Królestwo kanciarzy - ebook
Królestwo kanciarzy - ebook
Kaz Brekker i jego ekipa dopiero co przeprowadzili skok przekraczający najśmielsze wyobrażenia. Zamiast jednak dzielić sowite zyski, muszą walczyć o życie.
Zostali wystawieni do wiatru i poważnie osłabieni; dokucza im brak funduszy, sprzymierzeńców i nadziei.
Na ulicach miasta trwa wojna. Wzajemna lojalność w obrębie ekipy –i tak już krucha i wątpliwa –zostaje wystawiona na ciężką próbę. Kaz i jego ludzie muszą się postarać, żeby znaleźć się po stronie zwycięzców. Bez względu na koszty.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-814-9 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najgorzej było w Baryłce, szczególnie w takiej żałosnej spelunce jak ta – norowatej tawernie wciśniętej w parter jednej z najbrudniejszych czynszówek w slumsach. Byle jak wzniesiony strop obwisł pod wpływem niesprzyjającego klimatu, a belki poczerniały od sadzy z kominka, który od dawna nie działał, odkąd śmieci zatkały przewód kominowy. Rozsypane na podłodze trociny chłonęły rozlane piwo, wymiociny i inne płyny, nad którymi klienci nie zdołali zapanować. Ciekawe, kiedy ostatnio ktoś tu zamiatał, pomyślał Retvenko i wsadził nos jeszcze głębiej w szklankę, żeby ponapawać się słodką wonią kiepskiego alkoholu. Wyciskała łzy z oczu.
– To się pije, nie wciąga. – Barman parsknął śmiechem.
Retvenko odstawił szklankę i zmierzył go spojrzeniem przekrwionych oczu. Szeroka pierś, gruby kark – prawdziwy zabijaka. Retvenko nieraz widział, jak wyrzucał za drzwi awanturujących się klientów, trudno jednak było go traktować poważnie, gdy ubierał się zgodnie z niedorzeczną modą obowiązującą młodych mężczyzn z Baryłki: w różowej koszuli z rękawami tak opiętymi na potężnych bicepsach, że omal nie pękły, i kamizelce w krzykliwą czerwono-pomarańczową kratę wyglądał jak wysztafirowany krab.
– Powiedz no mi... – zagaił Retvenko. Jego kercheński, który na co dzień pozostawiał wiele do życzenia, po paru głębszych był jeszcze gorszy. – Dlaczego to miasto tak cuchnie? Jak zepsuta zupa; jak zlew pełen niepozmywanych naczyń...
Barman się roześmiał.
– Taki już jest Ketterdam. Przyzwyczaisz się.
Retvenko pokręcił głową. Nie chciał się przyzwyczajać do tego miasta i jego smrodu. Praca dla radnego Hoede była nudna, ale przynajmniej mieszkał w suchych i ciepłych pokojach; jako cenny grisza kontraktowy mógł liczyć na wszelkie wygody i zawsze miał pełny brzuch. Wtedy przeklinał Hoedego w duchu, miał serdecznie dość nadzorowania transportu jego bezcennych morskich ładunków i nie podobały mu się warunki kontraktu, niemądrej umowy, która pozwoliła mu się wyrwać z Ravki po zakończeniu wojny domowej – ale dzisiaj? Dzisiaj nie mógł się opędzić od myśli o pracowni griszów w domu radnego, o ogniu płonącym wesoło w kominku, o brązowym chlebie podawanym z osełką masła i grubymi plastrami szynki. Po śmierci Hoedego Kercheńska Rada Kupiecka pozwoliła Retvence brać udział w rejsach, żeby w ten sposób mógł wykupić swój kontrakt. Pieniądze były żałosne, ale czy miał inne wyjście? W obcym mieście był zwykłym szkwalnikiem pozbawionym wszelkich umiejętności, któremu został tylko przyrodzony dar.
– Jeszcze? – Barman skinął na opróżnioną szklaneczkę.
Retvenko się zawahał. Nie powinien szastać pieniędzmi. Gdyby nimi rozsądnie gospodarował, wystarczyłoby się nająć do pracy jeszcze na jeden rejs, góra dwa, żeby mógł wykupić swój kontrakt i nabyć bilet trzeciej klasy na statek płynący do Ravki. Niczego więcej nie potrzebował.
Za niecałą godzinę miał się stawić na przystani. Zapowiadano sztorm, więc załoga statku będzie na niego liczyć, że okiełzna morskie prądy i doprowadzi statek bezpiecznie do portu docelowego. Nie wiedział, jaki to będzie port – i nic go to nie obchodziło. Kapitan poda współrzędne, a on, Retvenko, wypełni żagle wiatrem albo poskromi niebiosa. Po czym odbierze wypłatę. Na razie jednak wiatr się nie wzmagał; może uda się przespać pierwszą połowę rejsu.
Postukał w kontuar i skinął głową. Cóż innego mu pozostało? Zasłużył na odrobinę otuchy.
– Nie jestem chłopcem na posyłki – mruknął pod nosem.
– Że co? – zainteresował się barman, napełniając mu szklankę.
Retvenko zbył go machnięciem ręki. Taki pospolity prostak i tak go nie zrozumie. Robił swoje, harował niezauważony przez nikogo – w nadziei na co? Parę miedziaków ekstra? Życzliwe spojrzenie ładnej dziewczyny? Nie miał pojęcia, co to bitewna chwała i uwielbienie tłumów.
– Jesteś z Ravki?
Retvenko otrząsnął się z wywołanej działaniem whisky mgiełki.
– A co?
– Nic. Po prostu masz ravkański akcent.
Retvenko w duchu nakazał sobie spokój. Mnóstwo Ravkańczyków przybywało do Ketterdamu w poszukiwaniu pracy. A on nijak nie wyglądał na griszę.
Własne tchórzostwo napełniło go niechęcią do samego siebie, do barmana, do całego miasta.
Miał ochotę po prostu posiedzieć i spokojnie sączyć drinka. W barze nie było innych klientów, nikt nie mógł go znienacka zaskoczyć, a z barmanem – choć nie zamierzał lekceważyć jego muskułów – w razie konieczności z łatwością by sobie poradził. Kiedy jednak byłeś griszą, nawet stanie nieruchomo mogło być proszeniem się o kłopoty. Ostatnio sporo mówiło się w Ketterdamie o zaginięciach: griszowie znikali z ulic i własnych domów, prawdopodobnie uprowadzeni przez handlarzy niewolników i przeznaczeni do sprzedaży temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. Ale jemu się to nie przytrafi, o nie. Nie teraz, kiedy jest tak blisko powrotu do Ravki.
Jednym haustem dopił whisky, rzucił monetę na kontuar i wstał ze stołka. Nie zostawił napiwku. Każdy musi zapracować na swoje utrzymanie.
Wyszedł z tawerny na nieco chwiejnych nogach; odór wilgotnego powietrza niezbyt mu pomagał. Ze zwieszoną głową powlókł się do Czwartej Przystani z nadzieją, że spacer rozjaśni mu w głowie. Jeszcze dwa rejsy, powtarzał sobie w duchu. Jeszcze kilka tygodni na morzu, kilka miesięcy w tym mieście. Jakoś to zniesie. Zastanawiał się, czy w Ravce będą czekać na niego jacyś starzy przyjaciele. Młody król rozdawał ponoć ułaskawienia jak tanie cukierki, tak mu śpieszno było do odtworzenia Drugiej Armii złożonej z griszów i zdziesiątkowanej podczas wojny.
– Jeszcze dwa rejsy – powiedział na głos sam do siebie, przytupując, by się rozgrzać i otrząsnąć z wiosennej wilgoci.
Jak to możliwe, żeby o tej porze roku nadal było tak zimno i mokro? Życie w tym mieście przypominało uwięzienie pod pachą lodowego olbrzyma. Przeszedł wzdłuż Grafcanal, drżąc z zimna na widok wciśniętej w jego zakole wyspy zwanej Czarnym Woalem. To tam zamożni mieszkańcy Kerchu chowali dawniej swoich zmarłych, w małych kamiennych domkach powyżej lustra wody. Wskutek jakiegoś kaprysu klimatycznego wyspę stale spowijały przepływające mgły; niektórzy mówili, że jest nawiedzona.
Przyśpieszył kroku. Nie był przesądny – człowiek obdarzony taką mocą nie miał powodów bać się niebezpieczeństw kryjących się w cieniu – ale chyba nikt nie lubi przechodzić obok cmentarza, prawda?
Opatulił się płaszczem i żwawo przeszedł Havenstraat, wyczulony na wszelkie podejrzane poruszenia w bocznych zaułkach. Niedługo wróci do Ravki, gdzie bez lęku będzie mógł chodzić po ulicach. O ile tylko zostanie ułaskawiony.
Poruszył się niespokojnie pod osłoną płaszcza. W wojnie, w której griszowie stanęli przeciw griszom, on i jego sojusznicy wyróżniali się brutalnością. Zabijał swoich dawnych towarzyszy, cywilów, nawet dzieci... Trudno – co się stało, to się nie odstanie. Król Nikolai potrzebował żołnierzy, a Retvenko był bardzo dobrym żołnierzem.
Skinął głową strażnikowi w budce przy wejściu do Czwartej Przystani i obejrzawszy się przez ramię, upewnił się, że nikt go nie śledzi. Wyminął stosy kontenerów, zszedł na przystań, znalazł właściwe stanowisko cumownicze i ustawił się w kolejce do pierwszego oficera, żeby się zameldować. Znał go już z poprzednich rejsów – wiecznie znękany, nie w humorze, z chudą szyją sterczącą z kołnierza płaszcza trzymał w ręce gruby plik dokumentów; na jednym z nich Retvenko rozpoznał fioletową pieczęć lakową jednego z członków Kercheńskiej Rady Kupieckiej. W tym mieście taka pieczęć była warta więcej od złota: gwarantowała najlepsze stanowiska postojowe i uprzywilejowany dostęp do portu. A dlaczego radni cieszyli się takim poważaniem i mieli takie wpływy? Dzięki pieniądzom. Dzięki temu, że Ketterdam bogacił się na ich przedsięwzięciach. W Ravce władza oznaczała coś więcej – tam żywioły były posłuszne woli griszów, a krajem rządził król z prawdziwego zdarzenia, a nie gromada handlarzy-parweniuszy. Owszem, Retvenko próbował wprawdzie zdetronizować ojca aktualnego króla, ale w niczym nie zmieniało to faktów.
– Nie jesteśmy jeszcze gotowi na przyjęcie reszty załogi – oznajmił mu pierwszy oficer, gdy Retvenko mu się przedstawił. – Możesz iść się zagrzać do kapitanatu portu. Czekamy na sygnał od Rady Pływów.
– To się wam chwali – odparł niewzruszony Retvenko.
Spojrzał na jedną z czarnych wież górujących nad portem jak obeliski. Gdyby istniał choć cień szansy, że potężni i wpływowi członkowie Rady Pływów zobaczą go ze swojej wieży obserwacyjnej, kilkoma starannie dobranymi gestami dałby im do zrozumienia, co o nich myśli. Byli ponoć griszami, ale czy kiedykolwiek kiwnęli choćby palcem, żeby pomóc innym griszom w mieście? Wesprzeć tych, których szczęście opuściło i którym przydałaby się odrobina ich łaskawości?
– Nie – odpowiedział sam sobie – nie kiwnęli.
– Na Ghezena, Retvenko... – Oficer się skrzywił. – Piłeś?
– Nie.
– Cuchniesz whisky.
Retvenko pociągnął nosem.
– Kropelkę – zgodził się.
– Wytrzeźwiej. Zrób sobie kawy albo weź trochę mocnej jurdy. Ta bawełna musi w dwa tygodnie dotrzeć do Djerholmu, a my nie płacimy ci za leczenie kaca pod pokładem. Zrozumiałeś?
– Tak, tak... – Retvenko machnął lekceważąco ręką.
Zawrócił w stronę kapitanatu, ale po paru krokach strzepnął dłonią. Malutka trąba powietrzna wyrwała pierwszemu oficerowi papiery z dłoni i poniosła w powietrze nad portem.
– Do licha! – zaklął oficer i rzucił się na deski pomostu, usiłując złapać fruwające stronice, nim wylądują w morzu.
Retvenko uśmiechnął się z ponurą satysfakcją... i nagle ogarnął go smutek. Był olbrzymem wśród ludzi, utalentowanym szkwalnikiem, znakomitym żołnierzem – a tutaj stał się zwykłym wyrobnikiem, smutnym, starym Ravkańczykiem, który za dużo pije i kaleczy kercheński.
Dom, przypomniał sobie. Niedługo wracam do domu. Dostanie ułaskawienie i jeszcze raz udowodni swoją wartość. Będzie walczył w obronie ojczyzny. Będzie spał pod dachem, który nie przecieka, i nosił keftę z niebieskiej wełny podbitą srebrnym lisim futrem. Znów będzie Emilem Retvenką, a nie jego żałosnym cieniem.
– Jest kawa – oznajmił recepcjonista, gdy Retvenko wszedł do biura kapitana portu, i wskazał mu stojącą w kącie miedzianą misę.
– A herbata?
– Kawa.
Co za kraj.
Retvenko napełnił kubek ciemną breją, głównie po to, żeby mieć od czego zagrzać ręce. Nie znosił smaku kawy, zwłaszcza bez solidnej domieszki cukru, którego kapitanat już nie zapewniał.
– Wiatr się wzmaga – odezwał się recepcjonista, gdy na dworze zadźwięczał dzwon targnięty podmuchem wichury.
– Słyszę – odburknął Retvenko.
– Tutaj pewnie za mocno dmuchać nie będzie, ale w porcie...
– Cicho! – warknął Retvenko. Zerwał się na równe nogi i nadstawił ucha.
– Ale o co chodzi? To...
Retvenko przytknął palec do ust.
– Ktoś krzyknął.
Ten krzyk dobiegł z okolic miejsca, w którym cumował jego statek.
– To tylko mewy. Niedługo wzejdzie słońce, więc...
Retvenko uniósł rękę. Podmuch powietrza pchnął recepcjonistę na ścianę i przyparł go do desek.
– Powiedziałem: cicho.
Zawieszony na ścianie recepcjonista rozdziawił bezradnie usta.
– Ty jesteś tym griszą, którego ściągnęli na statek?
Na wszystkich świętych, naprawdę musi chłopakowi wycisnąć powietrze z płuc i go udusić, żeby się uciszył?
Przez mętne okna było widać jaśniejące o brzasku błękitne niebo. Słyszał też krzyki mew przepatrujących fale w poszukiwaniu śniadania. Czyżby trunek zmącił mu umysł?
Uwolnił recepcjonistę, który osunął się na podłogę. Rozlał kawę, ale nie chciało mu się ponownie napełniać kubka.
– Mówiłem, że to nic takiego – mruknął chłopak, wstając. – Nie ma co się gorączkować. – Otrzepał się i wrócił za biurko. – Pierwszy raz widzę jednego z was. Znaczy griszę.
Retvenko prychnął. Na pewno nie był to pierwszy raz – po prostu o innych chłopak nie wiedział.
– Dobrze wam płacą za rejsy?
– Nie dość dobrze.
– Bo ja...
Cokolwiek jednak recepcjonista zamierzał powiedzieć, utonęło w zgiełku, gdy drzwi wejściowe eksplodowały fontanną drzazg. Retvenko odruchowo zasłonił twarz rękami, uskoczył i przeturlał się za biurko. Do biura weszła kobieta: czarne włosy, złote oczy... Była z Shu Hanu.
Recepcjonista chwycił przypiętą pod blatem strzelbę.
– Przyszli po pieniądze na wypłatę! – zawołał. – Nie oddam ani kruge!
Na oczach wstrząśniętego Retvenki cherlawy urzędniczyna wyprostował się niczym jakiś wojownik-mściciel i zaczął strzelać. Na wszystko, co święte, nic tak nie motywuje Kerchenów jak gotówka!
Wyjrzał zza biurka w samą porę, żeby zobaczyć, jak wystrzelony ze strzelby ładunek trafia kobietę prosto w pierś. Odrzucona wstecz uderzyła plecami o framugę drzwi i osunęła się na ziemię. W powietrzu rozeszła się gryząca woń prochu wraz z cierpkim metalicznym zapachem krwi. Żołądkiem Retvenki targnął żenujący skurcz. Sporo czasu upłynęło, odkąd kogoś postrzelono na jego oczach – w dodatku wtedy była wojna.
– Ani kruge – powtórzył z satysfakcją recepcjonista.
Zanim Retvenko zdążył zareagować, kobieta z Shu Hanu zakrwawioną dłonią złapała się framugi, podciągnęła się i wstała.
Retvenkę zamurowało. Ileż wypił tej whisky?!
Kobieta ruszyła naprzód. Spod strzępów rozdartej bluzki przezierała krew, podziurawione śrutem ciało... i coś, co połyskiwało jak metal.
Recepcjonista usiłował pośpiesznie przeładować, ale była dla niego za szybka. Wyrwała mu strzelbę i jednym zadanym ze straszliwą siłą ciosem powaliła go na ziemię, po czym odrzuciła broń i zwróciła spojrzenie złotych oczu na Retvenkę.
– Weź pieniądze! – wykrzyknął, próbując się odczołgać do tyłu. Wyciągnął z kieszeni niemal pusty portfel i rzucił go w jej stronę. – Bierz, co chcesz!
Uśmiechnęła się wtedy lekko. Z litości? Z rozbawienia? Tego Retvenko nie wiedział, ale nagle zdał sobie sprawę, że wcale nie przyszła po pieniądze. Przyszła po niego.
Nie miało znaczenia, czy jest handlarką niewolników, najemniczką czy kimś jeszcze innym. Teraz stawi czoło żołnierzowi, nie jakiemuś tchórzliwemu słabeuszowi.
Zerwał się na równe nogi. Mięśnie niechętnie go słuchały, ale przyjął postawę bojową i wyciągnął przed siebie ręce. Wichura zawyła w pomieszczeniu, poderwała najpierw krzesło, potem biurko, na koniec parującą misę z kawą i po kolei cisnęła nimi w napastniczkę. Kobieta bez większych emocji odbijała kolejne pociski, jakby odgarniała pajęczyny.
Retvenko skupił moc i gwałtownym ruchem wyprostował ręce. W uszach mu strzeliło, gdy ciśnienie nagle opadło i rozpętał się istny orkan. Może intruzka była niewrażliwa na kule; zobaczymy, jak sobie poradzi z wściekłym huraganem.
Warknęła gardłowo, zanim pochwycona w szpony wichury została niemal wyrzucona na zewnątrz. W ostatniej chwili złapała się futryny, próbując do tego nie dopuścić.
Retvenko się roześmiał. Zapomniał już, jakie to wspaniałe uczucie, kiedy się z kimś walczy.
Nagle za plecami usłyszał głośny huk, jęk wyrywanych gwoździ i trzask rozdzieranego drewna. Obejrzał się przez ramię. Mignęło mu jaśniejące o świcie niebo, fragment nabrzeża... Ściana zniknęła.
Silne ręce złapały go i przycisnęły mu ramiona do boków, uniemożliwiając użycie mocy. Wznosił się, szybował w powietrzu, a w dole malał port. Zobaczył dach kapitanatu, bezwładne ciało pierwszego oficera na przystani i statek, na którym miał odpłynąć: z pokładu została sterta potrzaskanych desek, u stóp złamanych masztów piętrzyły się zwłoki. Napastnicy zaczęli od statku.
Owionęło go zimne powietrze. Uszy wypełniło nierówne bicie własnego serca.
– Proszę... – błagał, gdy wznosili się coraz wyżej, niepewny, o co właściwie prosi.
Bojąc się poruszyć zbyt mocno lub zbyt gwałtownie, wykręcił szyję i spojrzał na swojego prześladowcę... Z gardła wyrwał mu się jęk zgrozy, coś pomiędzy szlochem a panicznym skomleniem zwierzęcia w potrzasku.
Trzymający go mężczyzna pochodził z Shu Hanu. Miał czarne włosy upięte w ciasny kok, mrużył złote oczy dla ochrony przed podmuchami powietrza... a z pleców wyrastała mu para potężnych skrzydeł łopoczących na tle nieba, wieloprzegubowych, zbudowanych z płótna rozpiętego na filigranowych łukach z kutego srebra. Anioł? Demon? Jakiś niezwykły ożywiony mechanizm? A może Retvenko po prostu postradał zmysły?
Tkwiąc w uścisku porywacza, Emil Retvenko zobaczył cień, jaki wspólnie rzucali na skrzącą się daleko w dole taflę morza: dwie głowy, dwoje skrzydeł, cztery nogi. Stał się wielką bestią, a teraz ta bestia go pożre. Jego prośby przeszły w krzyki, ale jedne i drugie pozostały niewysłuchane.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.