-
nowość
-
promocja
Królestwo z naszych ran - ebook
Królestwo z naszych ran - ebook
Powieść o poszukiwaniu siebie i wyznanie miłości do literatury.
Siedem dni, tysiąc kilometrów. Tancerka Agnès wyrusza w niespieszną podróż, której trasa wydaje się pozbawiona logiki. W drogę zabiera pewną książkę. Dlaczego akurat tę? I jaki jest prawdziwy sens jej wyprawy?
„Chęć, by uciec, nawiać, która dzisiaj wysyła mnie w drogę, jest we mnie od zawsze. Spadek dzieciństwa spędzonego na tułaczce, ciągle w ruchu, na walizkach, początek każdego roku szkolnego na ziemi nieznanej, jaki sens się zaprzyjaźniać, angażować, skoro wszystko zostanie zerwane za kilka miesięcy? Przecież trzeba będzie zaczynać od nowa, a potem rezygnować w momencie, kiedy się wydaje, że nareszcie wszystko jest na swoim miejscu. Kumulować rozstania i tęsknoty. Niemożliwe do dotrzymania przysięgi, że się wróci. Niewiele posiadać, żeby móc szybko wyjechać”. (fragment powieści)
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-08-09309-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
25 CZERWCA 2023
Jestem na dworcu autobusowym, któremu patronuje Vauban, wyasfaltowany plac upstrzony białymi liniami nosi jego imię; poza tym nie ma ani gdzie usiąść, ani gdzie się schować, ani czego się napić. Jednak to właśnie tutaj chciałam dojść, zerkając na plan w telefonie i starając się podążać za powyginaną niebieską linią. Wczoraj po południu przyjechałam z Paryża do Nicei. Sześć sennych godzin szarpanych nieustannymi zapowiedziami. Dojechałam zesztywniała. Po wyjściu natychmiast rozejrzałam się za palmami. Gdzie się podziały? Za mojej ostatniej bytności dwie, mizerne i potargane, stały przed wejściem na dworzec, jestem tego pewna. Kiedy to było? Już nie pamiętam, ale były tu palmy, dam sobie rękę uciąć. Pewnie przeszkadzały, dworzec rozbudowano, plac został zawłaszczony przez pawilon z rogalikami i kawą, nieustraszone wróble czyhają na okruchy w pobliżu kilku kulawych stolików z metalu, które wystawiono na zewnątrz.
W oczach mam jeszcze widoki wybrzeża, które można podziwiać z pociągu, kiedy się już minie Marsylię. Wagon opustoszał na stacji Saint-Charles, więc przesiadłam się na dobrą stronę, z oknem wychodzącym na morze. Czerwone skały masywu Esterel i turkusowa woda, która dostaje białych plam rozbijając się o skały – na to czekałam, na te żywe, nasycone kolory, które stanowią pierwszy dowód zmiany, przejścia w strefę innego klimatu i innej roślinności, początku podróży.
A jednak podróż, w którą ruszam, naprawdę zaczyna się tutaj, między asfaltem a cementem, pośród baraków i metalowych barierek, tutaj jest jej punkt początkowy.
Wysiadając wczoraj, poprawiłam szelki plecaka z czarnego nylonu i zacisnęłam dłoń na opuszczanej rączce torby podróżnej, czyli płóciennej ruiny na kółkach, która towarzyszy mi od niepamiętnych czasów. Potrzebowałam się przejść, rozprostować ciało, nogi, dotrzeć pieszo aż do portu, w którym zarezerwowałam pokój. Mój krok jako jednostka miary.
Sporo przeszłam, przecięłam port, okrążyłam basen portowy, obejrzałam żaglowce i łodzie z kolorowego drewna nazywane tutaj „szpicówkami”, dotarłam pod rzeźbę # I love Nice złożoną z gigantycznych liter, tak często fotografowaną przez spacerowiczów i używaną przez biegaczy jako sprzęt do rozciągania się pod koniec treningu, obejrzałam budynek naprzeciwko, jego ochrową fasadę i jasnoszare okiennice – uważam, że jest bardzo elegancki, i gdybym mogła żyć tak, jak sobie wymarzę, miałabym właśnie taki dom. Potem, z butami w ręce, zeszłam nad wodę, a teraz pozwalam ciepławym falom obmywać moje kostki. Wolałabym, aby były chłodniejsze, ale i tak jest przyjemnie. Przyglądam się ludziom na plaży i tym wyżej, na Promenadzie – chodzą, biegają, trwa pokaz okularów słonecznych i parada dumnych ciał.
Oddycham. Wytrzymałam aż do spektaklu, wypełniłam umowę, pięć przedstawień dla festiwalu, miesiące pracy, prób, zapału, zwątpień, wyczerpania, przeszkód i wśród tego wszystkiego zaufanie innych ludzi, ich ciała, które się zaangażowały w opowiadanie pewnej historii. Wspierali się na mnie, a jednocześnie to oni mnie podtrzymywali, utrzymywali przy życiu. Wytrzymać. Wytrzymać do piątego i zarazem ostatniego występu, ukłonić się i wejść w nieobecność.
Zapomnijcie o mnie – trochę – bo mam teraz coś do zrobienia i muszę to zrobić sama.
Więc tak, ta sprzeczna z rozsądkiem podróż zaczyna się tutaj, tu jest nieznane, to ten już przegrzany przez poranne słońce dworzec autobusowy, ten labirynt monstrualnie wielkich autokarów o krzykliwych kolorach karoserii, zaparkowanych równolegle. Ciepły metal, zapach benzyny i plastiku. Nie sądziłam, że z bliska autobusy okażą się aż tak olbrzymie.
Nieprzyjazne miejsce przeznaczone dla ubogich podróżnych, którzy nie mają samochodu i których nie stać na pociąg (prawdopodobnie również na nic innego). Więc jaki sens miałoby oferowanie im odrobiny cienia, toalet, ławek i dystrybutorów z napojami? Może jeszcze należałyby się im darmowe lody i gofry?
*
Czeka mnie niemal pięć godzin podróży. Dobrze. Dam się powieźć, ukołysać drodze, przygotowałam wielki szal, który posłuży mi za kocyk w razie jazdy nocą albo gdy klimatyzacja zacznie za bardzo chłodzić, albo jak będę potrzebować czegoś mięciutkiego, albo poduszki. Czekam na stanowisku, z którego odjedzie autobus do Mediolanu, przyszłam za wcześnie, jako pierwsza, wieczna neuroza, jestem jej świadoma: być z wyprzedzeniem, rozpoznać teren, zorientować się, namierzyć, oszczędzić sobie stresu związanego z tym, że nie można znaleźć, że się człowiek zgubi, dotrze za późno, a po drodze czyhają smoki i watahy wilków, nie wiadomo, co się może zdarzyć. W końcu ludzie schodzą się ze wszystkich stron, gadają po francusku, po włosku, na asfalcie piętrzą się bagaże.
Spoglądam do wnętrza, w którym będę musiała się zanurzyć. Autokar przypomina olbrzymią mrówkę o jasnozielonym korpusie, długie zagięte lusterka wsteczne po obu stronach przedniej szyby to jej wielkie czułki. Jeżeli uda mi się zająć miejsce przy oknie, pozwolę, aby droga, krajobrazy i całe życie toczące się tam na zewnątrz wniknęły we mnie. Aż do Genui pojedziemy wzdłuż wybrzeża, położona na dużej wysokości droga będzie kręta i poprzecinana niezliczonymi tunelami. A potem cała na północ, kierunek Mediolan. To będzie mój pierwszy etap. Kierowca daje mi znaki, pokazuje surowo palcem ruinę na kółkach, którą ciągnę, nie, nie mogę wnieść tej torby, muszę ją włożyć do brzucha mrówki, szybko, jeżeli mamy odjechać punktualnie. Robię, co każe, zadaję mu pytanie, na które odpowiada wzruszeniem ramion, nie nalegam. Chciałaś podróży, ucieczki, błądzenia, więc dalej, staruszko, właź do środka, rób to, co wszyscy, i siedź cicho.
Aby się dostać tam, dokąd zmierzam, mogłam wsiąść w samolot, dwie godziny i załatwione, na przełaj przez chmury, ze dwa dni na miejscu, a potem powrót. Ale nie, za szybko, za gwałtownie, szare, owiewane klimatyzacją korytarze lotniska, brutalna teleportacja, start proszę zapiąć pasy cienka kawa proszę zapiąć pasy lądowanie, znowu szare korytarze. Mam ochotę na podróż powolną, trochę niepewną, niezdecydowaną, w której będzie miejsce na objazdy i przystanki, na wahania, żale, twarze, na spotkania albo możliwości spotkań. Nieturystyczną, choć w sumie będę robić to, co wszyscy, chętnie jednak myślę o sobie jako o podróżniczce, która ma czas na ponowne obejrzenie rzeczy ukochanych, czas na wspominanie i na odkrywanie tego, co jeszcze nieodkryte, wyobrażam sobie, że będzie to podróż obiecująca dla naszej historii.
Mija rok, a ja nadal nie daję sobie rady.
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------