Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Królestwo złota - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 września 2025
37,99
3799 pkt
punktów Virtualo

Królestwo złota - ebook

Czasem wystarczy jedno pęknięcie w ziemi, by rozsypał się cały wszechświat

Znany awanturnik, Tarn, wierzy, że po latach poszukiwań w końcu odnalazł legendarny skarb króla Sacregoldusa. Trzęsienie ziemi odsłoniło przejście prowadzące do ukrytych kosztowności – jednak jemu udało się wydobyć zaledwie kilka monet. Teraz planuje wrócić po resztę, a w tym celu potrzebuje pomocy miejskiego strażnika Weryksa oraz zwinnej złodziejki Kishy.

Wspólna wędrówka w góry szybko przybiera nieoczekiwany obrót. Na ich drodze staje Dave Rodensky – ekscentryk, który twierdzi, że pochodzi z innego świata. Pomoc temu niecodziennemu wędrowcowi w powrocie do domu wkrótce okaże się misją znacznie groźniejszą niż poszukiwanie skarbu…

Granice rzeczywistości zaczynają się zacierać. A za nimi czai się spisek, który może pochłonąć oba światy: ten, w którym królują miecze, i ten, gdzie rządzi sztuczna inteligencja.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-902-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Przed wyruszeniem w drogę…

Ulewa nie powstrzymuje Tarna Zbieracza idącego po drodze przypominającej takową jedynie w suche, ciepłe dni. W każdych innych warunkach, a zwłaszcza teraz, gdy z czarnych chmur wylewają się wiadra wody, zmienia się ona w rzekę błota. To jednak nic, ponieważ Tarn prowadzony jest motywacją silniejszą niż zdroworozsądkowa potrzeba schowania się przed deszczem, ewentualnie przytomnym postanowieniem niemaszerowania po kostki w ciągle powiększającej się brei. Idzie spotkać się z przyjacielem. Nie przeszkadza mu to wszak na chwilę refleksji, że ktoś w końcu mógłby coś z tym zrobić.

Do pokonania ma jeszcze spory kawałek, a jedyne, co będzie mu towarzyszyć, to mało pokrzepiające widoki na poły zburzonych budynków, grupki mieszkańców chowających się pod na szybko zorganizowanymi ekwiwalentami dachów albo desperatów chcących znaleźć pod gruzami swych dawnych domostw cokolwiek z przeszłego życia, względnie patrole żołnierzy. Ale kiedy tak idzie, żadnej z wymienionych atrakcji nie zauważa. To znaczy są zgliszcza, zalewane przez coraz bardziej wzmagający się deszcz, lecz ludzi brak. Być może zadziałała sąsiedzka przyzwoitość nakazująca zapewnić schronienie tym, którzy mieli mniej szczęścia podczas Wielkiego Wstrząsu – Tarn ma pewność, że tak właśnie nazwane zostanie przez następne pokolenia niedawne wydarzenie – albo, o zgrozo!, wszystkich wywiało tam, dokąd idzie on sam. To bardzo możliwe. Tym bardziej że karczma starego Hacca jest w zasadzie nienaruszona.

Ktoś podatny na uskutecznianą przez królestwo propagandę uznałby, że nieco dziwny to widok, kiedy ostoja pijaństwa stoi jak skała wśród zburzonych świątynnych wież i pozostałości strzelistego ratusza, lecz dla Tarna nie jest to nic specjalnego. Przewaga małych budynków nad wysokimi podczas trzęsienia ziemi wydaje się bezdyskusyjna, zwłaszcza że Sowilion Hacc postawił swój własnymi rękami, a i sercem. Albo pozostałością serca, bo co ten sędziwy weteran przeżył podczas Wojen Wielookich, to jego.

Niebo przeszywa złocisty piorun, deszcz pada jeszcze obficiej, a wiatr dmie tak potężnie, że podrywa leżące tu i tam połamane deski. Tarn Zbieracz nie należy do ludzi przesądnych, ale w obliczu ostatnich wypadków nawet on skłonny jest zrewidować nieco swoje poglądy. Najpierw ruszająca się ziemia, teraz rozdarte niebo. Czy może być jeszcze gorzej? Oczywiście, ponieważ zawsze może być gorzej, lecz pomimo tej niewesołej konstatacji uśmiech nie schodzi z jego wąsatej, ogorzałej twarzy. Natura działa w sposób dwubiegunowy, przeto najgorsza nawet katastrofa przyczynić się może do czegoś odwrotnego, o czym przekonał się osobiście.

Od karczmy dzieli go kilkanaście kroków. Błoto zdążyło już dawno wedrzeć się do jego butów, przez co naniesie go do środka sporo. Poprawiwszy zawieszoną na ramieniu skórzaną torbę i wziąwszy głęboki oddech, wchodzi do karczmy, chcąc zachować jak najwięcej z posiadanej przez siebie godności. Wchodzi jednak jako zmoczony do ostatniej nitki dziad, a powiększająca się pod nim kałuża tylko potęguje to wrażenie. Stercząca zazwyczaj pojedyncza kępa siwych włosów u szczytu głowy oklapła żałośnie, a wąsiska, bujne i dalece wychodzące poza obszar twarzy, zwisają jak u suma wyciągniętego z wody. Tarn stoi jednak niczym statua, z wydętą piersią, lustrując wnętrze karczmy. Z niekrytą ulgą stwierdza, że z dziesięciu znajdujących się tu stołów, zajęte są tylko dwa, gdzie przy jednym siedzi jego rzeczony przyjaciel.

Nie fatyguje się z podejściem do szynkwasu w celu zamówienia trunku. Jednym z powodów jest spojrzenie Sowiliona, który widząc roznoszącego wodę i błoto obdartusa, najchętniej zdzieliłby go wiszącym na ścianie obuchem topora i wywalił na zewnątrz. Zbieracz woli nie ryzykować. Na razie chroni go cienka warstwa siermiężnej, karczemnej gościny, mówiącej, że wejść może tu każdy.

Dotarłszy do upatrzonego stolika, rozsiada się ze śmiesznym chlupotem na krześle. Kładąc rękę na blacie, pozostawia wilgotny ślad, a następnie wyszczerza się w rozbrajającym uśmiechu. Jego towarzysz do śmiechu skory nie jest. Częstuje go srogim spojrzeniem i niekoniecznie uprzejmym słowem.

– Mam nadzieję – powiada – że powód ściągnięcia mnie tutaj jest naprawdę dobry. Jeśli ktokolwiek się domyśli…

– Ktokolwiek?

Tarn się rozgląda. Jego wzrok zatrzymuje się na drugim zajętym stoliku, przy którym siedzi łysy, żelaznooki jegomość, a raczej leży w towarzystwie czterech pustych kufli i jednego opróżnionego do połowy trzymanego w ręce.

– Tak, temu gościowi na pewno tylko w głowie donoszenie, że jeden ze strażników zrobił sobie przerwę.

Towarzysz Tarna wbija w niego złowieszczy wzrok. W milczeniu patrzy na jego budzące litość oblicze przemoczonego włóczęgi, ze srogą miną próbując powstrzymać uśmiech. Ten jednak stępuje na jego lico, a Zbieracz również się uśmiecha.

– Ile to już, z dwanaście lat? Może więcej – podejmuje strażnik.

– Będzie piętnaście – rzecze Tarn. – Albo i dwadzieścia. Cała wieczność, stary druhu.

Mężczyźni śmieją się w głos, tak, jak potrafią tylko najlepsi przyjaciele. Strażnik wstaje z zamiarem zamówienia Zbieraczowi kufla piwa, ponieważ sam się w takowy zaopatrzył, jednak ten zatrzymuje go delikatnym gestem.

– Z żalem odmawiam. Czekają mnie jeszcze sprawy, do których potrzebny mi trzeźwy umysł. Prosiłem w liście o możliwość krótkiego spotkania, i rzeczywiście takie będzie. Usiądź, proszę. Weryksie, naprawdę usiądź.

Nazwany Weryksem czyni zgodnie z prośbą, mrucząc coś pod nosem z nieschodzącym z ust uśmiechem. Jego oczy wydają się jednak niezbyt wesołe. Są jakby przemęczone, zrezygnowane.

Tarn, nabierając nieco powietrza, sięga do torby, chwilę w niej grzebie, po czym wyciąga rękę z niewielką złotą monetą, którą kładzie na stole. Wpatruje się w przyjaciela w oczekiwaniu eksplozji zdziwienia i szczęścia, jednak nic takiego nie następuje.

– Zadośćuczynienie za rozłąkę?

Zbieracz parska.

– Cieszy mnie, że służba nie pozbawiła cię poczucia humoru. Martwię się wszak, że zagarnęła co innego. Spójrz raz jeszcze.

Weryksowi ta uwaga się nie podoba. Jest tym boleśniejsza, że nieznośnie prawdziwa, ponieważ sam się często zastanawia nad zawartą w niej obawą. Nie jest prawdziwym strażnikiem, to znaczy jest, jednak nie takim, co to wcielony został w szeregi od małego, zapatrzony w ojca chce podążyć jego śladami albo poddany jest wszechpanującej propagandzie ziemi, jak zwykło się nazywać rządy obecnego króla. Przed wielu laty coś w nim pękło, coś, co w Tarnie kwitnie i ma się dobrze. Wybrał wojsko, ponieważ tak było prościej.

Postanawia wszak usłuchać, biorąc monetę do ręki i spoglądając na nią po raz wtóry uważniej. Jest niewielka, znacznie mniejsza od pieniędzy w aktualnym obrocie, a wybita zdaje się niestarannie, ponieważ nie przypomina koła, a raczej zeszlifowany, nieregularny kwadrat. Jej rewers zdobi wydrapany, prosty wizerunek oka, zaś awers śpiącego węża.

Z początku na Weryksie nie robi to wrażenia większego niż początkowe zerknięcie, jednak w końcu moneta ta porusza w nim wspomnienie szczególne, wspomnienie, względem którego nie miał pewności, czy w dalszym ciągu jest w nim obecne. Sądził, że wyparł je dawno temu, odrzucił jako mrzonkę i gadanie zabobonnego zaścianka nieróżniące się od bredni chorego w malignie. Przypomina sobie to, co Tarn chciał, aby sobie przypomniał, lecz trudno się temu przebić przez narosłą w nim skorupę życiowego poddania się.

– To… – wydusza z siebie, nie chcąc, by przeszłość dopadła go tak nagle, bez wcześniejszej zapowiedzi – …niemożliwe.

Kładzie monetę na stole, niemal ze wstrętem.

Zbieracz nie wygląda na rozczarowanego. Raczej spodziewał się takiej reakcji.

– Muszę cię zmartwić, przyjacielu – odpowiada rozpromieniony Tarn. – O czymkolwiek pomyślałeś, stanowi prawdę.

– Czyli stary głupiec sądzi, że znalazł coś, czego znaleźć nie można?

– Tak było! Z początku ogarnął mnie diaboliczny śmiech, właściwy dla ludzi niespełna rozumu, sądziłem, że popadłem w obłęd i że widzę już w byle świecidełku… to. Ale nie. Znalazłem, Weryksie, wiem doskonale. Znalazłem skarb króla Sacregoldusa.

Strażnik nie przypuszczał, że kiedykolwiek usłyszy takie zdanie wypowiadane czyimś głosem. Że wypowie je sam, przestał się łudzić. Bardziej skłonny był wierzyć, że zrobi to właśnie Tarn, ale wtedy, kiedy działali razem, wiele, wiele lat temu. Wspomnienie przeszłości nie wytrąca jednak Weryksa z twardo stąpającej po ziemi równowagi.

Opanowany, nie dając się porwać emocjom, które kilka lat temu rozerwałyby go na strzępy, mówi:

– Przychodzisz jako duch przeszłości i tak po prostu obwieszczasz, że dokonałeś czegoś, na co poświęciliśmy życie? Co w końcu zmusiło mnie do wybrania tego? – Tu pokazuje ukrytą pod grubym czarnym płaszczem zbroję z miejskimi insygniami.

– Tamtego dnia, kiedy postanowiłeś to, co postanowiłeś, złożyłem przyrzeczenie. I tak, oto jestem, przybywam z czasów, w których wartości swemu istnieniu przydawałeś sam. – Kilkukrotnie puka wskazującym palcem w złoty pieniądz, strząsając ostatnie kropelki deszczu. – To jest to, stary druhu, to jest dokładnie to. Nawet nie musisz mi wierzyć, po prostu popatrz.

Rzeczywiście, Weryks nie zawierza Tarnowi, ponieważ – ten drań po raz kolejny się nie myli! – wystarczyło tamto drugie spojrzenie, by mieć pewność. Skarb Sacregoldusa. Dwa słowa, które doprowadziły go niemal do obłędu i śmierci.

– Załóżmy, że masz rację – stwierdza z nabytą ostatnimi czasy rezerwą albo może prężnie rozwijającym się zgorzknieniem. – Załóżmy, że faktycznie leży tu moneta z najodleglejszej przeszłości, ze skarbca nieobecnego w pismach historycznych, lecz w bajkach i legendach…

Strażnik nie kończy rozpoczętej myśli. Tarn wygląda tak, jakby bał się, że jego wierny niegdyś druh wypowie coś w stylu _I co chcesz z tym zrobić?_ albo _Dlaczego wróciłeś?,_ a że ten właśnie taki miał zamiar, milknie. To by oznaczało, że poddał się ostatecznie, a jakaś maleńka iskierka awanturnika i poszukiwacza przygód jednak się w nim tli.

W zamyśleniu pociąga łyk z kufla, a widząc to, Tarn podejmuje:

– Znalazłem, lecz nie wydobyłem, nie w całości. Mam kilka takich monet, a reszta pozostaje poza moim zasięgiem. Moim, Weryksie, lecz nie twoim. Widzę, że wciąż masz dawną formę, jestem przekonany, że przydomek _Małpie Palce_ dalej opisuje cię w uczciwy sposób. Oto więc powód mojej wizyty. Dołącz do mnie. Zdobądźmy razem skarb króla Sacregoldusa, jak zawsze o tym marzyliśmy!

Choć Zbieracz nie spodziewa się natychmiastowej odpowiedzi, w jakiś nierozsądny sposób na nią liczy. Weryks jednak milczy. Mija chwila, zanim decyduje się coś powiedzieć.

– Skarb… Gdzie go znalazłeś?

– Jak cenię sobie starego Sowiliona, tak miejsce to nie jest właściwe do udzielania pewnych odpowiedzi. Powiem tylko, że to klasyczny przykład szczęścia w nieszczęściu. Wiesz, pomocnym okazał się ten przeklęty wstrząs. Odsłonił przejście, a zaintrygowany postanowiłem je zbadać, bo akurat gościłem w pobliskich stronach. – Tarn nachyla się w stronę przyjaciela, po czym powiada ściszonym głosem: – A niech to, owo przejście znajduje się w Górach Kerr, tuż przy Wiosce Bezokich. – Wraca do poprzedniej pozycji. – Nawet jeśli usłyszał to jakiś niewidzialny szpieg, raczej nie zechce tam podążyć, prawda?

Lico Weryksa zachodzi kościaną bielą. Rzeczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie zechce tam podążyć. A jeśli Tarn gościł w okolicach – a znaczy to, iż zawędrował właśnie do Wioski Bezokich, bowiem nigdzie indziej nie można w Górach Kerr _gościć –_ to dotknięty został szaleństwem.

Zbieracz widzi rodzące się w strażniku wątpliwości, więc postanawia szybko na nie odpowiedzieć:

– Możesz mi wierzyć, że wszystko, co o tamtym miejscu słyszałeś, to kłamstwa. Nie zmienia to jednak faktu, że musiałbyś się przemóc i przekonać o tym osobiście. W każdym razie… Być może powinienem dać ci nieco czasu na decyzję? Skarb się raczej nigdzie nie wybiera, ale lękam się, że przepaść może na wieki. Niewykluczone, że nadejdzie drugi wstrząs, który wiekuiście go pogrzebie. To jak?

Dawny Weryks wymaszerowałby, zanim Tarn skończyłby mówić, jednak teraźniejszy tak szybko działający nie jest. Myśli. Bierze pod uwagę tysiące zmiennych, w tym kwestie, czy określenie _Małpie Palce_ faktycznie dalej opisuje go bez kłamstwa. Zbieracz znosi to spokojnie, choć sądzić można, że pytając o możliwość podarowania czasu, sam tego czasu za bardzo nie ma.

W końcu Weryks mówi, co poprzedza błyskawica i wyraźne natężenie deszczu – tak wyraźne, że Sowilion Hacc z niepokojem zerka na sklepienie swojej karczmy.

– Dotrzymałeś danego słowa, ale chyba nie zdziwię cię, że nijak tego nie oczekiwałem. Zresztą i tak miałem cię za martwego. Posłuchaj… – Strażnik wzdycha. – To nie jest takie proste. Wiele się zmieniło, prawdopodobnie zbyt wiele. Rozumiesz?

– Och, rozumiem doskonale – odpowiada Tarn zaskakująco radośnie. Chwyta końcówkę prawego wąsa i zakręca ją ku górze. – Ale teraz ty posłuchaj mnie. Na Południopolach farmerzy i hodowcy stracili dobytek życia, okalające wsie dosłownie zapadły się pod ziemię. Powstała cała rzesza ludzi niemających nic do stracenia. I wiesz, co ci ludzie zamierzają zrobić? Wybiorą się do stolicy. Będą domagać się pomocy, ale co oczywiste, nie otrzymają jej. Rozgoryczeni doprowadzą do powstania, poleje się krew. A jak sądzisz, kto stanie pomiędzy wściekłym tłumem głuchym na wołanie rozsądku a królem, dla którego największą tragedią jest to, że kapłanom pospadało kilka wieżyczek z ich przesadnie okazałych budynków? Naprawdę chcesz umierać w imię czegoś takiego?

– Nikt nie będzie umierał. Żołnierze wzięci są do odbudowy królestwa, ale nie można odbudować wszystkiego naraz.

Mówiąc to, Weryks palcem wskazującym zdziera sobie kawałek skóry z kciuka, tak, że aż powstaje krwawiąca ranka. Tarn zauważa to.

– Tutaj się zgodzę – odpowiada ze srogą miną. – Zwłaszcza jeśli odbudowę zaczyna się od samej góry.

Pierwsze krople deszczu przedostają się przez dach karczmy. Sowilion klnie pod nosem, po czym sięga po wiadro i podstawia je pod powstałą plamę. Są to jedyne dźwięki rozchodzące się po jego przybytku, nie licząc jeszcze chrapania żelaznookiego pijaka.

Weryks upija łyk odgazowanego już nieco piwa.

– Dobrze. Ponad dekadę temu dokonałem wyboru. Teraz jestem tutaj. Co twoim zdaniem powinienem zrobić?

– Dokładnie to samo, co ponad dekadę temu.

Grzmot z hukiem przeszywa niebo, niemal zmieniając noc w dzień. Hacc wzdryga się, pijak przebudza ze swego nietrzeźwego snu, a Tarn i Weryks patrzą na siebie niczym dwa nieporuszalne pomniki, niby w spiżu rzeźbione statuy. Trwa to dosyć długo, a Zbieracz doskonale wie, że nie może przerwać powstałej między nimi ciszy. To zadanie dla jego przyjaciela.

– Wracając do kwestii wyprawy – rzecze strażnik z powagą – uważam, że potrzebujemy kogoś jeszcze. Zgadzam się, jeśli ty się zgadzasz na to.

Wąsacz nabiera powietrza. Jego oczy wyrażają czystą radość.

– A któż to taki miałby być, jeśli wolno spytać?

– Ktoś, do kogo mój pseudonim pasuje jednak bardziej. Wiele się zmieniło i obawiam się, że do pewnych rzeczy już nie wrócę. Ufam tej osobie i ponad wszelką wątpliwość jestem jej pewien.

Lekkie rozczarowanie nie przeszkadza Tarnowi w docenieniu tej chwili. Wie, że Weryks podjął właśnie bardzo trudną decyzję, wszak rzucił na szalę ponad dziesięć lat swojego życia; co prawda znienawidzonego i pogardzanego, ale jednak jedynego, jakim dysponuje. Pozorna szybkość tego postanowienia nie wydaje mu się dziwna. Ma pewność, że jego kompan tylko czekał na taką propozycję, lecz jeśli wyciągnięty z rękawa as nie okazałby się wystarczająco silny, rozmowa mogłaby potoczyć się inaczej. Tym bardziej nie zamierza więc podważać postawionych przez niego warunków.

– Jeśli ty jej ufasz, to ja również. A zatem postanowione. – Wąsacz głośno zaklaskał. – A niech mnie! Wiedziałem, że mój list nie będzie zmarnowaniem ciężko pozyskiwanego papieru. Ile czasu potrzebujesz na ściągnięcie tej osoby?

– Do nowiu powinienem się wyrobić. I pozwól, że zrobię to sam.

Zbieracz nad czymś duma.

– Nów będzie za trzy dni. Dobrze. Spotkajmy się przed główną bramą o brzasku następnego dnia. Powinniśmy się przygotować, jednak to miasto nie jest do tego odpowiednie. Udamy się do pobliskiej osady, gdzie zaopatrzymy się w potrzebny ekwipunek.

– Spotkajmy się daleko od bram miasta, najlepiej pod osłoną nocy. Wolę omijać strażników. Bo jeśli to wszystko zakończy się porażką, będzie szansa, że jeszcze wrócę do munduru.

Tarn powstrzymuje się od komentarza. Doskonale rozumie, że Weryks nie zamierza palić za sobą mostów, jakkolwiek prowadzą one jedynie do rozpaczy i galopującego przygnębienia. Na znak zgody kiwa tylko głową. Jego twarz zdobi szeroki uśmiech, a wąsy nabierają normalnego dla siebie rozczapierzenia.

– A ty – pyta strażnik, dopijając ostatnie łyki piwa – co poczniesz? Masz co ze sobą zrobić przez ten czas?

– Przyjacielu – odpowiada Tarn, chowając monetę króla Sacregoldusa do torby, w której to podobnych do niej znajduje się całkiem sporo, a co wąsacz celowo demonstruje – zdaje się, że tutejsza ludność w większości składa się z żelaznookich, a oni kochają złoto. Nawet takie sprzed dwóch tysięcy lat. Mam rację?

Na tę uwagę Weryks nie ma żadnej odpowiedzi. Wszakże sam jest żelaznooki.

***

Dzielnica portowa ucierpiała szczególnie.

Nie dość, że stare, zaniedbane budynki wytrzęsione zostały z włożonej w nie pracy – choć uczciwie przyznać należy, że nie było jej za wiele – to morze również przyczyniło się do znaczących strat. Wzburzone wdarło się na plac handlowy, zatopiło akurat zacumowane statki, a największą przystań zmiotło niczym niedbale postawioną kładkę. Oczywiście, najgorzej jest w Świątyniogrodzie, a każdy, kto nie widział portu, temu zawierza. Jednak przybyli dawno temu zza horyzontu obrotni perłoocy, którzy zbudowali to miejsce, nie mają złudzeń – król to obłudnik, i jak zawsze muszą liczyć tylko na siebie.

Widząc ten szczególny obraz zniszczeń, bo niejako pozostawiony sam sobie, Weryks stwierdza, że podjął dobrą decyzję. Jeszcze wczoraj pomagał oczyszczać z gruzów Skrzydło Urzędowe, a dwa dni wcześniej wraz z pięcioma innymi strażnikami przywracał do stanu względnej używalności kaplicę poświeconą Akmie, bogini–matce, w której wierny lud upatruje cnót współczucia i miłości. O dzielnicy portowej nikt nawet nie wspomniał, a to przecież stąd te niewdzięczne miasto czerpie znaczącą część zysków.

Deszcz ustaje, niebo przykryte jest ciemnymi, mrocznymi wręcz chmurzyskami, które straszą rychłym wylaniem kolejnych galonów wody. Weryks, dotarłszy do placu handlowego, z uwagą się rozgląda. W pierwszej kolejności wypatruje strażników, bowiem gdyby przyłapał go któryś oddany sprawie, oznaczałoby to kłopoty. Szeroki kaptur płaszcza przysłania, co prawda, jego twarz, a tegoż poły otulają ciało, jednak i tak nie może czuć się bezpiecznie. Sam najlepiej wie, że większość żelaznookich ma naturalną tendencję do wyłapywania drobnostek każących zakładać, że coś nie jest tym, czym się wydaje, a to właśnie z nich składa się miejska straż. I pewnie z tego powodu.

Nade wszystko przybywa tu na spotkanie. Brakowało mu przekonania, czy faktycznie będzie miało miejsce, lecz żywi ku temu szczerą nadzieję, bowiem jeśli nie, Małpimi Palcami będzie musiał zostać on, co nie będzie najrozsądniejsze. Na szczęście szybko dostrzega to, po co przybył.

Wolnym krokiem rusza przez plac, uważnie się rozglądając, a przy tym starając nie zwracać na siebie uwagi. Zdaje się, że poza kręcącymi się ospale nielicznymi mieszkańcami próbującymi na własną rękę usunąć zalegającą jeszcze gdzieniegdzie wodę, nie ma nikogo. No, jest jeszcze starsza kobieta pchająca sporej wielkości wózek przebudowany na kuchnię, co stanowi widok tyle groteskowy, co najwłaściwszy dla tego miejsca, bowiem takie ruchome punkty gastronomiczne ściągają do Dzielnicy Portowej mnóstwo podróżnych. A przynajmniej ściągały, zanim nastał Wstrząs.

Punkt ten stanowi również cel Weryksa.

Krocząc po mokrej nawierzchni, starając się omijać co większe kałuże, w czym spadła niedawno ulewa nie pomogła, podchodzi do kobiety. Ta zatrzymuje się i sięga do niewielkiej szufladki, z pewnością żeby dorzucić drwa do niewielkiego piecyka, bowiem czarny dym bucha z wąskiego, również niedużego komina wyjątkowo obficie. Na rozgrzaną blachę odruchowo wylewa jakąś maź wyciągniętą z półki w dolnej części wózka i, nie podnosząc wzroku, którego i tak nie widać spod dużego, okrągłego słomkowego kapelusza, zabiera się do smażenia.

– Złodziejski klicz – rzecze Weryks, nieco niespokojnym głosem.

– Masz apetyt? – Kobieta posypuje placki aromatycznym suszem, szykując się do przewrócenia smakołyku.

– Mam apetyt, jednak brzuch pełen.

Kobieta lekko kiwa głową, zerkając na dyskretnie pokazaną przez strażnika sakiewkę. Otwiera kolejną szufladkę, z której wyciąga pojedyncze źdźbło długiej czerwonej trawy. Wkłada ją przez mikrą szparkę drzwiczek do paleniska, a dym na kilka chwil zmienia barwę na brunatny, co w ogólnie ciemnym otoczeniu jest niemal niezauważalne.

– Tam, gdzie zwykle? – pyta Weryks, zastanawiając się nad początkami tego łotrowskiego szyfru.

– Tak – odpowiada kobieta, ściągając placek i ze smakiem się nim zajadając.

***

Zwyczajowe miejsce spotkań jest ruderą w ciemnej alejce, do której nie chodzi się nawet pod bezchmurnym, rozświetlonym słońcem niebem. Wszystko tu ucierpiało równie mocno, co inne części miasta, a i tak ma się wrażenie swoistej kameralności i schowania. Wchodząc do na poły zawalonego budynku, Weryks ma poczucie bezpieczeństwa, choć niewykluczone, iż spowodowane jest to emocjonalnym stosunkiem do tego miejsca.

Ostrożnie stąpając po przemoczonej, popękanej drewnianej podłodze, strażnik zbliża się do siedzącej na krześle sylwetce. Sylwetka owa wstaje, a światło księżyca wyglądające akurat przez zwały ciemnych chmur oświetla jej twarz, ukazując młodą, piękną kobietę.

Weryks mocno ją przytula, a ona odwzajemnia uścisk.

– Cieszę się, że nic ci nie jest – mówi mężczyzna, odgarniając z jej lica pojedynczy kosmyk kręconych włosów, wydostały z drobnego sznurka splatającego resztę. – Chyba zaraz przed trzęsieniem dostałaś zlecenie, prawda?

Dziewczyna kiwa głową. Delikatnie się uśmiecha, dając tym samym znać, że wszystko poszło jak należy.

Weryks rozgląda się. Straty widać gołym okiem: zawalona ściana, poprzewracane meble, sąsiednie budynki w kompletnej ruinie. O ile na placu handlowym obawiał się reprymendy po potencjalnym nakryciu, o tyle teraz musi się liczyć z karą śmierci.

– Chcę ci coś powiedzieć, coś bardzo ważnego. Usiądź.

Dziewczyna siada na krześle, z którego przed chwilą wstała, a Weryks przysuwa sobie fragment leżącej na ziemi szafy. Cały czas trzymają się za ręce.

– Pojawiła się możliwość… Szansa porzucenia tego wszystkiego. Pamiętasz, jak opowiadałem ci o Tarnie zwanym Zbieraczem?

Dziewczyna uśmiecha się. Jej niewinne oczy zdradzają zmęczenie, dobrze znane strażnikowi.

– Tak, mówiłem, że to stary wariat, który zagubił się w marzeniach. Ale jednak… Spotkałem się z nim. Pokazał mi coś, co, jak od dawna sądziłem, było takim właśnie marzeniem. Przez ten cały czas…

Weryks zamyśla się, a dziewczę widząc to, kładzie mu dłoń na policzku. Pytającym wzrokiem prosi o wyjaśnienie.

– Szaleniec miał rację. Pozostał wierny temu, czego ja się wyrzekłem. A teraz wrócił z czymś, czego nie mogę zanegować i czemu nie mogę odmówić. Ale nie mogę tego zrobić sam.

Dziewczyna słucha uważnie. Cierpliwie czeka na ostateczny cel spotkania, nie przerywa Weryksowi jakimś uprzejmym słowem pomagającym w podjęciu wątku, bo i tak nie może tego zrobić.

– Istnieje stara legenda – kontynuuje strażnik – o królu, który posiadł moc zamiany w złoto wszystkiego, na co popatrzy podczas pierwszych promieni słońca. Poddani co ranek przynosili mu sterty kamieni i niepotrzebnych rupieci, a ten, gdy tylko otwierał oczy, obracał to wszystko w kosztowności, które nadworni mincerze przerabiali na monety. Wszyscy żyli w dobrobycie i powszechnej szczęśliwości, ale nikomu nie przyszło do głowy, że taka moc ma swoją cenę. Bo za każdym razem, kiedy miał miejsce poranny cud, kogoś w królestwie dopadał straszliwy głód, którego nijak nie mógł zaspokoić, a do tego jakaś część plonów oraz zwierzyny obumierała. Z początku nikt nie łączył tego z mocą króla, lecz wkrótce się zorientowano. Postanowiono, że konieczna jest dalsza transformacja otoczenia i sprowadzenie kosztownych lekarstw zza morza, jednak nic to nie dało. I tak król został sam, w królestwie całkowicie obróconym w złoto, wśród poddanych niemogących nasycić męczącego ich głodu. Domyślasz się finału tej opowieści?

Dziewczyna wyszczerza zęby i udaje, że gryzie Weryksa.

– Zupełnie jakby miało to coś zmienić, prawda? W każdym razie bogowie widząc niegodziwość i zachłanność tego miejsca, postanowili je zniszczyć. Zesłali potężne trzęsienie ziemi, takie jak sprzed kilku dni, a całe królestwo zostało pogrzebane. Morał z tego taki, że wystarczy kopać wystarczająco głęboko, by wydobyć zalegające niewyobrażalne ilości złota. I tu do akcji wkracza Tarn. Wyczytał w jakichś rozsypujących się tomiszczach, że faktycznie istniało szczególnie bogate królestwo pochłonięte przez rozstępującą się ziemię, co połączył z opowiadaną tu i tam legendą. Nikt poważnie nie brał się za poszukiwanie przeklętego skarbu, ale jak mówiłem, Tarn to wariat, w dodatku taki, który swoje wariactwo przenosi na innych. Straciliśmy dziesięć lat na poszukiwania, podczas których wielokrotnie głupio narażaliśmy życie, by dalej pozostać w punkcie wyjścia. Ja zrezygnowałem, powiedziałem sobie, że koniec z tułaczką, koniec z bezsensownym ryzykiem. Wtedy właśnie się rozstaliśmy. Ja zostałem miejskim strażnikiem, natomiast Tarn kontynuował te swoje chore przygody. I wiesz co? Skurczybyk dopiął swego.

Krętowłosa piękność otwiera szeroko oczy. Mocniej ściska dłoń Weryksa, z niecierpliwością oczekuje dalszej części.

– Spotkaliśmy się. Niedawno, w karczmie Hacca. Położył na stole sztukę złota, obwieszczając, że znalazł nasz zaginiony skarb. Z początku mu nie wierzyłem, ale… Chyba naprawdę mu się udało. Wspomniał, że trzęsienie ziemi odsłoniło przejście, którym można do niego dotrzeć, że nie mógł wydobyć więcej niż kilka monet i że potrzebuje mojej pomocy, jak za dawnych lat. Jestem bezradny, Kisho, powiedziałem sobie, że nigdy więcej. – Weryks nabiera powietrza, na jego twarzy pojawia się szelmowski zarys. – Jednocześnie jednak jestem wilkiem złapanym do niewoli, pamiętającym dziki zew wolności. Choć była to moja decyzja, nigdy się z nią nie pogodziłem. Jeśli mu odmówię, jak droga mi jesteś, umrę.

Kisha rzuca się Weryksowi na szyję, bardzo mocno go ściskając. Jej drobne ręce mają zaskakująco dużo siły.

– Nie martw się. Nie przyszedłem się pożegnać. Chciałbym… Chciałbym, żebyś wyruszyła z nami. Czy wiesz, że niegdyś mówiono na mnie _Małpie Palce_?

Dziewczyna rozluźnia uścisk, patrząc na dłonie Weryksa. Podnosi je i pytająco, z trudem opanowując śmiech, podstawia mu je pod nos.

– No właśnie – śmieje się on sam. – Czas przeszły jest tu na miejscu. Zapewne okazałbym się pomocny, jednak nie tak, jakbym sobie tego życzył. Dlatego życzę sobie czego innego. Wyrusz z nami. Dokądkolwiek idziemy, będziemy musieli się wspinać i wdrapywać po nierównościach, a w tym jesteś niezrównana. Będziesz dalece bardziej przydatna ode mnie, a już na pewno od tego czubka Tarna.

Kisha przybiera skromną minę, pod którą kryje się łasość na pochwały. Patrzy na strażnika z zalotną uwagą.

– Kiedy zdobędziemy skarb, w końcu będzie tak, jak chcemy. Twoja matka przestanie łazić po mieście z tym cudacznym wózkiem, a ty przestaniesz wypatrywać bezustannie dymu, bo jakiś zdesperowany dureń zapragnął posiąść coś, co nie należy do niego. Koniec z gildią. Wyjedziemy stąd, daleko, gdzie oczy nie będą miały znaczenia, i w końcu będziemy razem. Tylko proszę, zgódź się. Bez ciebie nam się nie uda.

Kisha powoli zbliża twarz do twarzy Weryksa. Oplata ręce wokół jego karku, a ich usta łączą się w długim pocałunku. Innego potwierdzenia strażnikowi nie trzeba.

A tej nocy przekonuje się kilkukrotnie, że określenie _Małpie Palce_ faktycznie pasuje bardziej do jego wybranki niż do niego.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij