny.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66977-112
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Maj 1900, Wa­szyng­ton, D.C.

An­na­belle Lar­kin nie za­mie­rzała ob­ra­zić swoim śmia­łym za­py­ta­niem spad­ko­biercy jed­nego z wio­dą­cych przed­się­biorstw han­dlu­ją­cych przy­pra­wami, jed­nak od­nio­sła wra­że­nie, że do tego do­szło. List, jaki męż­czy­zna na­pi­sał do niej w od­po­wie­dzi, wy­ra­żał to ja­sno, prze­czy­tała go jed­nak po raz drugi, do­szu­ku­jąc się w jego nie­przy­chyl­nej tre­ści choćby odro­biny na­dziei.

Droga Panno Lar­kin,

otrzy­ma­łem Pani list z prośbą o prze­ka­za­nie mo­jej ko­lek­cji roś­lin do Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion. Po­dróże po świe­cie w po­szu­ki­wa­niu tych rzad­kich oka­zów za­jęły mi dwie de­kady, kosz­to­wały wiele trudu, po­świę­ceń i nie­mal do­pro­wa­dziły mnie do śmierci. Za­pew­niam Pa­nią, że znacz­nie le­piej dbam o ro­śliny, niż ma to miej­sce w przy­padku mi­zer­nych zbio­rów, ja­kie wi­dzia­łem w Smi­th­so­nian. Więk­szość eks­po­na­tów była mar­twa i spre­pa­ro­wana dla ce­lów wy­sta­wien­ni­czych. Z tej przy­czyny mu­szę od­rzu­cić Pani pro­po­zy­cję za­opie­ko­wa­nia się moją ko­lek­cją.

Gray De­la­croix

wła­ści­ciel De­la­croix Glo­bal Spice

Wes­tchnęła, po czym odło­żyła list na stół la­bo­ra­to­ryjny. Prze­ko­na­nie De­la­croix do po­da­ro­wa­nia ko­lek­cji ro­ślin za­wsze było czymś mało re­al­nym, jed­nak de­spe­ra­cja nie po­zo­sta­wiała jej zbyt wiel­kiego wy­boru.

– Ośmielę się spy­tać… – ode­zwał się pan Bit­tles z prze­ciw­nej strony stołu.

Był jej prze­ło­żo­nym i od dnia, gdy po­ja­wiła się w Smi­th­so­nian dwa mie­siące temu, od­czu­wał wo­bec niej w głów­nej mie­rze po­gardę. An­na­belle, która przy­była z Kan­sas i po­trze­bo­wała mapy, żeby tra­fić do tego słyn­nego mu­zeum, nie zna­la­zła so­bie jesz­cze miej­sca w Wa­szyng­to­nie i czuła się tam zu­peł­nie zie­lona, jak ziarno, które do­piero co wy­kieł­ko­wało. Wszy­scy inni pra­cow­nicy Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion stu­dio­wali na re­no­mo­wa­nych uczel­niach, ta­kich jak Ha­rvard czy Prin­ce­ton, zaś jej dy­plom po­cho­dził ze Sta­no­wego Uni­wer­sy­tetu Rol­ni­czego w Kan­sas. Nie była za­tem klej­no­tem wśród na­ukow­ców za­trud­nio­nych w tej in­sty­tu­cji.

– Pan De­la­croix od­rzu­cił na­szą pro­po­zy­cję, jed­nak na­dal mam na­dzieję – oznaj­miła, nie od­bie­ra­jąc od­mowy jako ataku na sie­bie. Była po pro­stu jedną spo­śród wielu bo­ta­ni­ków, któ­rzy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wali uczy­nić ja­kie­kol­wiek po­stępy w spra­wie Graya De­la­croix.

La­bo­ra­to­rium, w któ­rym pra­co­wała ra­zem z Bit­tle­sem, było nie­wiel­kie, więc mu­siała się prze­pchnąć obok niego, by dojść do ma­szyny do pi­sa­nia. Od razu wy­stu­kała od­po­wiedź.

Sza­nowny Pa­nie De­la­croix,

w moim po­przed­nim li­ście nie mia­łam in­ten­cji, by Pana ob­ra­zić. Wszy­scy w Smi­th­so­nian są pod wra­że­niem Pań­skiej zna­ko­mi­tej ko­lek­cji, szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę wy­zwa­nie, ja­kim jest prze­trans­por­to­wa­nie eg­zo­tycz­nych ro­ślin do Ame­ryki, nie po­zba­wia­jąc ich przy tym ży­wot­no­ści i zdol­no­ści do owo­co­wa­nia. Ta wy­jąt­ko­wość Pań­skiego do­ko­na­nia daje na­dzieję, że ze­chciałby Pan po­dzie­lić się swo­imi ro­śli­nami ze świa­to­wej sławy na­ukow­cami, któ­rzy mo­gliby sko­rzy­stać z Pań­skich osią­gnięć dla do­bra na­szego na­rodu.

Gdyby zde­cy­do­wał się Pan na po­da­ro­wa­nie nam swo­jej ko­lek­cji, Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion jest go­towe na­zwać skrzy­dło bu­dynku na Pana cześć.

Z wy­ra­zami sza­cunku

An­na­belle Lar­kin

bo­ta­nik Smi­th­so­nian In­sti­tu­tion

Obiet­nica do­ty­cząca skrzy­dła bu­dynku była praw­dziwa, po­nie­waż po­twier­dził ją już dy­rek­tor mu­zeum, a wszy­scy wie­dzieli, że dok­tor Nor­wood byłby na­wet go­tów sprze­dać swoje wnuki, byle tylko uzy­skać do­stęp do ro­ślin Graya De­la­croix. Na­uko­wiec in­te­re­so­wał się głów­nie stor­czy­kami, jed­nakże po­le­cił An­na­belle po­pro­sić o całą ko­lek­cję. Nie ro­zu­miała jego za­pału, ale ze wszyst­kich sił sta­rała się speł­nić służ­bowe po­le­ce­nie.

To za­da­nie było szcze­gól­nie ważne, po­nie­waż jej praca była je­dy­nie tym­cza­sowa. Zo­stała przy­jęta na sześć mie­sięcy, by za­bez­pie­czyć oraz ska­ta­lo­go­wać sporą grupę ro­ślin przy­sła­nych z Afryki i Au­stra­lii, a po tym cza­sie miała zo­stać bez za­ję­cia. Dok­tor Nor­wood za­ry­so­wał przed nią per­spek­tywę sta­łego za­trud­nie­nia, je­śli uda­łoby się jej prze­ko­nać zna­nego z sa­mot­ni­czego trybu ży­cia Graya De­la­croix do po­da­ro­wa­nia mu­zeum jego zbio­rów.

Kiedy wrzu­ciła list do skrzynki pocz­to­wej, w my­ślach po­mo­dliła się o po­wo­dze­nie. Po­sada w Smi­th­so­nian, wśród na­ukow­ców, któ­rzy dą­żyli do zba­da­nia i zro­zu­mie­nia ota­cza­ją­cego świata, była dla niej za­szczy­tem i bar­dzo jej za­le­żało na tym, by ją utrzy­mać. Na­wet je­śli to mia­łoby ozna­czać współ­pracę z ludźmi ta­kimi jak Bit­tles. Prze­ło­żony nie lu­bił ko­biet, chyba że przy­no­siły mu kawę lub pra­so­wały ko­szule. Był zbul­wer­so­wany, gdy dok­tor Nor­wood za­trud­nił An­na­belle jako jego asy­stentkę, ona tym­cza­sem po pro­stu cie­szyła się, że ma pracę.

– Niech pani wraca do za­jęć – po­le­cił Bit­tles, sta­wia­jąc przed nią nową skrzynkę przy­słaną z Au­stra­lii. Drew­niane pu­dełko było wy­peł­nione tra­wami, mchem i strą­kami z na­sio­nami, a jej przy­dzie­lono ska­ta­lo­go­wa­nie ich dla po­tom­no­ści. Każda ro­ślina miała być za­su­szona i umiesz­czona na ar­ku­szu per­ga­minu, jej na­siona za­pa­ko­wane do do­łą­czo­nej ko­perty, a wszystko ra­zem prze­cho­wy­wane w spo­rych roz­mia­rów me­ta­lo­wych szu­fla­dach. An­na­belle lu­biła so­bie wy­obra­żać, że wiele lat póź­niej na­ukowcy będą oglą­dać te okazy i fa­scy­no­wać się bo­ta­nicz­nymi skar­bami z prze­szło­ści.

– Jak pan uważa, dla­czego dok­tor Nor­wood tak bar­dzo chciałby po­znać bli­żej ko­lek­cję pana De­la­croix? – spy­tała.

– Cho­dzi o wa­ni­lię – od­parł Bit­tles. – Nie in­te­re­sują go za bar­dzo inne ro­śliny, je­dy­nie ten ory­gi­nalny stor­czyk. Choć nie są­dzę, że on w ogóle jesz­cze ist­nieje.

An­na­belle już sły­szała o po­szu­ki­wa­niach dok­tora Nor­wo­oda oraz pró­bach od­na­le­zie­nia pro­to­pla­sty współ­cze­snej wa­ni­lii. Hisz­pa­nie ze­tknęli się z nim w szes­na­stym wieku za sprawą Az­te­ków. Na­stęp­nie prze­my­cili te ro­śliny do klasz­to­rów, za ocean i na wy­spy, gdzie upra­wiano przy­prawy. Przez stu­le­cia krzy­żo­wały się z in­nymi od­mia­nami, a te­raz są­dzi się, że ten ory­gi­nalny ga­tu­nek już nie ist­nieje. Nikt od po­nad stu lat nie wi­dział ży­wego okazu tego stor­czyka.

An­na­belle była za­in­try­go­wana.

– My­śli pan, że De­la­croix ma tę ro­ślinę?

– Dok­tor Nor­wood tak uważa. Gray De­la­croix ko­lek­cjo­nuje różne od­miany stor­czy­ków, ale trzyma je pod za­mknię­ciem, co je­dy­nie po­bu­dza cie­ka­wość dok­tora. Może so­bie pani dać z tym spo­kój. Są­dzę, że ory­gi­nalny ga­tu­nek wy­marł dawno temu. Dość tego guz­dra­nia się. Niech pani roz­pa­kuje tę skrzynkę.

An­na­belle ski­nęła głową, po czym się­gnęła po ko­lejny pęk traw z Au­stra­lii. Więk­szość traw, ja­kie do tej pory ska­ta­lo­go­wała, wy­glą­dała po­dob­nie jak te, które wy­stę­po­wały w Ame­ryce, jed­nak na­wet drobne róż­nice w ce­chach mo­gły mieć wpływ na aro­mat, za­pach czy wy­trzy­ma­łość. Prawdę mó­wiąc, to wła­śnie ta­kie nie­wiel­kie róż­nice spra­wiały, że go­spo­dar­stwo jej ro­dziny pod­upa­dało na sku­tek kilku lat su­szy. Ro­dzice za­dłu­żyli się, by ku­pić jej bi­let ko­le­jowy do Wa­szyng­tonu, a ona nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na utratę po­sady w Smi­th­so­nian.

Dla­tego z taką nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wała od­po­wie­dzi Graya De­la­croix na swój drugi list. Ko­perta do­tarła na­stęp­nego ranka, a Bit­tles wy­rwał ją z rąk chłopca do­star­cza­ją­cego prze­syłki, za­nim tra­fiła ona do An­na­belle.

– To mój list – oznaj­miła, pró­bu­jąc go ode­brać prze­ło­żo­nemu, który wy­ma­chi­wał nim nad jej głową. Cza­sami ni­ski wzrost oka­zy­wał się praw­dzi­wym kosz­ma­rem. Pod­sko­czyła, a Bit­tles, tłu­miąc śmiech, trzy­mał prze­syłkę tuż poza za­się­giem jej rąk.

– Ale jest za­adre­so­wany do In­sty­tutu Bo­ta­niki, któ­rego je­stem kie­row­ni­kiem – stwier­dził, po czym wy­cią­gnął z ko­perty po­je­dyn­czą kartkę. Ko­bieta czuła du­szącą fru­stra­cję, gdy wo­dził wzro­kiem wzdłuż li­ni­jek tek­stu. Po­trzą­snął głową w uda­wa­nej roz­pa­czy. – Taka szkoda – burk­nął.

– Co tam jest na­pi­sane?

Z uśmie­chem na ustach od­czy­tał list na głos.

– „Droga panno Lar­kin. Pod żad­nym wa­run­kiem nie dam pani do­stępu do mo­jej ko­lek­cji ro­ślin. Pro­szę prze­stać o to py­tać. Z wy­ra­zami sza­cunku Gray De­la­croix”. – Po­da­jąc jej kartkę, nie ukry­wał triumfu.

Od­wró­ciła się, by prze­czy­tać list, z na­dzieją, że Bit­tles je­dy­nie okrut­nie żar­to­wał, jed­nak oka­zało się, że jest do­kład­nie tak, jak po­wie­dział. Za­ma­sko­wała znie­chę­ce­nie i scho­wała list do torby. Nie za­mie­rzała się jesz­cze pod­da­wać.

– Zejdę na dół, żeby prze­ka­zać to dok­to­rowi Nor­wo­odowi – oznaj­miła. – Czas zmie­nić stra­te­gię.

– Po­wo­dze­nia – od­parł Bit­tles z sar­ka­stycz­nym mru­gnię­ciem.

To wła­śnie mru­gnię­cie spra­wiło, że idąc do ga­bi­netu dy­rek­tora, po­czuła nową falę de­ter­mi­na­cji. Bit­tles od po­czątku był nie­uprzejmy i po­iry­to­wany, jed­nak ka­pry­śność nie ro­biła na niej wra­że­nia. Do­ra­stała na rów­ni­nach w Kan­sas, gdzie miała do czy­nie­nia ze śnie­ży­cami, hu­ra­ga­nami, su­szą i chma­rami sza­rań­czy, które po­wo­do­wały, że całe niebo nad pre­rią ciem­niało. Nie oba­wiała się więc zbyt wielu rze­czy poza utratą pracy w Smi­th­so­nian.

Ga­bi­net dok­tora Nor­wo­oda od­zwier­cie­dlał jego ob­se­syjne za­in­te­re­so­wa­nie stor­czy­kami. Na pa­ra­pe­tach znaj­do­wały się rzędy eg­zo­tycz­nych kwia­tów, a w po­wie­trzu uno­sił się ich słodki, upa­ja­jący za­pach. Mapy na ścia­nach przed­sta­wiały miej­sca wy­stę­po­wa­nia stor­czy­ków na ca­łym świe­cie, a na pół­kach za­miast ksią­żek stały ska­mie­niałe kwia­to­stany.

Kiedy we­szła, szczu­pły, ły­sie­jący dok­tor Nor­wood w oku­la­rach na no­sie przy­ci­nał wła­śnie ży­wotny okaz bu­ław­nika. Na­wet nie pod­niósł wzroku, gdy An­na­belle prze­ka­zała in­for­ma­cje o naj­now­szej od­mo­wie. Za­in­te­re­so­wał się jed­nak wy­raź­nie, gdy za­su­ge­ro­wała zmianę po­dej­ścia.

– Mam wra­że­nie, że pan De­la­croix jako przed­się­biorca bę­dzie otwarty na bez­po­śred­nie ne­go­cja­cje – stwier­dziła. – Może je­śli po­pro­simy wprost o do­stęp tylko do tego jed­nego stor­czyka, bę­dzie bar­dziej przy­stępny.

Dok­tor Nor­wood po­trzą­snął głową.

– Wa­ni­lia jest jed­nym z naj­cen­niej­szych to­wa­rów na świe­cie, a De­la­croix chce mieć ten stor­czyk ze względu na jego war­tość pie­niężną. Jego oj­ciec był inny. Dało się z nim dys­ku­to­wać. Jed­nak od­kąd zmarł, to Gray De­la­croix dzierży klu­cze do tego kró­le­stwa. Nie ma przy tym żad­nego sza­cunku dla osią­gnięć na­uki i my­śli je­dy­nie o zy­skach.

An­na­belle miała głę­bo­kie zro­zu­mie­nie wo­bec chęci za­rob­ko­wa­nia, ale może było tak ze względu na jej prak­tyczne wy­cho­wa­nie, ja­kiego do­świad­czyła na far­mie. Nie­mniej jed­nak za­mie­rzała zro­bić to, co ko­nieczne, by speł­nić ocze­ki­wa­nia dok­tora Nor­wo­oda.

– Pa­nie dy­rek­to­rze, zdaję so­bie sprawę z tego, że je­stem za­trud­niona je­dy­nie na czas okre­ślony. Je­śli chce pan mieć ten stor­czyk, znajdę spo­sób, żeby go zdo­być. Po­trze­buję je­dy­nie pań­skiej zgody, by zwró­cić się bez­po­śred­nio do pana De­la­croix. Spo­tkać się z nim oso­bi­ście. My­ślę, że mogę go prze­ko­nać.

Męż­czy­zna odło­żył se­ka­tor i spoj­rzał jej w oczy.

– Kiedy pani pro­mo­tor po­le­cił pa­nią na to sta­no­wi­sko, stwier­dził, że jest pani jedną z naj­po­god­niej­szych i naj­bar­dziej opty­mi­stycz­nych osób, ja­kie kie­dy­kol­wiek spo­tkał.

– To prawda – przy­znała z uśmie­chem.

– Tacy wła­śnie lu­dzie do­pro­wa­dzają Graya De­la­croix do sza­leń­stwa – za­uwa­żył. – To czło­wiek in­te­resu, który nie ma za grosz cier­pli­wo­ści i do­brego wy­cho­wa­nia, a po­nadto jest od­porny na ko­biece uroki.

Z tego wła­śnie po­wodu An­na­belle pla­no­wała za­sto­so­wać zu­peł­nie inną stra­te­gię. Być może De­la­croix był nie­uprzejmy, ale wszystko, co o nim wie­działa, wska­zy­wało na to, iż od dawna żywo in­te­re­so­wał się świa­tem ro­ślin, i to było coś, co mo­gło ich zbli­żyć. Po­dró­żo­wał po ca­łym świe­cie i ze wszyst­kich za­kąt­ków globu przy­wo­ził na­siona, ce­bulki, sa­dzonki czy ko­rze­nie. Po­dzi­wiała to.

– Je­śli chce pan mieć ten stor­czyk, zdo­będę sa­dzonkę – po­wie­działa z prze­ko­na­niem. – A pan De­la­croix wrę­czy mi ją z uśmie­chem. – Na­stęp­nie przed­sta­wiła swój nie­kon­wen­cjo­nalny plan, który w ra­zie nie­po­wo­dze­nia mógł być co naj­wy­żej cio­sem dla jej dumy.

Nor­wood wy­da­wał się za­in­try­go­wany.

– Po­dej­rze­wam, że on pa­nią wy­śmieje. Moż­liwe, że to bę­dzie zu­pełną po­rażką.

– Smi­th­so­nian prze­żyło już lata ta­kich nie­po­wo­dzeń – za­uwa­żyła. – Nic in­nego nie za­dzia­łało. Może mi pan przy­naj­mniej po­zwo­lić spró­bo­wać.

Dy­rek­tor wziął do ręki se­ka­tor, sta­ra­jąc się nie za­śmiać.

– Praw­do­po­dob­nie się pani nie uda, ale ży­czę po­wo­dze­nia.2

Dwa dni póź­niej An­na­belle wy­brała się tram­wa­jem z kil­koma prze­siad­kami do po­bli­skiego mia­steczka Ale­xan­dria, od wielu po­ko­leń za­miesz­ki­wa­nego przez ro­dzinę De­la­croix. Za­miast pro­sić o przy­sługę, po­sta­no­wiła sama coś za­pro­po­no­wać przed­się­biorcy. Wzięła ze sobą uro­czy po­da­ru­nek, na­wią­zu­jący do jego fa­scy­na­cji przy­pra­wami i ro­śli­nami, a także kilka no­wych oka­zów, by za­pre­zen­to­wać, w jaki spo­sób mu­zeum mo­głoby wspie­rać jego dzia­łal­ność, gdyby zgo­dził się na współ­pracę. Nio­sła pod pa­chą sta­ran­nie za­wi­nięty pre­zent, a spo­rych roz­mia­rów teczka utrud­niała jej zgrabne cho­dze­nie.

Dzi­waczną mapę za­uwa­żyła w skle­pie z bi­be­lo­tami nie­długo po przy­by­ciu do Wa­szyng­tonu. Była wy­dru­ko­wana na mięk­kiej skó­rze i wy­glą­dała jak coś, co w epoce re­ne­sansu mógłby no­sić ze sobą ja­kiś kon­kwi­sta­dor ze Sta­rego Świata. Nie­zwy­kło­ści do­da­wały jej nie­wiel­kie, fan­ta­zyjne ilu­stra­cje przed­sta­wia­jące na przy­kład skrzy­nię skar­bów wy­peł­nioną ziar­nami pie­przu przy Wy­brzeżu Ma­la­bar­skim albo hisz­pań­ski ga­leon prze­wo­żący im­bir i gałkę musz­ka­to­łową w po­bliżu portu w Ge­nui. W zdra­dli­wych wo­dach wzdłuż przy­lądka Horn na­ma­lo­wano ba­rasz­ku­ją­cego smoka. Ta bez­u­ży­teczna mapa była jak uro­czy fe­sti­wal sma­ków świata, a An­na­belle li­czyła na to, że taki upo­mi­nek po­zwoli jej do­brze za­cząć roz­mowę. Mapa świata z przy­pra­wami ko­rzen­nymi dla króla przy­praw!

Duża teczka oka­zała się nie­po­ręczna przy wy­sia­da­niu z tram­waju w Ale­xan­drii, mia­steczku por­to­wym zde­cy­do­wa­nie od­bie­ga­ją­cym od prze­py­chu i oka­za­ło­ści Wa­szyng­tonu. Ale­xan­dria po­sia­dała oso­bliwy urok, a ce­glane chod­niki przy­po­mi­nały o jej ko­lo­nial­nej prze­szło­ści. Lipy ocie­niały wą­skie uliczki, gdzie znaj­do­wały się liczne ka­wiar­nie i kan­ce­la­rie praw­ni­cze, a w od­dali było wi­dać po­ły­sku­jące wody rzeki Po­to­mac.

Wy­stawy i domy przy ulicy, gdzie miesz­kał Gray De­la­croix, wy­da­wały się jesz­cze oka­zal­sze, jed­nak na An­na­belle naj­więk­sze wra­że­nie zro­biły damy, które prze­cha­dzały się po dziel­nicy skle­po­wej. Czy ko­biety na­prawdę tak się ubie­rały w zwy­kłe czwart­kowe po­po­łu­dnie? No­siły ele­ganc­kie kre­acje, do­dat­kowo wzbo­ga­cone eto­lami, sza­lami i szar­fami. An­na­belle miała na so­bie prak­tyczną suk­nię z gu­zi­kami z przodu, uszytą z ba­wełny w drobną kasz­ta­nową kratkę. Inne ko­biety no­siły wy­soko upięte włosy z ozdob­nymi spin­kami, a ona była ucze­sana w pro­sty war­kocz.

Mżawka spra­wiła, że przy­spie­szyła kroku, a duża teczka obi­jała się jej o bio­dro. Po­dą­ża­jąc bru­ko­waną ulicą, do­tarła w końcu do dwu­pię­tro­wego domu na­le­żą­cego do ro­dziny De­la­croix. Błysz­czące czarne po­rę­cze oka­lały schody wej­ściowe, a dom wy­glą­dał, jakby stał tam od kilku stu­leci. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że tak fak­tycz­nie było. Kiedy an­te­naci pana De­la­croix bu­do­wali swoją re­zy­den­cję w Wir­gi­nii, przod­ko­wie An­na­belle wy­ko­py­wali ziem­niaki ze ska­li­stej ziemi w Ir­lan­dii.

Po­spiesz­nie wbie­gła po scho­dach i za­stu­kała do drzwi. Otwo­rzył jej ciem­no­skóry męż­czy­zna, który wy­glą­dał na jej ró­wie­śnika, jed­nak był znacz­nie wyż­szy.

– Pan De­la­croix nie przyj­muje go­ści – od­parł na jej prośbę o spo­tka­nie.

– Czy mogę się z nim umó­wić dziś o póź­niej­szej po­rze?

– To mało praw­do­po­dobne. – Od­po­wiedź była bez­po­śred­nia, jed­nak nie nie­uprzejma, co do­dało ko­bie­cie od­wagi.

– Pro­wa­dzi­łam z pa­nem De­la­croix ofi­cjalną ko­re­spon­den­cję i je­stem prze­ko­nana, że le­piej bę­dzie się spo­tkać niż kon­ty­nu­ować wy­mianę li­stów.

Mżawka się na­si­liła i zmie­niła w więk­sze, roz­pry­sku­jące się kro­ple. Nad scho­dami nie było żad­nego za­da­sze­nia, a mapa przy­praw nie wy­trzy­ma­łaby za­mok­nię­cia.

– Czy mo­gła­bym wejść na chwilę, do czasu, aż deszcz tro­chę ustąpi? Mam ze sobą cenny ar­te­fakt, który chcia­łam po­ka­zać panu De­la­croix – po­wie­działa. Była to ra­czej ta­nia mapa ze sklepu z bi­be­lo­tami, ale jej wi­dok spra­wił, że męż­czy­zna wpu­ścił An­na­belle do środka.

Nie było to wnę­trze, ja­kiego spo­dzie­wała się po ma­gna­cie han­dlu mię­dzy­na­ro­do­wego. Nie­wielki hol, ni­skie su­fity i pro­ste ko­lo­nialne me­ble da­wały wra­że­nie przy­tul­no­ści i wy­gody. Ko­ry­tarz roz­cią­gał się aż na tył domu, a znaj­du­jące się na jego końcu otwarte drzwi pro­wa­dziły do ma­łego ogrodu.

– Może pani za­cze­kać w sa­lo­nie, aż deszcz usta­nie, ale po­tem bę­dzie mu­siała pani pójść. Stan pana De­la­croix nie po­zwala mu na przyj­mo­wa­nie go­ści.

Je­śli był chory, nie po­winna wów­czas trak­to­wać jego od­mowy per­so­nal­nie, a ten młody czło­wiek wy­da­wał się uprzejmy.

Wy­cią­gnęła rękę.

– Miło mi, je­stem An­na­belle Lar­kin. A pań­ska god­ność to…?

Mu­siał być za­sko­czony, po­nie­waż przez długi czas pa­trzył na jej dłoń, za­nim od­po­wie­dział tym sa­mym.

– Otis. Otis La­Rue.

Uści­snęła jego dłoń z wi­go­rem i przy­ja­znym uśmie­chem, gdyż ten czło­wiek był jej pierw­szą prze­szkodą w do­stę­pie do pana De­la­croix.

– Miło pana po­znać. Czy mo­gła­bym sko­rzy­stać z ja­kiejś ścierki, aby wy­trzeć ten ar­te­fakt? To wielka rzad­kość.

Otis ski­nął głową.

– Pro­szę usiąść w sa­lo­nie, a ja za­raz przy­niosę coś do wy­tar­cia tego… przed­miotu – od­parł i z cie­ka­wo­ścią zer­k­nął na zwi­niętą mapę i dużą teczkę.

– Będę wdzięczna – po­wie­działa. We­szła do sa­lonu, któ­rego ściany zdo­biły mapy mor­skie i błysz­czące mo­siężne koło ste­rowe. Pod jej sto­pami skrzy­piały stare de­ski pod­ło­gowe. Wo­kół ce­gla­nego ko­minka stały pro­ste, choć sta­ran­nie wy­ko­nane me­ble.

Otis wró­cił i sta­nął przed An­na­belle, trzy­ma­jąc przy­go­to­waną ścierkę.

– Pro­szę pani?

Nie była przy­zwy­cza­jona do tego, że ktoś jej usłu­gi­wał, i po­trwało chwilę, za­nim zo­rien­to­wała się, że męż­czy­zna był go­tów po­móc jej w osu­sza­niu mapy.

– Tak, dzię­kuję. – Roz­wi­nęła mapę, by de­li­kat­nie prze­trzeć tył, a Otis od­wró­cił ją, żeby przyj­rzeć się, co przed­sta­wiała.

– Co za fan­ta­styczna mapa – po­wie­dział ze śmie­chem. – Ni­gdy nie wi­dzia­łem ni­czego ta­kiego.

– Czy nie jest uro­cza? Kiedy ją zo­ba­czy­łam, od razu po­my­śla­łam o panu De­la­croix.

Otis przy­tak­nął.

– Zga­dzam się. Ja­kie­goś lep­szego dnia mo­głaby mu się bar­dzo spodo­bać.

– Otis! – za­wo­łał ktoś z głębi domu.

– Już, pro­szę pana – od­po­wie­dział męż­czy­zna, po czym zwró­cił mapę An­na­belle. – Niech pani za­czeka, wrócę za mo­ment. – Ru­szył w głąb ko­ry­ta­rza z godną po­dziwu zwin­no­ścią.

Dla­czego ko­biety mu­siały no­sić tyle spód­nic i warstw? Na far­mie zwy­kle ubie­rała się w stare dre­li­chowe spodnie ojca, dzięki czemu z ła­two­ścią wspi­nała się na strych, gdzie trzy­mali siano, albo zaj­mo­wała się ko­zami, jed­nak w Wa­szyng­to­nie coś ta­kiego praw­do­po­dob­nie nie zo­sta­łoby do­brze przy­jęte.

Zza za­mknię­tych drzwi na końcu holu było sły­chać stłu­mione głosy, a kilka chwil póź­niej po­wró­cił Otis. Wy­cią­gnął rękę.

– Pan De­la­croix usły­szał na­szą roz­mowę. Chciałby zo­ba­czyć tę mapę.

An­na­belle moc­niej ją ści­snęła. Je­śli De­la­croix ży­czy so­bie ją obej­rzeć, mógłby się z nią spo­tkać jak cy­wi­li­zo­wany czło­wiek.

– Hmmm… To bar­dzo cenna mapa i wo­la­ła­bym się z nią nie roz­sta­wać. Może mo­gła­bym przyjść w ja­kimś in­nym ter­mi­nie i po­ka­zać ją panu De­la­croix w bar­dziej od­po­wied­nim mo­men­cie?

Pa­trząc na za­nie­po­ko­je­nie na twa­rzy Otisa, po­my­ślała, że nie chce go sta­wiać w nie­zręcz­nej sy­tu­acji, jed­nak bar­dzo jej za­le­żało na tym, by do­pro­wa­dzić do bez­po­śred­niego spo­tka­nia.

– Otis, przy­ślij ją do mnie – ode­zwał się z od­dali zrzę­dliwy głos.

Oży­wiona na­dzieją, ru­szyła za Oti­sem ko­ry­ta­rzem. Na ścia­nie wi­siało sporo an­ty­ków, a ze sta­rych por­tre­tów ro­dzin­nych spo­glą­dały na nią po­sępne po­sta­cie w bia­łych pe­ru­kach. Zo­stała za­pro­wa­dzona do peł­nego ksią­żek ga­bi­netu. Kiedy spoj­rzała na męż­czy­znę sie­dzą­cego za biur­kiem, wzięła gwał­towny od­dech.

Jego twarz jesz­cze bar­dziej spo­sęp­niała.

– Pro­szę się nie mar­twić, nie za­ra­żam – po­wie­dział.

Wy­glą­dał kosz­mar­nie. Nie był na­wet od­po­wied­nio ubrany, gdyż miał na so­bie je­dy­nie luźno zwią­zany szla­frok. Jego oczy były prze­krwione, a czarne włosy roz­czo­chrane, ale naj­go­rzej pre­zen­to­wała się jego skóra. Była cho­ro­bli­wie blada i cała mo­kra, a strużki potu spły­wały po twa­rzy męż­czy­zny i wsią­kały w szla­frok. Nie­dbały wy­gląd nie po­wstrzy­mał go jed­nak przed or­dy­nar­nym zmie­rze­niem An­na­belle wzro­kiem.

– Jest pani ni­ska – stwier­dził.

Wy­pro­sto­wała się. Wzrost był za­wsze pierw­szą rze­czą, na jaką lu­dzie zwra­cali uwagę, jed­nak mało kto był na tyle gru­biań­ski, by to ko­men­to­wać.

– A pan jest bar­dzo chory.

– Ale nie za­ra­żam – od­ciął się. – Chciał­bym zo­ba­czyć tę cenną mapę. Gdzie ona jest?

Może nie za­ra­żał, ale było z nim coś zde­cy­do­wa­nie nie w po­rządku. Ko­bieta zro­biła krok do przodu i wy­cią­gnęła zwi­niętą mapę, po czym cof­nęła się od razu po tym, jak wziął ją od niej.

Gdy roz­wi­jał mapę na biurku, przyj­rzała mu się do­kład­niej. Mimo cho­ro­bli­wego wy­glądu był przy­stojny, miał re­gu­larne rysy twa­rzy i głę­boko osa­dzone oczy. Naj­bar­dziej za­fa­scy­no­wała ją jego żu­chwa. Była kształtna i wy­ra­żała siłę, a jed­no­cze­śnie su­ge­ro­wała, że jej wła­ści­ciel dźwi­gał cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści. An­na­belle spodo­bało się, jak męż­czy­zna po­cie­rał ją, kiedy wnik­li­wie oglą­dał mapę, a jego spoj­rze­nie ze scep­tycz­nego zmie­niło się w za­cie­ka­wione.

Zdu­miała się, gdy po­woli się uśmiech­nął. Wy­do­był z sie­bie szorstki, ci­chy śmiech, tak krótki, jakby nie miał siły do­koń­czyć.

– Bar­dzo mi się po­doba – oznaj­mił. Wło­żył oku­lary i po­chy­lił się nad mapą. – Ha! Po­my­lili się co do goź­dzi­ków na Ma­la­ba­rze. Prze­cież wy­syła się je su­szone, a nie zie­lone. – Od­chy­lił się na fo­telu i za­czął bęb­nić pal­cami po bla­cie biurka. – Czyli pani jest tą na­przy­krza­jącą się panną Lar­kin ze Smi­th­so­nian.

– Tak, je­stem panną Lar­kin ze Smi­th­so­nian. – Było jej trudno się nie uśmiech­nąć, po­nie­waż uznała za oczy­wi­ste, że te­raz ją spraw­dzał. Nie miał jed­nak po­ję­cia, z kim się mie­rzy.

– I przy­cho­dzi pani z pre­zen­tem. Z na­dzieją, że mnie to zmięk­czy.

– Czy to działa?

– Jesz­cze nie, choć je­stem za­cie­ka­wiony. Mój list do pani był osta­teczny i nie ma szans, by mnie pani prze­ko­nała do zmiany sta­no­wi­ska, dla­czego za­tem pani tu przy­szła? – Mó­wił bez cie­nia wro­go­ści, za to ze szcze­rym za­in­te­re­so­wa­niem. Dla­tego wie­rzyła, że jest na­dzieja.

– Nie sza­no­wałby mnie pan, gdy­bym zbyt ła­two się pod­dała.

– Dla­czego pani my­śli, że w ogóle pa­nią sza­nuję? – Spoj­rzał na nią z prze­korą i było to dziw­nie in­try­gu­jące. Jak to moż­liwe, że ktoś był jed­no­cze­śnie tak gbu­ro­waty, a przy tym tak się jej spodo­bał?

Sta­wiła czoła pró­bie, ja­kiej ją pod­da­wał.

– Je­stem godna sza­cunku jako istota ludzka. Po­nadto my­ślę, że po­win­ni­śmy ze sobą współ­pra­co­wać jako bo­ta­nicy.

– Nie je­stem bo­ta­ni­kiem, tylko przed­się­biorcą.

– Nie mam z tego po­wodu do pana żad­nych pre­ten­sji, pa­nie De­la­croix. Szcze­gól­nie je­śli pan nie ma mi za złe tego, że pra­cuję dla Smi­th­so­nian.

Zdjął oku­lary, otarł twarz chu­s­teczką, po czym spoj­rzał na An­na­belle prze­krwio­nymi oczami.

– Pani mu­zeum od lat pró­buje zdo­być mo­jego stor­czyka, ale to pierw­szy raz, kiedy przy­słali w tym celu ko­bietę. Prawdę mó­wiąc, dość do­brze chro­nię moje ro­śliny i o nie dbam, więc oba­wiam się, że pani wi­zyta bę­dzie bez­owocna.

Czyli zda­wał so­bie sprawę z war­to­ści tego, co po­sia­dał.

– Czy może mi pan po­wie­dzieć, jak udało się go prze­trans­por­to­wać?

– Nie.

– Może opo­wie mi pan, jak o niego dba. Ho­dowla tro­pi­kal­nego pną­cza w Wir­gi­nii musi być wy­zwa­niem.

Wzru­szył ra­mio­nami i mil­czał.

– Pro­szę, pa­nie De­la­croix – ode­zwała się. – Na­uki nie po­winno się upra­wiać w próżni. Dla­czego nie mo­gli­by­śmy po­łą­czyć za­so­bów i wie­dzy?

– Po­nie­waż nie ufam rzą­dowi – stwier­dził bez­na­mięt­nie. – Do­brze wiem, co by się stało, gdy­bym po­da­ro­wał wam sa­dzonkę stor­czyka.

– Tak?

– Od­cię­li­by­ście jej część, po­kro­ili­by­ście i oglą­dali pod mi­kro­sko­pem. Reszta zo­sta­łaby za­su­szona, przy­kle­jona do per­ga­minu i umiesz­czona na stry­chu. Czy mam ra­cję?

Prawdę mó­wiąc, okazy były prze­cho­wy­wane w me­ta­lo­wych szu­fla­dach, ale poza tym nie my­lił się. Je­śli sa­dzonka by­łaby wy­star­cza­jąco duża, mo­gliby z niej wy­ho­do­wać ko­lejną ro­ślinę. Dla­czego jed­nak ten czło­wiek był tak wrogo na­sta­wiony wo­bec ba­dań na­uko­wych?

– Smi­th­so­nian in­te­re­suje się wszyst­kimi ro­dza­jami ro­ślin, które stale ewo­lu­ują. Oczy­wi­ście mu­simy zbie­rać i prze­cho­wy­wać okazy.

Ski­nął na broszkę w kształ­cie sło­necz­nika przy­piętą do jej koł­nie­rza. Była to je­dyna bi­żu­te­ria, jaką no­siła, pa­miątka z Kan­sas.

– Czy to pani spe­cjal­ność? Sło­necz­niki?

– Spe­cja­li­zuję się w ro­śli­nach zbo­żo­wych. Wszel­kich od­mia­nach psze­nicy, jęcz­mie­nia, a w ra­zie czego wiem też co nieco o pro­sie. A no­szę taką broszkę, po­nie­waż nie da się nie uśmiech­nąć, kiedy wi­dzi się sło­necz­nik. – Ką­ciki ust męż­czy­zny się unios­ły, a ona aż pod­sko­czyła. – Wi­dzi pan? Na­wet panu się to udało. Samo wy­obra­że­nie so­bie pola sło­necz­ni­ków spra­wia, że czło­wiek się uśmie­cha. Niech pan przy­zna.

Po raz pierw­szy zo­ba­czyła jego szczery uśmiech, któ­remu to­wa­rzy­szył słaby śmiech, gdy męż­czy­zna dał za wy­graną. Ski­nie­niem za­pro­sił ją, by usia­dła na fo­telu na­prze­ciw jego biurka, a ona po­czuła, że udało jej się po­ko­nać pierw­szą prze­szkodę. Usia­dła, po czym po­ło­żyła so­bie teczkę na ko­la­nach.

– Je­śli nie po­każe mi pan swo­jego stor­czyka, to może ja mog­ła­bym za­de­mon­stro­wać okazy wa­ni­lii, które do­piero co przy­były z wy­brzeża Afryki?

To było do­kład­nie to, co trzeba było po­wie­dzieć. Wy­pro­sto­wał się i pełną uwagę sku­pił na jej ko­la­nach.

– Czy to wła­śnie jest w pani teczce?

– Tak. Osiem no­wych ga­tun­ków.

Męż­czy­zna wy­glą­dał, jakby ude­rzył w niego pio­run. Znik­nęła jego non­sza­lan­cja. Od­su­nął na bok ta­nią mapę i zro­bił miej­sce na biurku. Kiedy wstał, by się­gnąć po teczkę, zro­bił to tak gwał­tow­nie, jakby miał się prze­wró­cić. An­na­belle in­stynk­tow­nie pod­bie­gła do niego, chcąc go po­de­przeć. Był go­rący.

– Czy mogę coś panu przy­nieść? Szklankę wody? Albo ko­goś we­zwać?

Po­trzą­snął głową, ale usiadł z po­wro­tem w fo­telu, jakby wy­czer­pany po tym na­głym przy­pły­wie ener­gii.

– Wszystko jest w po­rządku, nie po­wi­nie­nem tylko tak szybko wsta­wać. Nie traćmy czasu i zo­baczmy, co pani tu ma.

Jego skóra była na­wet bled­sza niż wcze­śniej. Po­wie­dział, że nie za­raża, ale jego go­rączka była za­ska­ku­jąco wy­soka. An­na­belle nie chciała ry­zy­ko­wać za­cho­ro­wa­nia. Za­uwa­żyła na rogu biurka dużą bu­telkę chi­niny.

– Ma­la­ria? – spy­tała.

Przy­tak­nął zdaw­kowo.

– Za­pew­niam, że to nie jest za­raź­liwe.

Ro­zu­miała to. Wielu na­ukow­ców ze Smi­th­so­nian, któ­rzy byli wy­sy­łani w tro­piki, w końcu na­ba­wiało się ma­la­rii, pa­skud­nej, osła­bia­ją­cej cho­roby, prze­śla­du­ją­cej okre­so­wymi na­pa­dami mo­gą­cymi się po­ja­wiać przez całe ży­cie. Chi­nina była je­dy­nym zna­nym le­kar­stwem, ale tylko ła­go­dziła ob­jawy i nie mo­gła zu­peł­nie zli­kwi­do­wać do­le­gli­wo­ści.

Było trudno so­bie wy­obra­zić, że tak chory czło­wiek chciałby oglą­dać okazy bo­ta­niczne, ale De­la­croix wy­cią­gnął z szu­flady szkło po­więk­sza­jące i cze­kał, aż An­na­belle otwo­rzy teczkę. Po roz­pię­ciu pa­sków za­bez­pie­cza­ją­cych głę­boką kie­szeń we­wnętrzną wy­jęła pierw­szy z kilku oka­zów. Ro­śliny były sta­ran­nie za­su­szone, a na­stęp­nie przy­kle­jone do per­ga­minu ma­leń­kimi pa­secz­kami płótna.

Użył lupy, by wni­kli­wie przyj­rzeć się li­ściom i ło­dy­dze.

– Co jest w tym opa­ko­wa­niu? – spy­tał, wska­zu­jąc na ko­pertę umiesz­czoną na dole strony.

Uchy­liła klapkę i wy­cią­gnęła ze środka strąk i kil­ka­na­ście ma­leń­kich na­sio­nek, które po­ło­żyła na bia­łym per­ga­mi­nie, żeby były le­piej wi­doczne. De­la­croix za­prze­czał, że jest bo­ta­ni­kiem, ale za­cię­tość, z jaką oglą­dał na­siona, mo­gła ją zmy­lić.

Kiedy się ode­zwał, po­wie­dział coś zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nego.

– Nie ma pani po­ję­cia, jak bar­dzo chcę skosz­to­wać tych na­sion.

– Nie może pan!

– Dla­czego nie?

– To cenne okazy ba­daw­cze – wy­du­kała.

– Phi! Są bez­u­ży­teczne, je­śli nie wiemy, jak sma­kują. Jest po­nad sto od­mian wa­ni­lii. Jak mógł­bym się do­wie­dzieć, czy ten warto upra­wiać, je­żeli go nie skosz­tuję?

Zgar­nęła na­sionka na dłoń, po czym ostroż­nie wsy­pała je z po­wro­tem do ko­perty. Za­ry­zy­ko­wała szyb­kie spoj­rze­nie i po­now­nie zo­stała za­sko­czona roz­we­se­le­niem wi­docz­nym w jego oczach.

Znie­ru­cho­miała.

– Czy pan żar­to­wał?

– Czy pró­bo­wała pani prze­my­cić ta­nią re­pro­duk­cję jako war­to­ściową mapę?

Uśmiech­nęła się bez­rad­nie.

– Chcia­łam ja­koś się do pana do­stać.

– I udało się pani. Pro­szę mi po­ka­zać inne okazy, ja­kie pani ma. Obie­cuję, że żad­nego nie po­żrę. Poza tym, jako bo­ta­nik, po­winna pani wie­dzieć, że na­sionka wa­ni­lii nie są aż tak wy­jąt­kowe. Więk­szość aro­matu po­cho­dzi ze skórki strąka, a i tak nie roz­wija się on w pełni, do­póki nie pod­le­gnie prze­two­rze­niu.

Na­stępną go­dzinę spę­dzili na ana­li­zo­wa­niu ośmiu przy­nie­sio­nych przez nią ro­ślin. Świat stor­czy­ków był dla niej ta­jem­nicą i za­fa­scy­no­wana słu­chała o tym, jak De­la­croix ho­do­wał ty­siące pną­czy wa­ni­lii na stro­mych zbo­czach wzgórz Ma­da­ga­skaru. Stor­czyki te były ka­pry­śnymi ro­śli­nami, które wy­ma­gały ręcz­nego za­py­la­nia i kwi­tły tylko przez je­den dzień w roku. Taki dzień bar­dzo wiele zna­czył dla zbio­rów. Wa­ni­lia mo­gła wy­mrzeć, gdyby nie ho­dowcy i han­dla­rze przy­praw, któ­rzy ją ura­to­wali.

Pa­sja, z jaką opo­wia­dał o wa­ni­lii, była bar­dzo po­cią­ga­jąca. Wie­dział tyle, co bo­ta­nicy, któ­rych więk­szość pra­co­wała w la­bo­ra­to­rium. An­na­belle ro­zej­rzała się po ga­bi­ne­cie, któ­rego półki były za­peł­nione książ­kami i gru­bymi na­uko­wymi se­gre­ga­to­rami.

– Gdzie pan stu­dio­wał? – spy­tała.

– Ni­gdy nie do­sta­łem się na uni­wer­sy­tet, je­śli o to pani pyta. Uczy­łem się, prze­sia­du­jąc w dole ka­dłuba statku czy prze­mie­rza­jąc dżun­gle i pu­sty­nie. Roz­ma­wia­jąc z ludźmi. Me­todą prób i błę­dów. Za­zdrosz­czę pani, panno Lar­kin.

Nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, że ktoś taki jak on mógłby za­zdro­ścić czte­rech lat spę­dzo­nych na Sta­no­wym Uni­wer­sy­te­cie Rol­ni­czym w Kan­sas, ale jego szcze­rość nie bu­dziła wąt­pli­wo­ści, a na twa­rzy była wi­doczna głę­boka tę­sk­nota.

Mo­gła prze­sie­dzieć u niego całe po­po­łu­dnie, roz­ma­wia­jąc o jego tro­pi­kal­nych upra­wach, ale miała obo­wiązki. Była od­po­wie­dzialna za Ela­ine.

– Po­win­nam już iść – stwier­dziła.

– Musi pani?

Spoj­rzeli so­bie w oczy. Mimo mi­zer­nego wy­glądu i cho­roby wy­da­wało się, że na­prawdę chciał, żeby jesz­cze zo­stała. Ża­ło­wała, że nie może, ale Ela­ine już na nią cze­kała.

– Mam obo­wiązki – po­wie­działa, wsta­jąc, by wło­żyć okazy ro­ślin do teczki. – Mam na­dzieję, że za­trzyma pan mapę.

Zwi­nął pre­zent i prze­su­nął w jej stronę.

– To pani.

– Pro­szę ją zo­sta­wić. Nie wy­obra­żam so­bie ni­kogo in­nego, kto mógłby do­ce­nić świat han­dlu przy­pra­wami bar­dziej niż pan. Na­wet je­śli goź­dziki są błęd­nie za­zna­czone.

Pod­niósł się, tym ra­zem bar­dziej ostroż­nie, opie­ra­jąc się dło­nią o biurko przy wsta­wa­niu.

– Nie lu­bię być ni­komu nic dłużny. Cie­szę się z pani wi­zyty, ale musi pani zro­zu­mieć, że je­stem zde­cy­do­wa­nie prze­ciwny dzie­le­niu się czym­kol­wiek ze Smi­th­so­nian. Ni­gdy do tego nie doj­dzie, więc czuł­bym się le­piej, gdyby za­brała pani ze sobą tę mapę.

Po­chy­liła się, by pod­nieść teczkę. Była już tu wy­star­cza­jąco długo, ale nie za­mie­rzała wyjść z mapą. Ten upo­mi­nek otwo­rzył jej drzwi do jego świata i chciała, żeby czuł się wo­bec niej dłużny, na­wet gdyby cho­dziło je­dy­nie o ja­kiś głupi dro­biazg.

– Ona na­leży do pana – od­parła. – Może pan z nią zro­bić, co pan tylko chce.

Kiedy szła ko­ry­ta­rzem w kie­runku wyj­ścia, czuła na ple­cach jego spoj­rze­nie. Serce biło jej mocno przez całą drogę, czę­ściowo za sprawą nie­wiel­kiego zwy­cię­stwa, ja­kie od­nio­sła, ale głów­nie z po­wodu, który bała się na­zwać.

An­na­belle w my­ślach po­pę­dzała tram­waj, który je­chał Drugą Ulicą w kie­runku Bi­blio­teki Kon­gresu, gdzie jej sio­stra przez pięć dni w ty­go­dniu pra­co­wała jako wo­lon­ta­riuszka. To wła­śnie ta oka­zja, by Ela­ine mo­gła ro­bić coś pro­duk­tyw­nego, spro­wa­dziła je obie ze środ­ko­wej czę­ści Kan­sas aż do sto­licy. Jesz­cze dwa mie­siące temu żadna z nich nie wy­jeż­dżała da­lej niż kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od farmy, gdzie się uro­dziły.

Te­raz były da­leko od ro­dzin­nego domu, zna­la­zły i wy­na­jęły miesz­ka­nie, na­uczyły się ko­rzy­stać z tram­wa­jów i po­dą­żały nową drogą ży­cia. An­na­belle miała na­dzieję, że bę­dzie to coś od­po­wied­niego dla Ela­ine. Je­śliby się nie udało, nie miała po­ję­cia, co można zro­bić, by ura­to­wać uko­chaną star­szą sio­strę.

Przy­gry­zła wargę, gdy tram­waj za­trzy­mał się przy ulicy East Ca­pi­tol. Tylu lu­dzi wy­sia­dało i wsia­dało. Była już spóź­niona o czter­dzie­ści mi­nut i w my­ślach po­ga­niała dwóch roz­ga­da­nych biz­nes­me­nów, by się po­spie­szyli i wy­sie­dli.

W końcu po­jazd ru­szył, a An­na­belle zła­pała za uchwyt i prze­su­wała się do przodu, żeby być pierw­szą wy­sia­da­jącą na ko­lej­nym przy­stanku. Ela­ine pew­nie już się za­mar­twiała. Do tej pory ich sys­tem dzia­łał cał­kiem spraw­nie, po­nie­waż Smi­th­so­nian mie­ściło się za­le­d­wie kilka prze­cznic od Bi­blio­teki Kon­gresu. An­na­belle każ­dego ranka od­pro­wa­dzała Ela­ine do pracy i od­bie­rała ją pod ko­niec dnia, ale wy­prawa do Ale­xan­drii za­jęła jej znacz­nie dłu­żej, niż się spo­dzie­wała.

Ode­tchnęła z ulgą, gdy zo­ba­czyła sio­strę cze­ka­jącą na ławce na rogu Dru­giej Ulicy i Alei Nie­pod­le­gło­ści. Drzwi tram­waju otwo­rzyły się i An­na­belle wy­sia­dła jako pierw­sza.

– Je­stem, Ela­ine – za­wo­łała, gdy tylko jej stopa do­tknęła ziemi.

Ela­ine od­wró­ciła głowę, a jej nie­wi­dzące nie­bie­skie oczy mi­nęły sio­strę.

– Och, dzięki Bogu – od­parła drżą­cym gło­sem.

Dla ko­goś, kto wi­dzi nor­mal­nie, czter­dzie­ści mi­nut nie wy­daje się szcze­gól­nie dłu­gim od­cin­kiem czasu, jed­nak dla Ela­ine wiel­kie mia­sto było no­wym i prze­ra­ża­ją­cym oto­cze­niem. Za­miast w śpiewy pta­ków i wiatr szu­miący w zbożu gwarne ulice ob­fi­to­wały w od­głosy klak­so­nów, ha­ła­śli­wych tram­wa­jów i han­dla­rzy za­chwa­la­ją­cych swoje to­wary. Ru­sze­nie się z bez­piecz­nej ławki mo­gło ozna­czać do­sta­nie się pro­sto pod tram­waj czy poza kra­węż­nik.

An­na­belle do­sia­dła się do sio­stry i wzięła ją za rękę.

– Czy wszystko było w po­rządku?

– Oczy­wi­ście, że tak – od­po­wie­działa Ela­ine. – Je­den ze straż­ni­ków od­pro­wa­dził mnie tu o pią­tej. Która te­raz go­dzina?

An­na­belle zer­k­nęła na ze­ga­rek kie­szon­kowy.

– Za dwa­dzie­ścia szó­sta. Ale­xan­dria nie wy­da­wała się tak od­le­gła, kiedy to spraw­dza­łam na ma­pie. Bar­dzo cię prze­pra­szam.

– No… do­brze – od­rze­kła Ela­ine po chwili mil­cze­nia. – Przy­naj­mniej przed­po­łu­dnie spę­dzi­łam pro­duk­tyw­nie.

– Opo­wiedz mi o tym – pró­bo­wała ją udo­bru­chać An­na­belle. Do przy­jazdu tram­waju po­zo­stało jesz­cze kilka mi­nut i li­czyła na to, że roz­mowa od­wróci uwagę sio­stry od my­śli o prze­ra­ża­ją­cych czter­dzie­stu mi­nu­tach, które spę­dziła sama na rogu ulicy.

– Bi­blio­teka Kon­gresu za­ku­piła nową ma­szynę do pi­sa­nia w al­fa­be­cie Bra­ille’a – re­la­cjo­no­wała Ela­ine. – Przy­po­mina zwy­czajną, ale kla­wi­sze są inne. Po­pro­si­łam, żeby mnie prze­szko­lono w jej uży­wa­niu. Po­tem będę mo­gła sama się ko­mu­ni­ko­wać, za­miast pro­sić cie­bie, że­byś wszystko za mnie pi­sała.

Uśmiech An­na­belle wy­ra­żał ból. Lu­biła czy­tać i pi­sać dla sio­stry. To było coś, co mo­gła ro­bić, aby wy­na­gro­dzić Ela­ine nie­szczę­ście, ja­kie ją spo­tkało.

– Nie prze­szka­dza mi to – od­parła.

– Nie, nie – na­le­gała Ela­ine, uka­zu­jąc odro­binę swo­jej daw­nej za­rad­no­ści. – Nie chcę być cię­ża­rem bar­dziej, niż to ko­nieczne. Im wię­cej się na­uczę, tym le­piej dla nas obu. Ale pro­szę… – Z tru­dem prze­łknęła ślinę, a kiedy znowu się ode­zwała, jej głos był le­d­wie sły­szalny. – Pro­szę, nie zo­sta­wiaj mnie ni­gdy wię­cej na tej okrop­nej ławce. Nie wy­obra­żasz so­bie, ja­kie to było straszne.

Nie kła­mała, a An­na­belle po­czuła ko­lejną falę wy­rzu­tów su­mie­nia.

– Tak bar­dzo mi przy­kro – po­wie­działa. Ni­gdy nie po­tra­fi­łaby wy­star­cza­jąco jej prze­pro­sić, po­nie­waż ob­wi­niała się za śle­potę sio­stry.

Ela­ine ści­snęła jej dłoń.

– Nie czuj się źle – mó­wiła. – Mimo tego, że nie wi­dzę, mogę stwier­dzić, że bar­dzo ża­łu­jesz. Nic mi nie jest – do­dała uspo­ka­ja­jąco. – Za­zna­jo­mie­nie się z tymi ha­ła­śli­wymi miej­skimi uli­cami zaj­mie mi tro­chę dłu­żej, ale już wkrótce będę jeź­dzić tram­wa­jem bez żad­nej po­mocy. – Uśmiech­nęła się. – Mogę ro­bić wszystko. Wszystko, An­na­belle.

Jed­nak brzmiała tak, jakby oprócz sio­stry pró­bo­wała prze­ko­nać rów­nież samą sie­bie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: