- promocja
- W empik go
Królestwo dusz - ebook
Królestwo dusz - ebook
Urodzona w rodzinie potężnych szamanów, szesnastoletnia Arrah zupełnie nie radzi sobie z magią, nie potrafi wróżyć z kości, nie umie przywoływać duchów przodków. Ku rozczarowaniu jej okrutnej matki, nie potrafi rzucić nawet najprostszej klątwy.
Pewnego razu Arrah odkrywa, że jej matka kradnie dzieci, aby z pomocą czarnej magii stworzyć drugą, lepszą córkę. Kobieta planuje, że nowe, demoniczne dziecko obudzi Króla Demonów, którego nienasycone pragnienie dusz zniszczyło już niejedno królestwo. Tym razem, jeśli Król Demonów wróci, zniszczy wszystko na swojej drodze.
Zanim Arrah zdąży kogokolwiek ostrzec, jej matka więzi ją w klątwie milczenia. Aby powstrzymać matkę i demoniczną siostrę, której moc dorównuje nieśmiertelnym orishom, Arrah musi poświęcić resztę pozostałych lat życia. Każdy wykonany rytuał coraz bardziej zbliża ją do śmierci, ale dla Arrah najważniejsze jest, aby powstrzymać siostrę i Króla Demonów.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-914-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie ruszaj się, Mała Kapłanko.
Mój ojciec klęka przede mną ze sznurem zębów oplecionym wokół palców. Błyszczą niczym perły, a ja prostuję się w nadziei, że będzie ze mnie dumny. Odległe echo bębnów _djembe_ zagłusza jego głos, ale nie gasi iskry w jego oczach, kiedy wiesza mi na szyi wisior z zębów. Dzisiaj stanę się prawdziwą córą plemienia Aatiri.
Magia wszystkich barw trzepocze w powietrzu łagodnie niczym skrzydła ptaka. Nie mogę ustać w miejscu, kiedy tańczy na jego ciemnej skórze niczym świetlik. Przemyka po jego podbródku i szczęce, skacze mu na nos. Unoszę rękę, by chwycić złoty węgielek, ale ten wymyka mi się z dłoni. Chichoczemy z tatą oboje.
Pozostałe dziewczyny plotkują, kiedy ich matki poprawiają im kaftany i amulety z kości. Na każdą dziewczynę, którą magia dotyka, dwie omija, jakbyśmy były niewidzialne. Czuję w brzuchu ukłucie, patrząc, jak idzie do innych, podczas gdy do mnie nie przyszła ani razu.
Nieliczne dziewczęta, które mówią w języku tamarskim, pytają mnie, jak się żyje daleko, we Wszechpotężnym Królestwie. Mówią, że nie jestem prawdziwą Aatiri, bo moja matka nie należy do plemienia. W żołądku czuję ucisk, bo wiem, że w ich słowach jest ziarno prawdy.
Unoszę wysoko głowę, kiedy ojciec poprawia mi kołnierz. Jest jedynym mężczyzną w namiocie – o tym dziewczęta też szepczą. Nie obchodzi mnie to; cieszę się, że tu jest.
– Ojcze, czemu magia nie chce do mnie przyjść?
Pytanie zadaję zbyt głośno, w namiocie zapada cisza. Pozostałe dziewczęta i ich matki patrzą na mnie krzywo, jakbym powiedziała coś złego.
– Nie martw się, córko – odpowiada, podwijając rękawy mojego pomarańczowo-niebieskiego kaftana, takiego samego, jaki i on ma na sobie. – Przyjdzie, kiedy ma przyjść.
– Ale kiedy? – nalegam.
To niesprawiedliwe, że wiele młodszych ode mnie dzieci Aatiri już ma w sobie magię. W Tamarze w gronie moich przyjaciół jako jedyna w ogóle dostrzegam magię, ale tu napływa ona do innych dzieci, a one robią z nią rzeczy, których ja nie umiem.
– Może i nigdy, mała _ewaya._ – Najstarsza z dziewcząt mówi po tamarsku, chociaż z akcentem. Wpatruje się we mnie, a ja marszczę nos. Nie jestem dzieckiem, a ona się myli. Magia do mnie przyjdzie.
Matka dziewczyny kląska językiem i strofuje ją w języku Aatiri. Jej słowa ślizgają się po moich uszach, nie zdradzając znaczenia, jak wszystkie dziwne, piękne języki na targach w rodzinnych stronach.
– Nawet jeśli magia nie przyjdzie nigdy – mówi ojciec – i tak będziesz moją Małą Kapłanką.
Pokazuję dziewczynie język. Niech się nauczy być sympatyczniejszą.
Inna dziewczyna pyta, czemu nie ma tu mojej matki.
– Ma ważniejsze sprawy na głowie – odpowiadam, wspominając, jak ojciec błagał ją, żeby przyjechała.
– Czemu się smucisz? – pyta ojciec, czule szczypiąc mój policzek. – _Imebyé_ to czas świętowania. Dzisiejszej nocy zaczniesz długą podróż ku dorosłości.
Bębny _djembe_ milkną. Zagryzam wargi, a pozostałe dziewczęta zrywają się na nogi. Nadeszła pora, by stanąć przed całym plemieniem, tak by przywódczyni mogła nas pobłogosławić. Tym razem jednak moje nogi ani drgną, gdy pozostałe dziewczęta wybiegają z namiotu z matkami u boku.
– Chcę do domu, ojcze – szepczę, kiedy ostatnia z dziewczyn i jej matka opuszczają namiot.
Iskierka światła w jego oczach gaśnie.
– Niedługo wrócimy do domu, dobrze?
– Ale ja chcę wracać już – mówię nieco głośniej.
– Nie chcesz wziąć udziału w _imebyé_? – Marszczy czoło.
Kręcę głową tak gwałtownie, że moje amulety z kości grzechoczą.
Ojciec wstaje.
– A może po prostu razem obejrzymy ceremonię?
Przywódczyni wkracza do namiotu, a ja przywieram do boku ojca. Srebrny kaftan owija się jej wokół kostek, odcinając się od hebanowej skóry. Na czubku jej głowy wiją się przetykane srebrem warkocze.
– Czy mój syn i wnuczka planują wziąć udział w ceremonii, na którą jechali czternaście dni? – pyta głębokim, grzmiącym głosem.
Ojciec obejmuje mnie ramieniem.
– Nie w tym roku.
Przywódczyni kiwa głową z satysfakcją.
– Oshhe, czy mogę porozmawiać z moją wnuczką na osobności?
Ojciec patrzy na nią w sposób, którego nie rozumiem.
– Tylko jeśli Arrah nie ma nic przeciwko temu.
Wymieniamy spojrzenia. Przełykam ślinę.
– Dobrze.
Przed wyjściem z namiotu ojciec ściska moje ramię.
– Zajmę ci miejsce z przodu.
Przywódczyni uśmiecha się do mnie bezzębnym uśmiechem, siadając na podłodze ze skrzyżowanymi nogami.
– Usiądź tu ze mną.
Poły namiotu trzepoczą po wyjściu ojca. Nogi mnie świerzbią, żeby pójść za nim, ale widok siedzącej na podłodze wielkiej przywódczyni Aatiri przykuwa mnie do mojego miejsca. Siadam naprzeciwko niej, kiedy unosi dłoń w stronę sufitu. Ku jej dłoni fruną żółte, fioletowe i różowe iskry.
– Jak ty to robisz, że magia do ciebie przychodzi, wielka przywódczyni? – pytam.
Szeroko otwiera oczy.
– Przede wszystkim jestem twoją babcią i tak się do mnie zwracaj.
Zagryzam wargę.
– Jak, babciu?
– Czy tobie magia nie udziela odpowiedzi?
Kręcę głową.
– Niektórzy ludzie potrafią czerpać magię z materii świata. – Babcia patrzy na barwy tańczące wokół opuszków jej palców. – Inni przyzywają ją za pomocą zaklęć i rytuałów. Wielu w ogóle nie potrafi jej przywołać. To dar od Heki dla ludzi pięciu plemion, dar jego samego, ale dla każdego jest czymś innym.
Zbliża do mnie magię, a ja się przysuwam. Mam nadzieję, że tym razem do mnie przyjdzie, ale znika, gdy muska moją dłoń.
– Widzę ją. – Moje ramiona opadają. – Ale nie odpowiada na moje wezwanie.
– To rzadkie – mówi. – Nie niespotykane, lecz rzadkie.
Delikatne muśnięcia babcinej magii ocierają mi się o czoło. Czuję łaskotanie, więc wkładam dłonie między kolana, żeby powstrzymać się od drapania.
– Wygląda na to, że masz jeszcze rzadszy dar. – Marszczy brwi, jakby zaskoczyła ją łamigłówka. – Nigdy nie poznałam umysłu, którego nie umiałaby dotknąć.
Chce sprawić mi przyjemność, ale to bez znaczenia, skoro nie potrafię wzywać magii jak prawdziwi szamani – jak moi rodzice, jak ona.
Babcia sięga do kieszeni kaftana i wyciąga z niej garść kości.
– Należą do moich przodków. Używam ich, by przyciągać do siebie więcej magii. Więcej, niż zdołałabym schwytać opuszkami palców. Kiedy mocno skupiam się na tym, co chcę zobaczyć, one mi to pokazują. Spróbujesz?
Kości lądują na mojej dłoni. Są małe i błyszczą w świetle ustawionych na stołkach pod baldachimem gorejących słojów pełnych rozmaitych olejków.
– Zamknij oczy – mówi babcia. – Pozwól, by kości przemówiły do ciebie.
Moje ramię przeszywa chłód, a serce wali mi mocno w piersi. Na zewnątrz bębny _djembe_ znów zaczynają wygrywać powolny, miarowy rytm, który odbiera mi dech. Na twarzy babci zapisana jest prawda, którą już znam. Kości nie mówią.
Szarlatanka.
Słowo odbija się echem w moich uszach. Moja matka nazywa tak ulicznych handlarzy, którzy sprzedają bezwartościowe amulety na szczęście, bo ich magia jest zbyt słaba. Czy sądzi, że ja też jestem szarlatanką?
Palce zaczynają mnie boleć, bo z całej siły zaciskam je na kościach.
– Puść – mówi babcia.
Kości wylatują mi z dłoni i upadają na ziemię między nami. Lądują w różnych miejscach, jedne blisko siebie, inne daleko. Oczy mnie pieką, kiedy się w nie wpatruję, starając się usłyszeć, co do mnie mówią mimo huku bębnów _djembe_.
– Czy widzisz coś lub słyszysz? – pyta babcia.
Mrugam i czuję łzy na policzkach.
– Nie.
Zbierając kości, babcia się uśmiecha.
– Nie u każdego magia objawia się tak wcześnie. Do niektórych przychodzi, kiedy są już prawie dorośli. Ale kiedy zjawia się późno, jest bardzo silna. Być może będziesz kiedyś potężną szamanką.
Drżą mi dłonie, przypominają mi się słowa dziewczyny z Aatiri: „może i nigdy”.
– Chodź, dziecko, zaczyna się ceremonia – mówi babcia, podnosząc się.
Wybiegam z namiotu, nie czekając na nią, a po twarzy płyną mi łzy. Nie chcę być potężną szamanką w przyszłości – chcę, żeby magia przyszła do mnie teraz. Owiewa mnie żar pustynnej nocy, a moje bose stopy uderzają o twardą glinę. Czarodziejskie iskry spadają z nieba na wyciągnięte ręce pozostałych dzieci, ale część magii ucieka. Przedzieram się przez tłum i podążam za zbłąkaną magią, zdeterminowana, by pochwycić ją dla siebie.
Przedziera się przez chaty z cegły mułowej niczym skrzydlaty wąż, zawsze dwa takty przed nami. Bębnienie za namiotami zmienia się w odległy szmer. Zatrzymuję się, kiedy magia znika. Jest tu ciemniej, chłodniej, a mój nos atakuje zapach eliksiru krwi. Ktoś odprawiał rytuał w ciemności. Powinnam się odwrócić, uciec stąd. Wiatr ostrzega mnie wyciem, ale ja się zbliżam. Nagle palce wygięte jak korzenie drzew chwytają mnie za kostkę.
Szarpię nogą, a wyciągnięta po magię ręka opada. Przypominam sobie straszne historie o demonach, a moje serce bije głośniej niż bębny _djembe_. W czasie lekcji skryba ostrzegł mnie raz: nie daj się schwytać w mroku, bo demon tylko czeka, by ukraść ci duszę. Im młodsza dusza, tym słodsza uczta. Na samą myśl przechodzi mnie dreszcz, ale przypominam sobie, że to tylko historyjka mająca straszyć dzieci. Jestem za duża, żeby w nią wierzyć.
Dopiero kiedy dostrzegam zarys kobiecej sylwetki, znów mogę złapać oddech. Skórę kobiety oświetla magia, a ona zwija się i upada na piach. Wykrzywia twarz we wrzasku. Nie wiem, co o niej myśleć: wygląda i staro, i młodo, jednocześnie na żywą i martwą, a zwłaszcza na obolałą.
– Daj mi rękę – mówi bełkotliwym głosem.
– Zawołam mojego ojca – proponuję, pomagając jej wstać.
Jej brązowa skóra jest ziemista i spocona.
– Nie fatyguj się. – Wyciera brud z warg. – Muszę tylko chwilkę odpocząć.
– Co tu robisz? – pytam, klękając obok niej.
– Mogłabym zapytać o to samo, znam jednak odpowiedź. – Do jej pustych oczu wraca iskierka życia. – Dziecko nie bierze udziału w _imebyé_ tylko z jednego powodu.
Odwracam wzrok – ona wie.
– Ja też nie mam w sobie magii – mówi, a jej słowa ociekają goryczą. – A mimo to odpowiada ona na moje wezwanie.
Przełykam ślinę, żeby powstrzymać dreszcze.
– Jak?
Uśmiecha się, pokazując rząd zgniłych zębów.
– Magia ma swoją cenę. Czy jesteś gotowa ją zapłacić?JEDEN
Co roku pięć plemion Heki zbiera się z okazji święta Krwawego Księżyca, a ja powtarzam sobie, że to będzie mój rok. Rok, w którym wszystko zacznie się od nowa. Który wynagrodzi mi czekanie, tęsknotę, frustrację. Rok, w którym magia rozbłyśnie na mojej skórze, wręczając mi dar. Kiedy to się stanie, moje porażki odejdą w zapomnienie i będę miała własną magię.
Mam szesnaście lat, jestem prawie dorosła – zarówno według praw plemiennych, jak i królewskich. Czas mi się kończy. Żadna córka, żaden syn plemion nie odnaleźli w sobie daru w późniejszym wieku. Jeśli to nie wydarzy się w tym roku, nie wydarzy się nigdy.
Przełykam ślinę i wycieram spocone dłonie w trawę, kiedy bębny _djembe_ zaczynają odgrywać swój powolny, stały rytm. Obozowisko plemion w dolinie liczy sobie jakieś trzydzieści tysięcy osób. Ustawiamy się w kręgi wokół świętego pierścienia obok Świątyni Heki, a ogień płonący w jego środku na przemian niknie i rozkwita do rytmu. Bębniarze maszerują dokoła krawędzi okręgu, ich kroki są doskonale zsynchronizowane. Pięć plemion wygląda, jakby nic ich nie łączyło, ale czcząc Hekę, boga swych ziem, poruszają się niczym jedno ciało.
Magia wypełnia powietrze tak gęste, że kłuje mnie w skórę. Tańczy na nocnym niebie ponad niekończącymi się rzędami namiotów o żywych kolorach. Tunika przykleja mi się do pleców pośród ściśniętych gorących ciał. Ostry zapach unoszący się w dolinie przypomina Wschodni Targ w najtłumniejsze dni. Moje nogi wybijają nerwowy rytm, podczas gdy wszyscy wokół klaszczą wraz z muzyką.
Jako goście babki Essnai, Sukar i ja siedzimy na poduchach na honorowym miejscu w świętym kręgu. To nie dlatego, że jesteśmy wyjątkowi, wręcz przeciwnie – jesteśmy zwyczajni, a do tego jesteśmy outsiderami. Niektórzy wpatrują się w nas, żebyśmy o tym nie zapomnieli. Chciałabym nie zwracać na te spojrzenia uwagi, ale budzą we mnie kolejne wątpliwości. Zaczynam się zastanawiać, czy jestem na swoim miejscu. Czy zasługuję na kolejną szansę po latach porażek.
– Rozumiem, że tak się gapisz, bo magia się zbliża. – Sukar marszczy nos. Tatuaże na jego przedramionach i ogolonej głowie błyszczą, sam też musi więc wiedzieć, że magia już tu jest. – No chyba że za kimś tęsknisz…
Czuję, jak ciepło ogarnia moją szyję. Oboje wiemy, kogo ma na myśli. Próbuję sobie wyobrazić, że Rudjek siedzi tu na poduszce w swojej wykwintnej elarze. Wyróżniałby się bardziej ode mnie, ale byłby tym zachwycony. Na samą myśl uśmiecham się i nieco rozluźniam.
Sukar, Essnai i ja przyjechaliśmy na plemienne ziemie z Tamaru z karawaną, poprzez pasmo gór Barat na zachodnim skraju Wszechpotężnego Królestwa. Przyjechało około dwustu osób, ale znacznie więcej Tamarczyków nie podjęło tego wysiłku.
– Ciebie też powinniśmy byli zostawić w Królestwie – mówię Sukarowi, rzucając mu jadowite spojrzenie. – Niektórzy chcą z szacunkiem przyglądać się ceremonii, więc przestań mi przeszkadzać, proszę.
– Ktoś powinien ci poprzeszkadzać… – Puszcza do mnie oko.
– Wesprzyj mnie, Essnai – proszę. – Powiedz mu, żeby się skupił.
Dziewczyna siedzi ze skrzyżowanymi nogami po drugiej stronie Sukara, a jej twarz jest równie nieprzenikniona co zawsze. Poprzedniej nocy mój ojciec uwarzył eliksir krwi, by ufarbować jej włosy. Jaskrawa czerwień ładnie kontrastuje z jej hebanową skórą. Jak zwykle ściąga na siebie spojrzenia, choć wydaje się niczego nie zauważać. Pod nieobecność ukochanej Kiry wygląda raczej jak usychający z tęsknoty szczeniak.
Wzrusza ramionami, obserwując bębniarzy.
– I tak nie posłucha.
Wzdycham i odwracam się w stronę świętego kręgu. Księżyc przybrał odcień purpury, głębszy jeszcze niż godzinę wcześniej. W Tamarze nauczają nas, że orisza księżyca Koré płacze tej nocy krwią za swoimi braćmi. Pięć tysięcy lat temu ona i jej brat Re’Mec, orisza słońca, poprowadzili armię, żeby zaspokoić pragnienie dusz Króla Demonów. Plemiona wierzą jednak, że Krwawy Księżyc symbolizuje ich związek z Heką. Tylko w tym okresie powraca, by przekazać swój dar przyszłym pokoleniom.
Nawet z daleka ciepło ognia pokrywa moje czoło kroplami potu. A może tylko udaję przed sobą samą, że to ogień, nie zdenerwowanie. Chciałabym być jak Essnai i Sukar. Nie martwią się, że nie mają w sobie magii, ale ich sytuacja jest inna: ich rodzice też nie są nią obdarzeni. Nie muszą spełniać oczekiwań dwóch znamienitych rodów.
Kiedy myślę o drugim powodzie, dla którego tu jestem – o egzaminach – czuję, jak żołądek mi się ściska. Bębny milkną gwałtownie, a w tej ciszy przed burzą moje mięśnie napinają się jeszcze bardziej. Muzycy stoją niemal tak nieruchomo jak pomniki w dzielnicy uczonych w Tamarze. Zapada cisza. Nadeszła wreszcie chwila, na którą czekaliśmy, ale trwa odrobinę zbyt długo. W tym czasie mój umysł wypełniają pytania: A co, jeśli się nie uda? A co, jeśli magia się pojawi, ale będzie słabsza od tej moich rodziców? A co, jeśli moim przeznaczeniem jest bycie szarlatanką handlującą talizmanami?
I czy to byłoby aż tak straszne?
Przyciągam kolana do piersi, przypominając sobie skręcającą się z bólu kobietę w _imebyé_. „Magia ma swoją cenę. Czy jesteś gotowa zapłacić?”. Jej słowa rozbrzmiewają w moich uszach, to słowa szarlatanki, słowa osoby rozpaczliwie pragnącej magii. Odpycham je od siebie. Wciąż mam szansę – wciąż jeszcze mogę otrzymać od Heki dar.
Słyszę za plecami szmer i odwracam głowę, by spojrzeć na przedzierających się przez tłum szamanów. Odtańczą taniec rozpoczynający trwające miesiąc święto. Krwawy Księżyc rzuca na nich upiorny, szkarłatny cień. W dolinie słychać tylko ich głosy. Milkną szepty, dzieci przestają się wygłupiać: tylko świst wiatru i szelest stóp na trawie. Tak bardzo chcę się znaleźć pośród nich, być im równa, dorosnąć do oczekiwań mojej rodziny. A jednak znowu mogę tylko patrzeć. Zawsze tylko patrzę.
Podczas ceremonii siedmioro szamanów występuje na czoło każdego z pięciu plemion. Podlegająca przywódcom szóstka tworzy _edam_ – radę plemienia. Chociaż wielu członków plemion ma w sobie dar Heki – jego magię – szamani się wyróżniają. Przywódcy obdarzyli ich tym tytułem, bo mają oni do magii szczególną zdolność. Nie więcej niż setka ludzi ze wszystkich plemion dostąpiła tego zaszczytu. To ich wszyscy inni szanują i to im najbardziej zazdroszczę.
Kiedy szamani się zbliżają, ich śpiew grzechocze mi w kościach. Jak by to było – panować nad magią z łatwością oddechu? Sięgać w powietrze, by zbierać ją na czubkach palców, albo wkroczyć w świat duchów? Nie tylko widzieć magię, ale nad nią panować, nadawać jej kształt, być magią?
Jako pierwsi nadchodzą szamani z plemienia Litho: cztery kobiety i trzech mężczyzn. Ich plemię mieszka w lasach, na południowym zachodzie od Świątyni Heki. Biały pył pokrywa ich ciała i kamizele z niewyprawionej skóry. Ich wymyślne korony z metalu, kości i kolorowych korali dzwonią na wietrze. Ziemia przesuwa się pod ich stopami poruszającymi się łagodnie jak fale oceanu, popychając ich w stronę świętego kręgu, gdzie wolno wstąpić tylko _edam_.
Kiedy procesja się zbliża, bębniarze znów zaczynają grać, odsuwając się od kręgu i siadając na trawie. Powolny rytm przyspiesza, kiedy przywódca Litho wkracza do świętego kręgu.
Następne jest plemię Kes – najmniejsze z pięciu, którego ziemie graniczą z doliną od północnego zachodu. Ich przezroczysta skóra i niemal bezbarwne oczy przypominają mi ludzi z Północy. Ich kolorowe szaty jaskrawo kontrastują z alabastrową skórą. Z każdym ich krokiem błyskawice rozcinają niebo, a iskry tańczą na ich skórze. Wydmuchują gryzący dym, który pachnie krwiowcem, imbirem i pieprzem eeru – oczyszczającą mieszanką, którą pomagam robić ojcu w jego sklepie.
Następne jest plemię z gór położonych na południe od świątyni. Szamani Zu skaczą ponad naszymi głowami, a powietrze podtrzymuje ich stopy. Ich ciała pokrywają tatuaże, a na głowach mają korony z poroży: wygiętych i haczykowatych, wielkich i małych. Niektóre zrobione są z gładkiego metalu, a ich ostre krawędzie mogłyby przeciąć palec. Jeden fałszywy krok, a poroże mogłoby spaść na zebranych, co nie byłoby przyjemne. Na wszelki wypadek wciskam palce pomiędzy kolana.
Sukar trąca mnie łokciem z krzywym uśmiechem na ustach. Jego rodzina pochodzi z plemienia Zu, ale chociaż ma na ciele co najmniej dwa tuziny tatuaży, _edam_ jego plemienia mają ich znacznie więcej.
– Jak zwykle robią największe wrażenie ze wszystkich pięciu plemion – szepcze.
Klepię Sukara po ramieniu, żeby go uciszyć, a Essnai w tym samym momencie uderza go w tył głowy. Sukar krzywi się, ale nie protestuje. Nadchodzi kolej Aatiri – Essnai i ja na to właśnie czekałyśmy. Mimo krótko obciętych włosów jej wysokie kości policzkowe i szeroko rozstawione oczy nie pozostawiają wątpliwości: jest Aatiri. Zaprzyjaźniłyśmy się, kiedy znalazła mnie na pustyni z szarlatanką podczas _imebyé_.
Czuję ulgę, kiedy babka wyłania się z cienia, prowadząc plemię Aatiri. Nie spodziewałam się nikogo innego, ale to pierwsza osoba spośród _edam_, którą znam. Prostuję się, starając się wyglądać jak choćby cień wielkiej przywódczyni.
Aatiri nie idą ani nie skaczą, gdyż są niesieni przez czarodziejskie obłoki. Srebrne warkocze wiją się na czubku głowy babki niczym korona, a na szyi ma pół tuzina naszyjników z zębów. Aatiri są wysocy i szczupli, mają wyraziste kości policzkowe i kręcone włosy, zaplecione tak jak moje. Ich skóra jest piękna jak godzina _ösana_.
Mój ojciec wchodzi do kręgu jako ostatni, a ja czuję radość. Jest wysoki, dumny i pełen potężnej magii bardziej niż ktokolwiek z _edam_ – nie licząc babki. Stoi na swojej chmurze z tradycyjnym kijem w jednej dłoni i wyrzeźbionym z kości nożem w drugiej.
Jest honorowym członkiem _edam_ plemienia Aatiri, ponieważ nie mieszka ze swym plemieniem, ale i tak jest uznawany za najpotężniejszego. Nie jestem tak głupia, by wierzyć, że jeśli… kiedy… moja magia przybędzie, będę równie utalentowana co on. Ale jego widok napełnia mnie dumą.
Mulani przychodzą jako ostatni. Mieszkają najbliżej Świątyni Heki.
Kiedy tysiąc lat temu Heka zstąpił z gwiazd, objawił się właśnie kobiecie z plemienia Mulani. Teraz przywódczyni Mulani jest jego głosem. To stanowisko należałoby do mojej matki, gdyby nie odeszła. Kiedy miała zaledwie czternaście lat, miała tak ogromną moc, że plemię wybrało ją na swoją kolejną przywódczynię i emisariuszkę Heki.
Nigdy nie potrafiłabym zmierzyć się z tą legendą, ale to nie znaczy, że tego nie pragnę.
W odróżnieniu od szamanów pozostałych plemion, którzy bywają i kobietami, i mężczyznami, Mulani mają tylko szamanki. Zasłaniam oczy, żeby ochronić je przed światłem, które zawsze błyska, kiedy wkraczają do świętego kręgu. Sukar przeklina pod nosem, bo jest zbyt zajęty nieuważaniem, by o tym pamiętać. Jęki, które słyszę wokół, podpowiadają, że nie tylko on. Kiedy ich aury stygną, Mulani zwracają się w stronę tłumu. Mają szerokie ramiona, krągłe ciała i skórę o różnych barwach, od ciemnego brązu po alabaster. Moje bursztynowe oczy i ciemna cera pochodzą od nich, podczas gdy szczupłą budowę odziedziczyłam po Aatiri.
– Mówię w imieniu Heki. – Słowa przywódczyni Mulani odbijają się echem w dolinie, uciszając wszystkich zebranych. – Mówię w imieniu matki i ojca magii. Mówię w imieniu tego, który poświęcił się, gdy orisze odebrali magię śmiertelnym. Mówię w imieniu tego, który nie ma początku ani końca.
Przywódczyni Mulani jest kuzynką mojej matki, a jej głos brzmi niemal równie pewnie: Arti jest małomówna, ale cieszy się we Wszechpotężnym Królestwie takim szacunkiem, jakim jej kuzynka obdarzana jest na plemiennych ziemiach. Powtarzam sobie, że nie przeszkadza mi jej nieobecność. W domu jest przecież podobnie. Większość czasu spędza we Wszechpotężnej Świątyni, gdzie ona i jasnowidze służą oriszom. Kiedy moja matka opuściła plemienne ziemie, przyjęła też bogów Królestwa.
Kiedy byłam młodsza, błagałam matkę, żeby spędzała ze mną więcej czasu, ale nawet wtedy wciąż była zajęta. Zajęta, niedostępna albo niezadowolona – zwłaszcza z powodu mojego braku magii. Zalewa mnie fala żalu. Jeśli mam być szczera, jakaś część mnie wciąż żałuje, że relacje między nami nie ułożyły się inaczej.
– Przez tysiąc lat Heka przychodził do nas na początku każdego Krwawego Księżyca – mówi przywódczyni Mulani. – I tak będzie znowu. Tej nocy zebraliśmy się, by go czcić, prosząc o łaskę dla naszych ludzi. Podzielimy się z nim naszymi _ka_, żeby mógł wejrzeć nam w dusze i ocenić, czy jesteśmy godni.
Bicie mojego serca przyspiesza w niecierpliwym oczekiwaniu. Co roku dzieci – od najmłodszych po szesnastolatki – po wizycie Heki osiągają swoją moc. W tym roku musi nadejść moja kolej – nim będę za stara, nim będzie za późno. Magia sprawi, że moi kuzyni przestaną patrzeć na mnie jak na odmieńca.
Magia sprawi, że matka wreszcie będzie ze mnie dumna.
Po przemowie przywódczyni Mulani rozpoczyna się taniec. Szamani poruszają się wokół ognia i cała trzydziestka piątka śpiewa w swoich rodzimych językach. Ich pieśni tworzą zawikłany wzór, jednocześnie piękny i przedziwny. Ceremonia będzie trwała wiele godzin; bębniarze dostosowują tempo do rytmu narzuconego przez _edam_.
Dalej od świętego kręgu, pomiędzy namiotami, rozbłyskują ogniska. Powietrze wypełnia zapach naparów i pieczonego mięsa. Ludzie przekazują sobie w tłumie drewniane misy, a kiedy jedna z nich dociera do mnie, jej woń aż parzy. Odsuwam ją od siebie, nim zdążę się powstrzymać.
– Kto jak kto, ale ty akurat powinnaś być przyzwyczajona do odrobiny krwawego lekarstwa – mówi Sukar z przebiegłym uśmiechem.
– Następnym razem się napiję – mówię, wciskając mu miskę do ręki.
Śmieje się, biorąc wielki łyk.
Ktoś wkłada mi w dłonie kolejną miskę, a ja omal jej nie upuszczam, gdy mój wzrok pada na babcię. Wystąpiła ze świętego kręgu i stoi teraz nade mną. Oddech grzęźnie mi w gardle. Nikt spośród _edam_ nie opuścił nigdy kręgu podczas ceremonii.
– Pij, Mała Kapłanko.
Jej głos unosi się na tajemnym wietrze; rozbrzmiewa głośno i wyraźnie mimo hałasu tłumu, mimo przekleństw i złośliwych spojrzeń. Kiedy Oshhe tak się do mnie zwraca, to tylko pieszczotliwe słowa, ale kiedy wypowiada je babka, mają w sobie ciężar. Patrzy na mnie z góry i przygląda się mojej twarzy z nadzieją i wahaniem.
Nie jestem kapłanką. Tylko ją rozczaruję.
Biorę łyk, bo nie mogę przecież odmówić. Najpierw po moim języku, a potem gardle rozlewa się ciepło. Smakuje ziołowo, metalicznie, zgniło. Zaciskam mięśnie brzucha, żeby nie zwymiotować. Babka kiwa głową, zabiera miskę i przekazuje ją Sukarowi, który przełyka ślinę.
– Dziękuję, Czcigodna Przywódczyni – mówi, kłaniając się. On też wydaje się zdziwiony jej obecnością. Pozostali _edam_ wciąż tkwią w świętym kręgu.
– Ćwiczyłaś? – pyta mnie babka, obnażając zęby w uśmiechu.
To prawdziwa przyczyna moich nerwów. Co roku podczas święta Krwawego Księżyca babka sprawdza, czy mam w sobie magię, a ja za każdym razem ponoszę porażkę.
– Tak – dukam, kiedy lekarstwo zaczyna działać.
Nie precyzuję, że ze wszystkich tych ćwiczeń – samodzielnych i w towarzystwie Oshhego – absolutnie nic nie wynikło.
– Jutro porozmawiamy dłużej – mówi babcia.
Sukar pada twarzą w trawę, kiedy krwawe lekarstwo zaczyna działać. Essnai stopą przekręca go na bok. Moje ciało wypełnia ciepło, a język się rozwiązuje.
– Wciąż nie ma we mnie magii – mówię mimowolnie, zbyt ospała, by się zawstydzić.
Babcia już ma coś powiedzieć, ale przerywa. Kurczy mi się żołądek. Nie potrafię odczytać jej wyrazu twarzy i zastanawiam się, co przodkowie powiedzieli jej o mojej przyszłości. Przez wszystkie te lata nie zdradziła mi tego sekretu.
– Nasza największa moc nie tkwi w naszej magii, ale w naszych sercach, Mała Kapłanko.
Mówi zagadkami, jak wszyscy ludzie z plemion. Czasami nie przeszkadza mi, że zarówno ona, jak i Oshhe próbują złagodzić moje obawy związane z brakiem magii. Czasami doprowadza mnie to do szału. Nie wiedzą, jak to jest: czuć się nic niewartym, nie na miejscu. Nie dorastać do pięt matce, którą podziwia całe Królestwo.
Zanim zdążę wymyślić, co powiedzieć, krwawe lekarstwo wprowadza mnie w stan błogiego spokoju. Płomień w gardle stygnie, zmieniając się w duszące ciepło, a bicie własnego serca dudni mi w uszach. Za plecami babci pozostali _edam_ poruszają się w niesamowitym tempie. Ich twarze rozmywają się, a ciała pozostawiają ślady mgły, które łączą ich ze sobą. Śpiewają coraz głośniej. Niewiele później większość ludzi leży w transie – Essnai, starszyzna, wszyscy członkowie pięciu plemion. Bębny djembe cichną, a pieśń szamanów odbija się echem w dolinie.
Babka chwyta mnie za rękę i wciąga w święty krąg.
– Pokaż się Hece.
To nie w porządku. To nie moje miejsce. Tylko _edam_ i czcigodni szamani, jak mój ojciec, mogą przebywać w świętym kręgu. Nie ktoś taki jak ja – pozbawiona magii outsiderka.
Nie powinno mnie tu być, ale nie pamiętam, czy chodzi mi o święty krąg czy o plemienne ziemie. Za bardzo kręci mi się w głowie, żebym mogła myśleć rozsądnie, ale czuję wewnątrz ciepło, kiedy dołączam do tańca.
Magia wiruje w powietrzu. Jest fioletowa i różowa, żółta i czarna, i niebieska. Jest pełna kolorów, kiedy tak wije się i plącze. Ociera się o moją skórę, a ja nagle znajduję się w dwóch miejscach naraz, jakby rozluźniły się więzy między moim ciałem a moim _ka_. Nie. Jestem wszędzie. Czy to tak wygląda magia, czy to tak się ją czuje i włada nią? Proszę, Heko, pobłogosław mnie swoim darem.
Szamani wpadają w trans jeden po drugim i też padają na ziemię. Nie słychać nic prócz ognia trzaskającego w wielu miejscach obozowiska. Moja kuzynka, przywódczyni Mulani, mija mnie cicha jak światło gwiazd. Prócz mnie tylko ona wciąż nie śpi.
– Czekaj! – wołam za nią. – Co się dzieje?
Nie odpowiada. Wspina się po schodach świątyni i znika w jej wnętrzu. Kiedy próbuję pójść za nią, coś ciężkiego ciągnie mnie za nogi.
Zerkam w dół i zapiera mi dech w piersiach – widzę swoje leżące ciało. Moje kostki grzęzną w moim własnym brzuchu. Biorę gwałtowny wdech, a ciało mnie naśladuje; moja pierś unosi się, oczy otwierają szeroko. Czy _ka_ pozostałych też nie śpią? Nie widzę ich. Czy oni mnie widzą? Znów próbuję się poruszyć, ale coś mocno trzyma mnie przy ziemi.
Moje _ka_ trzyma moje ciało w żelaznym uścisku – jak łańcuch wokół kostek. Zastanawiam się, w jaki sposób mogłabym się uwolnić i czy naprawdę tego chcę. Mój ojciec twierdzi, że oddzielenie się od swojego _ka_ to trudna sprawa. Tylko najbardziej utalentowani szamani potrafią opuścić swoje ciało, a nawet oni robią to rzadko, obawiając się, że odejdą zbyt daleko i nie znajdą drogi powrotnej. Samo krwawe lekarstwo nie wystarczy. Kiedy babcia wciągnęła mnie do świętego kręgu, musiała odprawić jakieś czary, żebym stała się bardziej widoczna dla Heki. Tak właśnie musiało być.
Moje ciało wzywa mnie z powrotem. Najpierw łagodnie, potem coraz bardziej zdecydowanie. Poruszam szybko powiekami, walcząc o przytomność, kiedy jasne wstęgi światła rozpalają nocne niebo. Padam na kolana, czując, że coś ciągnie mnie coraz mocniej, a źródło światła coraz bardziej się zbliża. Jest jednocześnie ciepło i zimno, pięknie i przerażająco, spokojnie i gwałtownie. Gdzieś w głębi znamy się nawzajem. Jest matką i ojcem magii. To Heka.
Obdarzy mnie swoją łaską.
Nie mogę uwierzyć, że po tylu latach to wreszcie się dzieje. Moje ciało oddycha z ulgą.
Matka byłaby ze mnie dumna, gdybym miała w sobie choćby okruch magii. Zamykam oczy, chroniąc je przed mocnym światłem, i pozwalam, by jego moc dotykała mojej skóry, łagodnie jak muśnięcia pędzla. Smakuje słodko. Śmieję się, kiedy pulsuje wewnątrz mojego _ka_.
Potem światło znika, magia opuszcza moje ciało i pozostaję pusta.DWA
Następnego ranka po ceremonii otwarcia, kiedy rozdajemy z Oshhem prezenty jego niezliczonym kuzynom, jestem w fatalnym nastroju. Ojciec przygląda mi się uważnie, ale ja nie wiem, dlaczego. Wciąż jestem tą samą, pozbawioną magii dziewczyną, którą byłam poprzedniej nocy. Nic się nie zmieniło. Chciałabym wierzyć, że jakaś część magii przeszła na mnie – że w tym roku będzie inaczej.
Ręce mi się trzęsą, ale nie chcę, żeby to zobaczył. W godzinie _ösana_ czeka mnie próba. Nie mogę spojrzeć babci w oczy, nie po tym, jak wkroczyłam do świętego kręgu. Nie po tym, jak poczułam magię na opuszkach palców, płynącą w mojej krwi, a potem – jak mnie opuszcza. To wtedy zaczęło się drżenie – jakby odchodząc, magia zabrała ze sobą część mojego _ka_.
Unoszący się w powietrzu zapach cynamonu, goździków i mięty przypomina mi dom. Co roku ojciec zabiera mnie tutaj, żebyśmy spędzili czas z jego rodziną i żebym mogła lepiej poznać plemię mojej matki. Kiedy starsi Mulani na mnie patrzą, widzą Arti: odróżnia nas tylko głęboki brąz mojej skóry. Moja matka była niewiele starsza ode mnie, kiedy porzuciła swoje plemię dla Królestwa, nie oglądając się za siebie. Nie mogę ukrywać powodu, dla którego ja się tu znalazłam – tego, który napędza moje oczekiwanie.
Zostaniemy tu tylko na połowę trwającego miesiąc święta. Oshhe musi wrócić do swojego sklepu w Tamarze, a ja – do nauki pod okiem skrybów. Zwłaszcza po wczorajszej nocy jakaś część mnie pragnie wrócić do domu, gdzie nie jestem przegrana.
Przez większą część poranka nasi kuzyni Aatiri zarzucają Oshhego pytaniami o Królestwo. Pytają, czy Tamarczycy są tak dziwaczni, jak głoszą plotki. Czy Wszechpotężny jest bękartem jak jego ojciec? Czy w Tamarze cuchnie zdechłymi rybami? Czy warto było porzucić swoje plemię i dać się skusić miastu?
Podsłuchuję, jak ojciec rozmawia z dawnymi przyjaciółmi. Nie wszystko w języku Aatiri rozumiem, ale dość, by się nie pogubić. Narzekają na radę, która reprezentuje ich interesy w negocjacjach z Królestwem. Chcą dostawać więcej za drogie metale wydobywane z jaskiń na pustyni. Przyjaciele wielokrotnie prosili ojca, by pomógł im w rozmowach handlowych, ale on zawsze odmawia. Mówi, że to Arti jest w ich rodzinie polityczką. Ale nazwanie tak mojej matki to eufemizm.
Szaman pyta o zdrowie jasnowidza z plemienia Aatiri, który służy we Wszechpotężnej Świątyni. Jest bardzo stary i chce wrócić do domu. Plemię zbierze się za trzy dni, a babcia poprosi ochotnika o zastępstwo. Mówią, że tylko najstarsi mogą tam pojechać, bo nikt nie chce żyć w Królestwie. Oshhe śmieje się, ale w jego oczach jest smutek.
Kiedy ojciec rozdaje ostatnie prezenty, splatam palce, żeby utrzymać dłonie nieruchomo. Wciąż trzęsą się po wczorajszym rytuale, ale też dlatego, że moja ciotka Zee właśnie spytała mnie o Arti. Wzruszenie ramion jej nie zraża, mówię więc:
– Bardzo lubi być _Ka_-Kapłanką Królestwa.
Zee kiwa głową, śmieje się i mówi, że gdyby Arti była sprytniejsza, mogłaby poślubić Wszechpotężnego. Dotąd o tym nie słyszałam, ale specjalnie mnie to nie dziwi. Moja matka dobrze się urządziła w Tamarze. Nie miała nic, a dziś jest trzecią osobą w Królestwie, zaraz po wezyrze i samym Wszechpotężnym.
– Gdybyś była księżniczką – mówi Zee – nie potrzebowałabyś magii.
Słysząc tę zniewagę, zapominam, co mówiła o mojej matce.
Nie potrzebowałabyś magii.
Wszyscy wiedzą o moim drobnym problemie. Młodzi kuzyni przynajmniej udają, że go nie widzą, ale niektórzy spośród starszych mają niewyparzone języki. Zwłaszcza Zee.
– Gdybym była księżniczką, ciociu – mówię głosem wprost ociekającym słodyczą. – Nie mogłabym co roku się z tobą spotykać. Tak bardzo byłoby mi przykro.
– Á propos przykrości – mówi Zee, odganiając od siebie irytującą muchę. – Nie mam doprawdy pojęcia, czemu moja siostra gotowa była zdenerwować pozostałych _edam_, wciągając cię w święty krąg. – Zaciska wargi. – Co ci wczoraj powiedziała?
Babcia powiedziała zaskakująco niewiele, ale nie zamierzam o niczym mówić Zee, by nie miała okazji do plotek.
– Widzę, że wciąż lubisz pogaduszki – wcina się Oshhe, spoglądając chłodno na ciotkę. – Aż się dziwię, że język ci nie odpadł od tego całego gadania.
Kilka osób kląska, a Zee przewraca oczami.
Późnym popołudniem ojciec zostaje wezwany jako mediator w sporze między dwoma przyjaciółmi z młodości. Ociąga się, nie chcąc mnie opuścić, ale mówię mu, że pójdę do namiotu przed wieczornymi egzaminami u babci. Jestem umówiona z Essnai i Sukarem, ale postanawiam wcześniej się przejść i ochłonąć. Wciąż jestem wściekła na ciotkę. Na Hekę też.
W Tamarze prawie nikt nie jest obdarzony magią i to, że ja jej w sobie nie mam, nikogo nie obchodzi. Tu jednak magia unosi się jak puch na wietrze, drażniąc się ze mną i mamiąc, wciąż poza zasięgiem. Większość ludzi z plemion jest obdarzona magią, choć zazwyczaj nie jest ona tak silna jak czary babci i pozostałych szamanów.
Kiedy kroczę pomiędzy jasnymi namiotami Aatiri, co krok pozdrawia mnie jakiś kuzyn czy dawny przyjaciel ojca. Pytają mnie o poprzedni wieczór, ale ja chcę być sama, opuszczam więc obozowisko, w nadziei na chwilę spokoju. Mijam białe namioty Mulani rozstawione najbliżej świątyni Heki. Świątynia wznosi się na północnym krańcu doliny, a jej złota kopuła błyszczy ponad białymi ścianami. Grupa Mulani udekorowała ją kwiatami i jasnymi tkaninami, napełniając magią kamienie. Mijam maszerujący po nich orszak kobiet niosących na głowach dzbany z wodą. Rysunek jest tak szczegółowy, że widać niemal chlupotanie wody.
Wślizguję się pomiędzy namioty Zu pokryte zwierzęcą skórą i zatrzymuję się, żeby popatrzeć na starców rzeźbiących drewniane maski. Kiedy docieram do labiryntu namiotów Litho, rozdzielonych udrapowanym na drutach płótnem, robi się późno. W dolinie trudno o intymność, ale w obozowisku jest cicho: słychać jedynie szeleszczącą na wietrze tkaninę. Większość plemienia zebrała się wokół ognisk, żeby przygotować się na drugą noc Krwawego Księżyca.
Ta włóczęga nie uspokaja mnie tak, jak błąkanie się po Wschodnim Targu. Tam zawsze jakiś sprzedawca zajmuje moje myśli, oferując mi niezwykły towar. Mogę też wsłuchiwać się w historie ludzi z sąsiednich krajów. Poznawać tak niezwykłe postaci jak Estherian, która sypie solą przez ramię, żeby odgonić duchy. Albo kobieta z Yöome, która szyje błyszczące buty, po które kolejka ustawia się od wczesnego ranka. Teraz żałuję jednak przede wszystkim tego, że nie leżę z Rudjekiem na trawie nad Rzeką Węża, daleko od wszystkich i wszystkiego.
Podczas gdy w obozowisku Aatiri panował porządek, namioty Litho są jednym wielkim chaosem. Gubię się i ląduję na polanie. Zapach krwi i potu podpowiada mi, że to prowizoryczna arena. Gdyby Rudjek przyjechał na plemienne ziemie, cały swój czas spędzałby właśnie tutaj.
Jestem w połowie drogi przez polanę, kiedy drogę zastępuje mi dwóch chłopców z plemienia Litho. Kiedy próbuję ich ominąć, znów mnie powstrzymują. Planują coś niedobrego. Widać to na ich pokrytych popiołem twarzach. Obaj są wyżsi ode mnie o głowę i mają na sobie kamizele ze zwierzęcej skóry farbowane na jaskrawą czerwień. Zwalniam i wpatrujemy się w siebie nawzajem. Nie odzywam się. To nie ja skradam się niczym głodna hiena. Niech oni się tłumaczą.
– Chcielibyśmy wiedzieć, czemu _ben’ik_ taka jak ty wkroczyła do świętego kręgu – mówi chłopak z czarnym szalem _dorek_ zawiązanym wokół głowy. Patrzy na mnie spode łba. – Nie ma w tobie nic szczególnego.
Przechodzi mnie dreszcz, kiedy słyszę, jak wypluwa z siebie słowo „ben’ik”. Po Tamarze włóczę się bez lęku przez wzgląd na reputację mojej matki. Nikt nie ważyłby się zdenerwować _Ka_-Kapłanki. Tu jest jednak inaczej. Powinnam być ostrożniejsza. Jestem outsiderką, a ludzie tacy jak ja – _ben’ik_ – są nielubiani ze względu na nasz brak magii. A ja nic nie mogę poradzić na to, że babcia złamała dla mnie zasady.
Robi mi się gorąco. Powinnam była uważać. Z cienia wyłania się dwóch kolejnych chłopców.
– Nie popełnijcie błędu, którego będziecie później żałować – mówię równie jadowitym głosem. – Moja babka jest przywódczynią i nie będzie zadowolona z kłopotów. – Natychmiast zdaję sobie sprawę z popełnionego błędu. W domu ludzie kurczą się na dźwięk imienia mojej matki, ale tutaj ta pusta groźba tylko pogarsza sytuację. Chłopcy z plemienia Litho patrzą na mnie tak, że serce zaczyna walić mi w piersi.
Jeden z nich macha ręką, a powietrze wokół nas porusza się, otaczając nas wszystkich błyszczącą bańką. Wszystko poza nią jakby znika. Podejrzewam, że nic, co się tu wydarzy, nie wydostanie się też na zewnątrz.
– Znamy twoją babcię i twoją _owahyat_ matkę też – mówi chłopak z obrzydzeniem.
– Ciebie też znamy, Arrah – chichocze drugi chłopak. – Rzadko spotyka się _ben’ik_ o rodowodzie tak bogatym w magię, grzechy matki często spadają jednak na córkę.
Mój wzrok pada na oparty o stojak kij, a po plecach spływa mi pot. W konfrontacji z nimi może okazać się niezdatny na nic, ale to zawsze coś. Miałabym większe szanse, gdybym była obdarzona choćby odrobiną magii. Gdybym miała jej choć tyle, żeby czuć się bezpiecznie. Zaciskam ręce w pięści, wspominając magię Heki, która musnęła mnie poprzedniego wieczora. Wyciągnęła _ka_ z mojego ciała i pozostawiła mnie trzepoczącą na wietrze. Już prawie rozumiem, czemu niektórzy szarlatani ryzykują tak wiele, by zwabić do siebie magię.
Uważam, żeby nie stracić chłopaków z oczu.
– Jeśli jeszcze raz nazwiecie mnie _ben’ik_…
– Damy ci nauczkę – mówi chłopak z _dorek_ na głowie. – _Ben’ik_.
Zrywam się do ucieczki, bo nie mam magii, a ich jest więcej, ale niemal od razu uderzam o niewidzialną powierzchnię i upadam. Nie pozwolą mi uciec.
Puls dudni mi w uszach. Zrywam się na nogi i rzucam po kij. Trzymając go w dłoniach, czuję się choć odrobinę bezpieczniej. Gdybym mogła wybrać swoją ulubioną broń – to byłby właśnie kij. „Każdy szanujący się Aatiri wie, co robić z kijem” – powiedziałby Oshhe.
Chłopcy z Litho wybuchają śmiechem.
Niech się śmieją.
Zmieniam postawę.
– Spróbujcie mnie dotknąć, a porachuję wam kości.
– _Ben’ik_ umie się bić? – Trzeci z chłopaków wyłamuje palce. – Nie wierzę.
– Uwierzysz, kiedy wylądujesz twarzą w błocie, prosiaku – mówię.
Moje słowa są śmiałe i naprawdę wierzę w to, co mówię. Choć to oni są obdarzeni magią, nie poddam się bez walki.
– Blefuje – mówi ten, który stworzył bańkę.
Magia szeleści w powietrzu niczym letnia burza, a ja szykuję się do walki z kijem w dłoni. Otaczają mnie. Trzeci z chłopaków uderza pięścią o swoją drugą dłoń, a ziemia zaczyna drżeć. Robię kilka kroków w tył, zaporę mając za sobą.
– No, no, co my tu mamy? – dobiega nas czyjś głos.
Sukar wyłania się jakby znikąd. Oddycham z ulgą. Trzy tatuaże na jego czole błyszczą jak gwiazdy na nocnym niebie. Pociera dłonią swoją ogoloną głowę i wygląda na równie rozbawionego, co zawsze. Chłopcy z Litho zerkają na jego szczupłą sylwetkę i uśmiechają się pod nosem. Ich błąd.
Essnai staje za nim na polance. Jest posągowa i wytworna, wyższa od nas obojga o głowę. Połowę jej czoła, aż po powieki, pokrywa fioletowy pył. Czerwień pod jej oczami koloru nocy i złoto na nosie odcinają się od skóry koloru ochry. Jej wargi mienią się dwoma odcieniami różu. Z powrotem ufarbowała włosy na czarno. Nawet chłopcy z Litho są zbyt onieśmieleni jej urodą, by dostrzec, jak swobodnym gestem trzyma kij.
Oddycham z ulgą. Moi przyjaciele potrafią zrobić wrażenie.
Essnai kląska językiem.
– Ciągle gdzieś się włóczysz i szukasz kłopotów.
Po mojej szyi wznosi się fala gorąca, ale na jej oskarżenie odpowiadam wzruszeniem ramion.
– Ktoś chyba zapomniał zaprosić nas na to małe przyjęcie – mówi Sukar.
– Wasze ochronne tatuaże w niczym wam nie pomogą, Zu. – Chłopak z _dorek_ na głowie spluwa na ziemię.
Sukar wyciąga parę sierpów z pochew przecinających jego pierś.
– Pozwoliły bez większego trudu pokonać wasze zabezpieczenia, ale na wszelki wypadek mam też to.
Na wygiętych ostrzach widnieją symbole wyryte przez jego wuja, jasnowidza Zu we Wszechpotężnej Świątyni.
– Co za problem zlać jeszcze dwójkę _ben’ików_? – pyta trzeci chłopak, wzruszając ramionami.
Essnai nic więcej nie mówi, ustawia tylko swój kij w tej samej pozycji co ja.
– Powinniście odejść, zanim stanie wam się krzywda – ostrzegam świnie z Litho.
– Całkiem jesteś odważna jak na córkę _owahyat_ – odpowiada chłopak.
Zanim jeszcze słowa wypłyną mu do końca z ust, rzucam w jego twarz kamieniem. Jak śmie nazywać moją matkę prostytutką! Nie zna jej, a jeśli komuś wolno oczerniać Arti, to mnie, nie jemu. Chłopak zmienia tor lotu kamienia podmuchem wiatru.
– No prawie, _ben’ik_ – mówi.
Spluwam na ziemię.
A zatem potrafią panować nad żywiołami. Wstrętne, aroganckie świnie. Myślą, że skoro nie mamy w sobie magii, nie potrafimy się bronić.
– Będziemy się bić czy gadać? – pyta Sukar. – Ja tam wolę się bić.
Nawet magia nie jest bezbłędna. Wiem o tym dobrze, dzięki obserwacji pracy ojca w jego sklepie. Jedyną drogą ucieczki jest chłopak trzymający bańkę. Nie poruszył się, odkąd użył magii, jakby musiał pozostawać niewzruszony, by jej nie zniszczyć. To moja szansa. Nie zastanawiając się dwa razy, rzucam się na niego. Ściskam drewno aż do bólu palców, celując w jego brzuch, ale ziemia przesuwa się i ląduję na niej twarzą. Wyciągnięte ramię czwartego z chłopców z Litho drży, gdy grudy ziemi pode mną wracają na miejsce.
Sakar i Essnai ruszają do akcji. Kijami uderzają w kamienie, które chłopcy z Litho wycelowali w nas za pomocą czarów, nie ruszając nawet palcem. Chwytam kamień i rzucam go przed siebie. Trafia chłopaka, który mnie przewrócił, prosto w pierś.
Znów stoję na nogach, wpatrując się w tego od bańki. Woła o pomoc, ale Sukar i Essnai rzucili już na ziemię jego towarzyszy. Bańka znika, zanim zdążę dosięgnąć chłopaka, który zaraz ucieka. Nie chce mi się nawet go gonić. Ma nauczkę. Kiedy bańka się rozpływa, na polanę znów docierają dźwięki nocnego świętowania. Pozostali chłopcy z Litho również co prędzej się zwijają.
Kiedy chwytam kij, ręce mi się trzęsą. Nie byli wcale tak potężni, ale gdyby nie pomoc Sukara i Essnai, sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. Jak to możliwe, że Heka obdarzył magią takie śmieci, a mnie nie zauważył? Na pierwszy dźwięk bębnów _djembe_, strach wbija mi się w pierś niczym sztylet. Nadeszła pora zmierzyć się z tym, czego bałam się od rana.
Nadeszła pora próby u mojej babki – wielkiej przywódczyni Aatiri.