Królestwo z tego świata - ebook
Królestwo z tego świata - ebook
Pierwszą częścią wielkiego tryptyku powieściowego Alejo Carpentiera jest jego debiut, Królestwo z tego świata (1949), zainspirowany pobytem na Haiti. Duszna i senna atmosfera wyspy doskonale współgra tu z barokowym stylem Carpentiera, twórcy teorii lo real maraviloso (rzeczywistości cudownej), która pozwala mu mieszać nadprzyrodzone z realnym, historię z mitem. Epizody z dziejów Haiti – przyjazd na wyspę siostry Napoleona, Marii Pauliny Bonaparte, i objęcie władzy przez Henri Christophe’a – zestawia autor z opowieścią o jednorękim François Mackandalu, „w którego moc wierzyły tysiące ludzi pragnących wolności”. Obdarzony zdolnością przemiany w zwierzęta stał się symbolem buntu i pocieszycielem uciemiężonych pokoleń. |
Możemy smakować wyrafinowany styl Carpentiera i bogactwo jego świata za sprawą świetnych przekładów Kaliny Wojciechowskiej.
Spis treści
Przedmowa
Część pierwsza
1. Woskowe głowy
2. Amputacja
3. To, co znajdowała ręka
4. Obrachunek
5. De profundis
6. Metamorfozy
7. Postać człowieka
8. Wielki lot
Część druga
1. Córka Minosa i Pasifae
2. Wielki pakt
3. Wezwanie
4. Dogon w Arce
5. Santiago de Cuba
6. Statek psów
7. Święty Frasunek
Część trzecia
1. Znaki
2. Sans-Souci
3. Ofiara z byków
4. Zamurowany żywcem
5. Kronika z dnia 15 sierpnia
6. Ultima ratio regum
7. Jedyna Brama
Część czwarta
1. Noc posągów
2. Dom królewski
3. Geometrzy
4. Agnus Dei
Ewa Nawrocka, Carpentier i Haiti
Przypisy
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-06-03389-2 |
Rozmiar pliku: | 656 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…Co do owego przeobrażania się w wilki,
wiedzieć należy, iż istnieje pewna choroba,
zwana przez lekarzy manía lupina…
Los trabajos de Persiles y Sigismunda¹
Przy końcu roku 1943 szczęśliwy traf pozwolił mi zwiedzić królestwo Henri Christophe’a (ruiny pałacu Sans-Souci, tak pełne poezji; imponująco nietkniętą, mimo piorunów i trzęsień ziemi, Cytadelę La Ferrière) i poznać normandzką jeszcze wówczas Ciudad del Cabo (Le Cap Français dawnej kolonii), gdzie jedna z ulic o niesłychanie długich balkonach prowadzi do pałacu niegdyś zamieszkanego przez Paulinę Bonaparte. Odczułem atmosferę najprawdziwszych czarów na ziemiach Haiti, odnalazłem magiczne znaki na czerwonych drogach Mesety Centralnej, słyszałem bębny obrządku Petro i Radá – i to wszystko kazało mi porównać tę świeżo przeżytą cudowną rzeczywistość z nużącymi próbami ożywienia elementu cudowności, charakteryzującymi pewne literatury europejskie ostatnich lat trzydziestu. Cudowności poszukiwanej poprzez wyblakłe klisze lasu Broceliandy, Rycerzy Okrągłego Stołu, czarodzieja Merlina i legendy arturiańskie; żałośnie sugerowanej przez postacie z jarmarcznych widowisk (czyż nigdy nie znudzą się młodym poetom francuskim zjawiska i pajace z fête foraine, z którymi już Arthur Rimbaud pożegnał się w swojej Alchemii słowa?); cudowności uzyskiwanej dzięki sztuczkom prestidigitatorskim, przez łączenie przedmiotów, które nader rzadko zwykły się spotykać – stara i podstępna historia przypadkowego spotkania parasola z maszyną do szycia na stole prosektorium, historia, z której biorą swój początek oglądane na wystawach surrealistycznych gronostajowe łyżeczki, ślimaki w zmokłej na deszczu taksówce czy lwia głowa wykwitająca z łona wdowy. Albo jeszcze przykłady z literatury: król z Julietty Sade’a, supersamiec Jarry’ego, mnich Lewisa lub mrożące krew w żyłach rekwizyty czarnej powieści angielskiej: widma, zamurowani żywcem księża, likantropia, ręce przybite nad bramą zamku.
Ale, chcąc za wszelką cenę ożywić cudowność, taumaturgowie popadają w biurokrację. Przyzywana mocą wiadomych formułek, zmieniających pewne obrazy w nudną rupieciarnię zegarków o konsystencji ciągutek, manekinów krawieckich, niejasnych posągów fallicznych, cudowność pozostaje w parasolu lub languście, czy maszynie do szycia na stole prosektoryjnym, wewnątrz smętnego pokoju, na skalistej pustyni. Ubóstwem wyobraźni, mawiał Unamuno, jest uczyć się na pamięć kodeksów. A dziś istnieją kodeksy fantazji oparte na zasadzie osła pożeranego przez figę i proponowanej w Pieśniach Maldorora jako szczytowa inwersja rzeczywistości; kodeksy, którym zawdzięczamy wiele „dzieci zagrożonych przez słowiki” i „koni pożerających ptaki” André Massona. Ale proszę zauważyć, że gdy André Masson chciał narysować puszczę na wyspie Martynice, z niewiarygodną plątaniną roślin i nieprzyzwoitym pomieszaniem niektórych owoców, cudowna prawda tematu pożarła malarza, pozostawiając go niemal bezsilnym w obliczu pustego papieru. I dopiero malarz amerykański, Kubańczyk Wilfredo Lam, potrafił ukazać nam magię roślinności tropikalnej, nieokiełznane Tworzenie Form naszej przyrody – z całym bogactwem jej metamorfoz i symbioz na monumentalnych obrazach, jedynych w swoim wyrazie, jeśli chodzi o malarstwo współczesne. Wobec żenującego ubóstwa wyobraźni takiego Tanguy na przykład, który od dwudziestu pięciu lat maluje te same kamienne larwy pod tym samym szarym niebem, mam ochotę powtórzyć pewne zdanie, które w taką dumę wbijało pierwszych surrealistów: „Vous qui ne voyez pas, pensez à ceux qui voient”². Jeszcze zbyt wielu jest „młodzieńców, którzy lubią gwałcić trupy pięknych kobiet świeżo zmarłych” (Lautréamont)³, nie spostrzegając, że element cudowny tkwiłby w gwałceniu ich za życia. Ale fakt, że wielu ludzi zapomina, przebierając się za magów tanim kosztem, że cudowność zaczyna być autentyczna, kiedy powstaje z pewnej nieoczekiwanej przemiany rzeczywistości (cudu), z uprzywilejowanego sposobu dostrzegania rzeczywistości, z oświetlenia niezwykłego lub faworyzującego niezauważone bogactwa rzeczywistości, z rozszerzenia skal i kategorii rzeczywistości dostrzeganych ze szczególną intensywnością, wypływającą z egzaltacji ducha, która go doprowadza do pewnego rodzaju „stanu krańcowego”. Przede wszystkim poczucie cudowności zakłada istnienie wiary. Tych, którzy nie wierzą w świętych, nie uleczą cuda świętych, a ci, co nie są Don Kichotami, nie potrafią wejść ciałem i duszą i ze wszystkimi swymi dobrami w świat Amadisa z Walii lub Tiranta Białego. Przedziwnie wiarygodne są pewne zdania Rutilia o ludziach z Niezwyczajnych przygód Persilesa i Sigismundy przemienionych w wilki, bo w czasach Cervantesa wierzono w ludzi dotkniętych „manią wilczą”. Tak jak w „podróż” bohatera z Toskanii do Norwegii na płaszczu czarownicy. Marco Polo przyznawał, że pewne ptaki unoszą w locie słonie w swoich pazurach, a Luter ujrzał przed sobą diabła i rzucił mu w głowę kałamarzem. Victor Hugo, tak eksploatowany przez księgowych cudowności, wierzył w zjawy, ponieważ był pewien, że rozmawiał na wyspie Guernesey z duchem Leopoldyny. Van Goghowi wystarczała wiara w słonecznik, aby utrwalić swoje objawienie na płótnie. Stąd element cudowny, przyzywany w stanie niewiary – jak to przez tyle lat czynili surrealiści – zawsze był tylko sztuczką literacką, która z czasem stała się tak nudna, jak pewna literatura oniryczna „uporządkowana” i pewne pochwały głupstwa, od których dziś już odeszliśmy dość daleko. Nie znaczy to oczywiście, aby należało przyznać rację zdecydowanym zwolennikom „powrotu do realizmu” (termin ten w owym czasie nabierał pewnego znaczenia politycznego), którzy tylko sztuczki prestidigitatora zastępują frazesami literatów „wojujących”, albo przyklasnąć skatologicznym uciechom pewnych egzystencjalistów. Nie ulega jednakże wątpliwości, że nie da się bronić poetów i artystów, którzy sławią sadyzm, nie uprawiając go, podziwiają „supersamca” z powodu własnej impotencji, wywołują widma, nie wierząc, by odpowiedziały na zaklęcia, i zakładają tajne stowarzyszenia, sekty literackie, grupy pseudofilozoficzne, z mistycznymi zaklęciami i subtelnymi arkanami, niezdolni ani pojąć prawdziwej mistyki, ani porzucić najbardziej kołtuńskich obyczajów, aby zagrać o własną duszę, stawiając na niebezpieczną kartę wiary.
To wszystko mi się ukazało szczególnie jasno w czasie mego pobytu na Haiti, gdy stykałem się codziennie z czymś, co można nazwać „rzeczywistością cudowną”. Chodziłem po ziemi, na której tysiące ludzi pragnących wolności wierzyło w likantropiczną moc Mackandala do tego stopnia, że ta zbiorowa wiara dokonała cudu w dzień jego egzekucji. Znałem już przedziwną historię Boukmana, znawcy wiedzy tajemnej Jamajki. Byłem w Cytadeli La Ferrière, która jest dziełem bez precedensów architektonicznych i którą poprzedzają tylko Więzienia Piranesiego. Oddychałem atmosferą stworzoną przez Henri Christophe’a, monarchę o niewiarygodnych ambicjach, dużo bardziej zdumiewającego niż wszyscy okrutni królowie wynalezieni przez surrealistów, bardzo lubiących tyranie urojone, choć nie przecierpiane. Na każdym kroku spotykałem „rzeczywistość cudowną”. Myślałem jednak, że ta ich obecność i aktualność nie jest wyłącznym przywilejem Haiti, lecz spuścizną całej Ameryki, gdzie dotychczas nie ustalono, na przykład, ostatecznej liczby kosmogonii. Cuda rzeczywiste spotyka się na każdym kroku w życiu ludzi, którzy zapisali daty historii tego kontynentu i pozostawili nazwiska dotychczas noszone: od poszukiwaczy Źródła Wiecznej Młodości i złotego miasta Manoa aż do pierwszych buntowników lub pewnych nowoczesnych bohaterów naszych wojen wyzwoleńczych, tak mitologicznego pokroju jak Juana de Azurduy. Zawsze wydawał mi się znamienny fakt, że w 1780 roku kilku trzeźwych Hiszpanów, wypłynąwszy z Angostury (Ciudad Bolívar, Wenezuela), szło jeszcze na poszukiwanie Eldorado i że w dniach rewolucji francuskiej – niech żyje Racjonalizm i Istota Najwyższa! – Francisco Menendez z Composteli wędrował po ziemiach Patagonii w poszukiwaniu Zaklętego Miasta Cezarów. Biorąc pod uwagę inny aspekt tej sprawy, przekonamy się, że o ile w Europie Zachodniej folklor taneczny, na przykład, stracił wszelki charakter magiczny, o tyle w Ameryce rzadko się spotyka taniec zbiorowy, który nie zawierałby w sobie głębokiego znaczenia rytuału, stwarzając wokół siebie cały proces wtajemniczenia, tak jak tańce kubańskie santería albo przedziwna wersja murzyńska procesji Bożego Ciała, którą jeszcze można obejrzeć w miasteczku San Francisco de Yare w Wenezueli.
Jest w szóstej pieśni Maldorora moment, w którym bohater, prześladowany przez wszelkie policje świata, ucieka przed „armią agentów i szpiegów”, przybierając wygląd rozmaitych zwierząt i robiąc użytek ze swego daru przenoszenia się w jednej chwili do Pekinu, Madrytu czy Petersburga. Oto literatura „cudowna” w całej pełni. Ale w Ameryce, gdzie nie napisano nic podobnego, istniał Mackandal, którego wyposażyła w tę samą władzę wiara jego współczesnych i który wywołał dzięki tej magii jeden z najbardziej dramatycznych i dziwnych buntów w historii. Maldoror – wyznaje sam Ducasse – nie był nikim więcej niż „poetyckim Rocambole’em”. Pozostała po nim tylko efemeryczna szkoła literacka. Po Mackandalu natomiast została cała mitologia, hymny magiczne przechowywane przez cały naród i dotychczas śpiewane podczas uroczystości religijnych wudu. Z drugiej strony dziwnym przypadkiem jest fakt, że Isidore Ducasse, człowiek, który miał wyjątkowy instynkt fantazji poetyckiej, urodził się w Ameryce i chlubił się z taką emfazą przy końcu jednej ze swych pieśni, że jest „urodzony w Montevideo”⁴. Przez swoją dziewiczość krajobrazu, przez swoją ontologię, przez faustyczną obecność Indianina i Murzyna, przez rewelację, jaką stanowiło niedawne odkrycie tej ziemi, przez swoje płodne krzyżowanie ras Ameryka bardzo daleko jest jeszcze od wyczerpania swego zapasu mitologii.
Choć nie postawiłem sobie tego za cel w sposób systematyczny, załączony tekst odpowiada wszystkim tym refleksjom. Opowiedziana w nim jest seria niezwykłych wydarzeń, jakie nastąpiły na wyspie Santo Domingo w określonej epoce, krótszej niż życie ludzkie, tak że element „cudowny” wypływa swobodnie z rzeczywistości określonej we wszystkich swoich szczegółach. Trzeba bowiem powiedzieć, że opowiadanie to jest oparte na ścisłej dokumentacji, która nie tylko respektuje prawdę historyczną wydarzeń, nazwiska postaci – nawet drugorzędnych – nazwy miejsc i nawet ulic, ale także ukrywa pod swoją pozorną bezczasowością drobiazgową konfrontację dat i chronologii. A jednak przez dramatyczną niezwykłość wydarzeń, przez fantastyczne wymiary bohaterów dramatu, którzy znaleźli się w określonym momencie na magicznym skrzyżowaniu dróg w Ciudad del Cabo, wszystko okazuje się cudowne w historii, która nigdy nie mogłaby się rozegrać w Europie, a która mimo to jest tak rzeczywista, jak każde przykładowe wydarzenie, które dla celów pedagogicznych zamieszcza się w podręcznikach szkolnych. Ale czymże jest historia całej Ameryki, jeśli nie kroniką rzeczywistości cudownej?
A.C.1. Woskowe głowy
Z dwudziestu ogierów przywiezionych do Cap Français przez kapitana statku andaluzyjskiego, który handlował z pewnym hodowcą normandzkim, Ti Noel wybrał bez wahania tego o białych nogach i krągłych kłębach, dobrego do pokrywania klaczy, które rodziły coraz mniejsze źrebaki. Monsieur Lenormand de Mézy, znając spryt i doświadczenie swego niewolnika w sprawach koni, nie kwestionował wyboru i zapłacił w brzęczących okrągłych ludwikach. Uplótłszy mu uzdę ze sznurów, Ti Noel wsiadł na konia, oceniając całą wygodę szerokiego zadu solidnie zbudowanego zwierzęcia kasztanowatej maści. Jadąc w ślad za swym panem, który dosiadał lżejszego w nogach gniadosza, czuł spływający mu po udach lepki pot, który wkrótce zmienił się w kwaśną pianę na gęstej sierści konia. Minęli dzielnicę portową z jej sklepami pachnącymi rybą, płóciennymi zasłonami zesztywniałymi od wilgoci i sucharami, które trzeba było rozkruszać uderzeniem pięści, nim zatrzymali się na głównej ulicy, gdzie o tej porannej godzinie lśniły barwne chusty służących Murzynek powracających z targu. Z karocy gubernatora, przeładowanej złoceniami w rokokowym stylu, powitał ich szeroki ukłon przeznaczony dla pana Lenormanda de Mézy. Potem kolonista i niewolnik przywiązali konie przed sklepem golibrody, który ku rozrywce swoich klientów rozmiłowanych w lekturze abonował „Gazetę Lejdejską”.
Podczas gdy jego pan się golił, Ti Noel mógł podziwiać do woli cztery głowy z wosku zdobiące półkę przy wejściu. Pukle peruk otaczały nieruchome twarze, rozsypując się w fali loków na czerwonym kobiercu. Głowy te wydawały się równie prawdziwe – choć równie martwe z powodu swych nieruchomych oczu – jak mówiąca głowa, którą pewien przejezdny szarlatan przywiózł z sobą do miasta wiele lat temu do pomocy w sprzedawaniu eliksiru na ból zębów i reumatyzm. Zabawnym zbiegiem okoliczności wystawione w sąsiednim sklepie rzeźnika głowy cieląt, z gałązką pietruszki w pysku, miały ten sam woskowy wygląd, podobnie jak szkarłatne ogony, nogi w galarecie i garnki z flakami przyrządzonymi na modłę normandzką. Obie wystawy przedzielała tylko drewniana ściana i Ti Noel uśmiechał się na myśl, że tuż obok bezbarwnych głów cielęcych podawano głowy białych panów na obrusie tego samego stołu. Wzorując się na tych, co przyozdabiali ptaki w ich własne pióra, aby przedstawić je w całej okazałości uczestnikom bankietu, doświadczony kucharz o skłonnościach nieco ludożerczych przybrał głowy w swoje najlepsze peruki. Brakowało im tylko ramki z liści sałaty albo z rzodkiewek pokrajanych w kształt kwiatu lilii. Poza tym słoiki z gumą arabską, butelki wody lawendowej i puszki ryżowego pudru obok rondli flaków i blaszanych form z zapiekanymi cynaderkami uzupełniały, przez dziwne podobieństwo naczyń, ów obraz obrzydliwego bankietu.
Tego ranka wszędzie była obfitość głów, bo i właściciel pobliskiej księgarni zawiesił na drucie, przyczepione klamerkami do wieszania bielizny, ostatnie ryciny otrzymane z Paryża. Co najmniej cztery spośród nich ukazywały oblicze króla Francji w otoczeniu słońca, mieczów i laurów. Ale były inne jeszcze głowy w perukach, należące prawdopodobnie do wysokich osobistości dworskich. Wojowników można było rozpoznać po ich pozie wyrażającej moment ruszania do ataku. Sędziów – po ich groźnym zmarszczeniu brwi; uczonych pisarzy – po uśmiechu obejmującym dwa skrzyżowane pióra ponad wierszami, które nic nie mówiły Noelowi, bo niewolnicy nie umieli czytać. Były także kolorowe ryciny o lżejszej fakturze, przedstawiające sztuczne ognie na cześć zdobycia jakiegoś miasta, taniec medyków zbrojnych w wielkie strzykawki, zabawę w ślepą babkę w parku, młodych libertynów wkładających rękę za dekolt pokojówek, nieuniknioną frywolność zakochanego, który leżąc na trawie, odkrywa intymne uroki swej damy niewinnie kołyszącej się na huśtawce. Uwagę Ti Noela przyciągnął jednakże w tym momencie miedzioryt, ostatni z serii, który różnił się od innych treścią i wykonaniem. Przedstawiał coś jakby admirała czy ambasadora francuskiego, którego przyjmuje Murzyn w otoczeniu wachlarzy z piórami, siedzący na tronie ozdobionym figurkami małp i jaszczurek.
– Co to za człowiek? – ośmielił się zapytać księgarza, który w tej właśnie chwili zapalał glinianą fajkę na progu swego sklepu.
– To monarcha twego kraju.
Nie było potrzebne potwierdzenie czegoś, co już myślał, gdy młody niewolnik przypomniał sobie nagle opowiastki, które mruczał pod nosem Mackandal przy wytłaczaniu trzciny cukrowej, kiedy najstarszy z koni na hacjendzie pana Lenormanda de Mézy obracał walce. Głosem udającym znużenie, żeby nadać większy efekt, Mandinga⁵ opowiadał o wydarzeniach w wielkich królestwach Popo, Arada, Nagós i Fulas. Mówił o wielkich wędrówkach ludów, o stuletnich wojnach, o cudownych bitwach, w których zwierzęta pomagały ludziom. Znał historię Adonhuesa, króla Angoli, króla Dá, wcielonego w Węża, który jest wiecznym początkiem i nigdy się nie kończy i którego łączyły mistyczne stosunki cielesne z królową, wcieleniem tęczy, panią wody i porodów. Ale nade wszystko lubił mówić o czynach wojennych Kankana Musy, dzikiego Musy, twórcy niezwyciężonego imperium Mandingów, których konie miały ozdoby ze srebrnych monet i haftowane czapraki i zagłuszały swoim rżeniem szczęk mieczy, nosząc grzmoty ukryte pod pergaminem bębnów zawieszonych na krzyżu. Królowie ci z włócznią w ręku cwałowali na czele swoich hord, nietykalni dzięki wiedzy Preparatorów, i padali ranni tylko wtedy, gdy obrazili w jakiś sposób bóstwa Pioruna albo bóstwa Kuźni. To byli królowie, królowie prawdziwi, nie ci władcy zbrojni w cudze pióra, którzy grali w bilboketa, a bogów umieli odgrywać tylko na scenach swoich teatrów dworskich, wystawiając na pokaz zniewieściałe tyłki w rytm rigodonu. Ci biali władcy więcej słuchali muzyki swoich skrzypiec, wierszy swoich gryzipiórków, paplaniny swoich kochanek i śpiewu ptaków nakręcanych sprężyną niż huku armat strzelających do ostrogi półksiężyca. Choć wykształcenia miał niewiele, Ti Noel został pouczony o tych prawdach przez głęboką wiedzę Mackandala. W Afryce król był wojownikiem, myśliwym, sędzią i kapłanem, jego cenne nasienie zapładniało setki brzuchów mocnym plemieniem bohaterów. We Francji, w Hiszpanii natomiast król wysyłał na wojnę swoich generałów, był niekompetentny w rozsądzaniu sporów, dawał się besztać każdemu mnichowi spowiednikowi, zdolny spłodzić co najwyżej jakiegoś słabowitego księcia, który nie potrafił zabić jelenia bez pomocy swoich naganiaczy i którego z nieświadomą ironią nazywano imieniem ryby tak nieszkodliwej i lekkiej jak delfin. Tam za to – w Wielkiej Dali – byli książęta twardzi jak stal, książęta przebiegli jak lamparty, książęta, którzy znali język drzew, książęta, którzy rządzili czterema stronami świata, władcy chmur, nasienia, spiżu i ognia.
Ti Noel usłyszał głos swego pana, który wychodził od balwierza ze zbyt upudrowanymi policzkami. Jego twarz była teraz zdumiewająco podobna do czterech woskowych twarzy, uśmiechających się głupio na wystawie. Monsieur Lenormand de Mézy, przechodząc, kupił głowę cielęcia u flakarza i wręczył ją niewolnikowi. Siedząc na swoim ogierze, niecierpliwie już wyglądającym żłobu z paszą, Ti Noel pomacał tę zimną i białą czaszkę i pomyślał, że w kształcie i dotyku musi być podobna do łysiny, którą jego pan ukrywał pod peruką. Ulica tymczasem wypełniła się ludźmi. Po Murzynkach wracających z rynku pojawiły się ich panie wychodzące z kościoła po mszy o godzinie dziesiątej. Za niejedną konkubiną jakiegoś wzbogaconego funkcjonariusza szła służąca koloru równie mieszanego jak ona, niosąc wachlarz palmowy, modlitewnik i parasolkę o pozłacanych brzegach. Na rogu ulicy kukiełkarz wprawiał w ruch swoje lalki. W tawernach odkorkowywano butelki wina chłodzone w beczkach napełnionych solą i mokrym piaskiem. Ojciec Cornejo, proboszcz z Limonade, zajechał właśnie pod bramę głównego kościoła na swoim szarym mule.
Monsieur Lenormand de Mézy i jego niewolnik wyjechali z miasta drogą, która wiodła nad brzegiem morza. Zagrzmiały armaty z fortu, „La Courageuse” z floty królewskiej ukazała się przed chwilą na horyzoncie, powracając z Wyspy Żółwiej. Na jej burtach zarysowały się białe dymy salw. Osaczony wspomnieniami z czasów, kiedy był biednym oficerem, kolonista zaczął gwizdać Marsz fujarek. Ti Noel, kontrapunktując w duchu, zanucił bezgłośnie marynarską piosenkę śpiewaną w owych czasach przez bednarzy w porcie i znieważającą króla Anglii. Nie miał wątpliwości co do słowa „merde”, chociaż tekst nie był w języku kreolskim. Dlatego to umiał. Zresztą równie mało znaczył dla niego król Anglii, jak i monarcha Francji czy Hiszpanii, który władał drugą połową wyspy i którego kobiety – według twierdzeń Mackandala – czerwieniły sobie policzki krwią z wołów i zakopywały embriony infantów w podziemiach klasztoru, pełnych szkieletów wygnanych z prawdziwego nieba, gdzie nie chciano przyjmować zmarłych nieznających prawdziwych bogów.