- W empik go
Królewna i groch - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
10 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Królewna i groch - ebook
Wszyscy kochamy bajki. Dorosłym też należy się prawo do czytania bajek. Niech Baśnie Andersena będą patronowały lekturze tych bajek wszystkim czytającym.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-695-3 |
Rozmiar pliku: | 494 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Królewna i groch
Drogi panie doktorze. Podczas ostatniej sesji prosił mnie pan o przypomnienie sobie tego etapu mojego życia, w którym rozpoczynałam dopiero bycie kobietą. Otóż, jak pan doktor zapewne wie z mojej kartoteki, nie mogło to nastąpić w taki sposób jak u większości kobiet, czyli po pierwszej miesiączce. O mojej kobiecości musiałam samodzielnie zdecydować, podjąć świadomą decyzję. Muszę przyznać, że już wtedy wiązało się to z okropnym stresem.
Jako niewinne dziecko już w przedszkolu publicznym uświadomiłam sobie boleśnie, iż posiadanie jakiejkolwiek płci jest sprawą publiczną. Boleśnie, albowiem dokonany przeze mnie intuicyjny wybór wiązał się z dokuczliwymi i bolesnymi dla mojej delikatnej psychiki wyzwiskami ze strony innych dzieci, często nawet z kuksańcami zadawanymi mi butem lub pięścią przez spragnionych agresji, nienawidzących mnie dzieciaków. Nigdy nie rozumiałam dlaczego oni, ci obcy, jak ich w duchu nazywałam, aż tak bardzo mi dokuczają. Codzienne współżycie z tymi bachorami było wręcz nie do wyobrażenia. A przecież przyznać trzeba, że wyobraźnie to ja miałam zawsze iście kosmiczną.
Czyżby tak prozaiczne czynności, które wykonuje się codziennie i które winne być pozostawione do prywatnej, intymnej wręcz decyzji każdego dziecka, jak wybór odpowiedniego dla siebie nocniczka, mogły być powodem nienawiści innych dzieci w przedszkolu? Nigdy tego nie rozumiałam. To był bardzo piękny nocniczek z wymalowanymi na nim od zewnątrz kolorowymi kwiatkami. Na sam jego widok od razu poczułam parcie na pęcherz i wiedziałam, że zrobienie kupki tym razem odbędzie się szybko, sprawnie, bez niepotrzebnych krzyków, lub połajanek, których zawsze mi nie szczędzono w takich sytuacjach.
To było przecież całkiem normalne naczynie, jakich w przedszkolu znajdowało się wiele. Stały sobie niewinnie w szeregu pod oknem. Pewnie dlatego, aby być w razie potrzeby pod ręką. Stały tak sobie na widoku i nikomu nie przeszkadzały. Do czasu aż postanowiłam skorzystać z jednego z nich, a wtedy inne dzieci po prostu wpadły w amok, straciły panowanie nad swoimi nerwami, niektóre nawet straciły panowanie nad działalnością organizmów, bo trzęsły się, śliniły, dostawały wypieków, czkawki, lub ataku histerycznego śmiechu.
Cóż z tego, że jak mówiła pani Ola, nocniczek ten był przeznaczony dla chłopców, a nie dla dziewczynek, ze względu na swoją budowę dostosowaną do budowy anatomicznej korzystającego zeń dziecka. Nic mnie wtedy nie obchodziła budowa anatomiczna innych dzieci. Owo miejsce przeznaczone na siusiaka po prostu nie zostało w moim przypadku wykorzystane. Być może chodziło o to, że w tym właśnie miejscu nocniczek nie zakrywał intymnej części mojego ciała przed wzrokiem pozostałych dzieci, a one najwyraźniej uznały to za prowokację.
Ileż to ja się musiałam napłakać przez cały pierwszy rok mojej edukacji przedszkolnej. Ileż to razy panie przedszkolanki wycierały mi załzawione oczy, zasmarkany nos, czy też zaślinione usta. Moja piękna buzia nieustannie potrzebowała zabiegów higienicznych, a te wredne dzieciaki stawały dookoła wytykając mnie palcami. To było tak bardzo stresujące, że aż odbierało mi oddech. Kilka razy zdarzyło mi się zemdleć. Nie mam pojęcia o tym co wtedy się działo w przedszkolu, ale kilka razy zawezwano karetkę pogotowia.
Bardzo przeżywałam te chwile utracone na zawsze, pozbawione świadomości. Były one jak gdyby umieraniem za życia, uciekaniem z tego parszywego świata, szukaniem ratunku gdzieś tam, gdzie bachory nie miały wstępu, gdzie nie mogły szarpać mnie za warkoczyki, wrzucać okruchów z kanapki za kołnierz, wkładać wyplutej gumy do żucia w moje włosy, skąd za żadne skarby sama nie potrafiłam ich usunąć, opluwać mojej bluzeczki, rąk, a także buzi, szturchać mnie w żebra albo uderzać mnie po nerkach, brzuchu czy ramionach.
To nie były żadne dzieci. To były potwory, gady albo płazy. Nie wiem co jest gorsze. Czy te ich lodowate spojrzenia, oczy pozbawione głębi, jakby to były przyszyte guziki, które miały tylko udawać oczy dziecka, a tak naprawdę otwierały wstęp do piekła. Czy może chłód bijący od każdego wypowiadanego przez nich słowa. One mówiły zaklęciami, rzucały uroki. Wystarczyło jedno kiepsko sklecone zdanie wypowiedziane przez grubą Kaśkę, a natychmiast zdechł ptaszek w stojącej na parapecie klatce. Pani przedszkolanka powiedziała, że to był słowik. Podobno najbardziej romantyczny z ptaków. Zapamiętałam sobie, że nie warto być romantycznym.
Wszyscy urządziliśmy mu pogrzeb. Ja przez cały czas płakałam, więc pani zdecydowała, że jestem profesjonalną płaczką. Kazik był grabarzem. Zieloną łopatką wykopał grób obok piaskownicy przed naszym przedszkolem. Wykopał grób tak głęboko, że gdy wsadził jedną nogę do środka dla sprawdzenia głębokości, to było aż do kolana. Pani powiedziała, że to będzie grobowiec głębinowy, żeby koty nie wygrzebały zwłok. Na wzmiankę o zwłokach Basia zaczęła płakać i w ten sposób powiększyła grono płaczek.
Marek został księdzem i celebrował uroczystość. Miał poświęcić zmarłego i żałobników, ale on nie miał wody, więc nabrał piasku do wiaderka i począł sypać tym piaskiem na wszystkich. Zosi nasypał piaskiem do oczu, więc biedna Zosia płacząc dołączyła do grona płaczek. Pan ochroniarz w czarnym ubraniu, niby diabeł z piekła rodem, wołał do nas, żebyśmy byli cicho, ale któż by słuchał diabła. Tylko jeszcze jedno dziecko się rozpłakało, zwiększając tym samym liczbę płaczek.
Marian niósł w dłoniach pudełko po butach pani przedszkolanki, w którym leżało ciało słowika. Stasiu powiedział, że Słowik jest szefem mafii z Prószkowa, więc bandyci z całą pewnością przyjadą na pogrzeb. Na wzmiankę o bandytach Hania zaczęła płakać, a pozostałe płaczki otoczyły ją ciasnym kręgiem i poczęły głaskać po głowie dla pocieszenia.
Wtedy zaczął padać deszcz. Pani powiedziała, żebyśmy szybko schronili się w przedszkolu. Nikt nie chciał być przemoczoną kurą, więc pobiegliśmy natychmiast do środka. Zwłoki słowika zostały. Dzieciaki straciły wszelkie nim zainteresowanie. Leżał w kałuży, nasiąkał wilgocią i z całą pewnością przemarzł do kości. Widziałam to z okna. Tak właśnie wygląda horror.
Nie mogłam tego tak zostawić. Pobiegłam na plac zabaw żeby dokończyć pogrzeb słowika. Z piaskowni zabrałam czerwoną łopatkę i przystąpiłam do kopania grobu. Ziemia była zbita, twarda, pełno w niej było kamieni. Kopało się bardzo ciężko. Gdy złamała się czerwona łopatka, to wzięłam z piaskownicy niebieską by kopać dalej. Deszcz przez cały czas siekł we mnie ze złością zimnymi strugami wody. Nie wiem co mu zrobiłam, ale znęcał się nade mną bezlitośnie. Z każdym litrem deszczówki wlanej mi za kołnierz nienawidziłam go coraz bardziej. Wyciągając kolejną porcję błota z grobu planowałam zemstę.
Wtedy na pogrzeb przyjechali bandyci. Wysiadali z czarnych limuzyn, a szron osiadał na gałęziak pobliskich drzew i na trawniku przed przedszkolem. Krople deszczu zamarzały w locie i waliły we mnie jak seria z karabinu maszynowego. Jeden z bandytów miał w spodniach coś dużego, twardego i sterczącego. Nie miałam pewności czy to pistolet, czy raczej coś innego. Gdy włożył dłoń do kieszeni sparaliżowało mnie ze strachu. Na szczęście on wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapałki, po czym usiłował zapalić papierosa.
Drugi bandyta podszedł do mnie z solidnym drągiem. Miałam nadzieję, że będzie bił lekko, tylko tak dla zachowania pozorów. Okazało się jednak, że to składana łopata. Stanął przy mnie, pogłaskał po głowie, zdjął z mojej grzywki trzy sople lodu, po czym zabrał się do kopania. Jemu ta czynność wychodziła znacznie lepiej. Jednak co profesjonalizm, to profesjonalizm. Raz dwa grób był wykopany i gotowy na przyjęcie trumny.
Pudełko po butach pełniące rolę trumny była całe przemoczone. Gdy drugi bandyta wziął pudełko w dłonie, ono rozpadło się na dwie części, a ciało słowika upadło w błoto. Bandyta wciągnął powietrze do płuc z głośnym westchnieniem. Chciałabym go pocieszyć, wesprzeć emocjonalnie, ale nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani jednego słowa. Patrzyłam ze smutkiem na jego twarz, a jemu drżały wargi, zmarszczyły się brwi, z oczu pociekło kilka łez. Trzeci bandyta szybko podniósł z błota słowika. Zgarnął z niego grudki mokrej ziemi. Wygładził piórka na jego skrzydłach. Potem zawiną słowika w swoją białą chusteczkę z wielkim wyhaftowanym monogramem.
Czwarty bandyta dostojnie, powoli, nieco nawet jakby w zwolnionym tempie, odebrał ciało słowika po to by złożyć je na dnie grobu. Na długą chwilę wszyscy zamarli w bezruchu jakby ta marznąca ulewa również ich zmroziła. Potem wszyscy zaśpiewaliśmy odpowiednią do sytuacji pieśń. Następnie trzej bandyci sprawnie zasypali grób, ubili ziemię, postawili na tym miejscu spory kamień.
Kiedy odzyskałam przytomność pielęgniarki w szpitalu powiedziały mi, że z powodu lodowatego deszczu wpadłam w hipotermię, straciłam przytomność i tylko dzięki szybkiemu alarmowe z przedszkola wystarczająco szybko trafiłam do szpitala. Sanitariusze relacjonowali, iż znaleźli mnie leżącą w błocie z łopatką w dłoni. Włożyli mnie do karetki pogotowia razem z tą łopatką, bo nie można było rozprostować palców zaciśniętych na niej.
Przez dwa tygodnie wracałam do zdrowia w szpitalu. Dzieci z przedszkola odwiedzały mnie kilka razy razem z panią przedszkolanką. Podarowały mi rysunki, na których ratuję słowika. Pani przedszkolanka powiedziała, że słowik też odzyskał przytomność i odleciał do ciepłych krajów. Byłam bardzo szczęśliwa, bo to oznaczało, że moja akcja w deszczu uratowała mu życie.
W szkole podstawowej byłam wzorową uczennicą. Już w pierwszej klasie nabrałam dużego doświadczenia w postępowaniu z innymi dziećmi, zwłaszcza chłopakami. Obcięłam włosy na krótko, rozpoczęłam codzienne bieganie po lesie, pomiędzy drzewami, a także pomiędzy krzakami, oraz przez krzaki na wylot, pod górę i z góry, slalomem i prosto, a czasami to nawet z podskokami. Podskakiwałam przy drzewach żeby pięścią lub dłonią łamać gałązki. Najpierw te cienkie, to jasne, ale potem również te grubsze. Nauczyłam się kantem dłoni, czyli tak jak mistrzowie sztuki walki karate, obłamywać gałęzie i gałązki. Po moim pojawieniu się w danym miejscu drzewa wyglądały tak, jakby je gajowy obcinał piłą motorową. Wszystkie sosnowe młodniki należały do mnie.
Po takim treningu byłam w stanie jednym uderzeniem dłoni w gardło obezwładnić każdego z moich kolegów z klasy. Oni wszyscy bali się mnie jak ognia. Na zajęciach z wychowania fizycznego byłam zawsze kapitanem drużyny. Niechby tylko ktoś spróbował zaprotestować. Te maminsynki bardzo szybko zrozumiały, że ze mną żartów nie ma. Koleżanki zresztą też się mnie bały. Chodziłam do szkoły w spodniach od dresu i adidasach na nogach. Żadna z nich nie miała szansy uciec przede mną.
Pewnego razu gdy jedna z dziewcząt czymś mnie zdenerwowała, pewnie jakimś głupawym uśmieszkiem, to uciekając wlazła do metalowej szafki ubraniowej na korytarzu. Tak długo waliłam pięściami w drzwi tej szafki, a ona tak głośno piszczała, że zebrali się tam wszyscy nauczyciele. Drzwi szafki trzeba było potem łomem otwierać. Naturalnie, dostałam naganę za niszczenie własności szkolnej.
Od tamtej pory zajmowałam pierwsze miejsce na liście chuliganów i trudnej młodzieży w Kuratorium. Z tego powodu szkolny pedagog odbywał ze mną częste rozmowy kończące się zazwyczaj skierowaniem do poradni psychologicznej. Ponieważ jednak moim rodzicom się nie przelewało to nigdy nie skorzystaliśmy z takiego zaproszenia, bo trzeba by jechać aż do miasta powiatowego, a może nawet dalej. Tego dokładnie nie sprawdziłam, a nikt mi nie potrafił udzielić w tej materii żadnych informacji. Miejscowi chuligani byli na to zbyt grzeczni by stawiano przed nimi takie wyzwania. Mnie zresztą też nikt zbytnio nie przymuszał. Gdy pan pedagog raz zapytał o to jak było na wizycie u psychologa, to mu powiedziałam, że nie jestem zachwycona i chyba się poprawię. Taka deklaracja mu wystarczyła.
W drugiej klasie szkoły podstawowej zawarłam w końcu bliższy kontakt z panią doktor psycholog. To bardzo miła kobieta. Jedna z takich osób, po których spotkaniu nabiera się szacunku do płci żeńskiej. To też niezwykle odważna kobieta. Sama widziałam jak pewien opryszek wychodził z jej gabinetu zapłakany. Widocznie dała mu niezły wycisk. Nabrałam do niej respektu. Przez kilka lat naszych spotkań zaprzyjaźniliśmy się. Ona rozumiała mnie w lot. Nawet nie musiałam szczegółowo tłumaczyć o co mi chodzi. Powiedziała mi w zaufaniu, że kiedyś była taka sama jak ja.
W trzeciej klasie szkoły podstawowej zostałam przyjęta do pierwszej komunii. Gdy miałam dokonać wyboru sukienki komunijnej to wpadłam w panikę. Uparłam się, że wystąpię w takim stroju jak chłopcy, czyli czarne spodnie, biała koszula, a na to długa biała koszula bez rękawów, z emblematem eucharystii na piersiach. Udało mi się wymusić zgodę na wszystkich dorosłych. Ktoś nawet powiedział, że prawdziwa terrorystka ze mnie. Dla nich rozmowa ze mną to był horror. Też coś.
Wiedziałam doskonale, że trzeba kiedyś podjąć tę bardzo ważną decyzję i po długotrwałych, a także męczących rozważaniach zdecydować się na jedną z dostępnych płci. Wyboru nie było zbyt wielkiego, albowiem możliwości były tylko dwie. O ile słowo wybór jest rodzaju męskiego, to możliwość żeńskiego. Rozwaga także, decyzja takoż, długotrwała również, no i waga też jest kobietą. Argumentów jest wiele po każdej ze stron, a strona jest nią każda, natomiast każdy jest nim. Słowa, słowa.
W telewizji, radiu i prasie pełno już się nazbierało informacji o zabiegach chirurgicznej zmiany płci, o kuracjach hormonalnych i innych tego typu sprawach. Jakaś kobieta mówiła o konieczności usunięcia „tego” spomiędzy jej nóg, bo dłużej już z „tym” nie potrafiła i nie chciała żyć. Jakiemuś mężczyźnie przyszyli członka, bo najwyraźniej wcześniej go nie posiadał. Wypowiedzi osób, które poddały się zabiegowi chirurgicznemu, oraz niezbędnej w takich przypadkach kuracji hormonalnej sugerowały wyraźnie, że osoby te poddały się leczeniu, procesowi zmiany płci tylko i wyłącznie w celu dostosowania wyglądu zewnętrznego, oraz budowy swojego ciała do stanu zgodnego z odczuwaną własną płcią. Osoby te, dzięki zmianie płci mogły wreszcie być postrzegane przez innych tak jak postrzegają się same.
Oznacza to po prostu, że najpierw jest się osobą o określonej płci, a dopiero później można do niej dostosować swój wygląd. Nigdy natomiast nie dzieje się odwrotnie. Oczywiście, dostosować można tylko wtedy, jeżeli zachodzą rozbieżności pomiędzy wnętrzem osoby a jej sferą zewnętrzną.
Postanowiłam zostać kobietą bez względu na mój wygląd zewnętrzny, bez względu na budowę mojego ciała. No, może nie całkowicie bez względu, albowiem rozpoczęłam codzienne praktyki malowania się i upiększania. Zabiegi te dawały mi sporo satysfakcji. Cóż za wspaniałe środki produkowały dla swoich drogich klientek najlepsze koncerny kosmetyczne, a owe drogie klientki z radością kupowały drogie kosmetyki, aby się przypodobać swoim drogim wybrańcom, lub wybrankom.
Potem postanowiłam wyjść za przystojnego mężczyznę, ale pod warunkiem, że będzie to prawdziwy mężczyzna. Doskonale wiedziałam, że pozory mogą wprowadzić w błąd. Każdemu przyglądałam się bardzo dokładnie. Skrupulatnie sprawdzałam rodzinne fotografie oraz sąsiedzkie plotki. Zorganizowałam sobie nawet wywiad w rejonowej przychodni zdrowia, oraz w powiatowej poradni zdrowia psychicznego, dzięki doskonałym relacjom z mieszkającymi w naszym mieście pielęgniarkami.
Jeździłam po całym powiecie i przy okazji wykonywania zawodu dziennikarki szukałam prawdziwego mężczyzny, ale niestety wszystkie moje wysiłki były bezskuteczne, chociaż wielu przystojnych facetów bardzo mi się podobało. Jeden z nich zaprosił mnie do restauracji na kawę i ciastka z kremem. Pomyślałam, że może być milo.
Wielkie lustra zawieszone na ścianach odbijały obraz niczym tafla jeziora zagubionego pośród wzgórz i lasów. U sufitu zawieszono lampy z wentylatorami, których obracające się skrzydła machały groźnie pięściami tuż nad głową. Na szczęście jaskrawy blask słońca, zwielokrotniony przez liczne odbicia od wody jeziora, to znaczy od lustra, raził oczy wbijając w nie tysiące szpilek, pewnie od rosnących wszędzie wkoło kaktusów, więc trzeba było przymknąć powieki, opuścić przyłbicę, założyć okulary przeciwsłoneczne, lub kask motocyklowy z przyciemnioną szybą, dzięki czemu te pięści latające nad głową traciły połowę ze swej groźnej mocy. Z powodu zmrużonych oczu i pochylonej głowy nie mogłam jednak przyglądać się kawalerowi na tyle by ocenić, czy jest on prawdziwym mężczyzną, czy też nie. Ta randka nie należała do udanych.
Może gdyby pozwolił mi zamówić wspomniane wcześniej ciastko i napić się gorącej kawy, to wszystko wyglądałoby inaczej. On jednak postanowił być nadzwyczaj oryginalny, wyjątkowo wykwintny, niezwykle przebiegły. Zamówił u kelnera jakieś niebiańskie małmazje, które miano podać gorące po zapieczeniu w piecu razem z serem pleśniowym, szpinakiem i borówkami. Czekaliśmy czterdzieści minut. Kelner przyniósł dania na podwójnych talerzach, bo potrawa była z piecu, więc musiała być gorąca. Ja wciąż myślałam o obiecanych ciastkach z kremem, a on przystąpił do konsumpcji. Zaglądał mi w oczy i pytał, czy może mnie pokarmić. Idiota!
Puszył się niczym indyk na podwórku wymachując mi przed twarzą swoim widelcem z nadzianym nań kawałkiem czegoś ociekającego roztopionym serem. Zasłoniłam się przed tym atakiem, a on wtedy zwalił gorący talerz ze stołu sobie na kolana. Ze zrozumiałych powodów zawył niczym zraniony jeleń na rykowisku po postrzeleniu przez gajowego. Gorące danie rozlało mu się po spodniach. Gdybyż ucierpiały tylko spodnie to pewnie skomentowałby zajście inteligentnie i z dowcipem, ale ucierpiały w tym wypadku również jego tak zwane klejnoty rodowe.
Nigdy więcej nie widziałam podobnego widoku. Ten romantyczny amant podskakiwał razem z krzesłem, przewrócił nasz stolik, połamał krzesło, rozbił wazonik z kwiatkami, nasze dania spadły na podłogę, a on z wrzaskiem wybiegł z lokalu i już więcej go nie było. Kelner przepraszał za całe zajście, ale przecież to nie była jego wina. Znam się na obowiązkach i odpowiedzialności kelnerów, ponieważ kilka lat temu przepisywałam koleżance pracę magisterską na ten temat. Można więc powiedzieć, że jestem specjalistką od kelnerów.
Powiedziałam to panu Adamowi. Tak miał na imię właśnie ten kelner. Bardzo się ucieszył mówiąc, że mielibyśmy wobec tego wiele wspólnych tematów do rozmowy i moglibyśmy razem bardzo miło spędzić wieczór. Zgodziłam się z nim w całej rozciągłości. Tamten wieczór zakończyliśmy w jego sypialni z dwoma butelkami dobrego wina. Jednakowoż już po wypiciu zaledwie połowy zawartości pierwszej butelki straciliśmy całkowicie zainteresowanie alkoholem.
Drogi panie doktorze. Podczas ostatniej sesji prosił mnie pan o przypomnienie sobie tego etapu mojego życia, w którym rozpoczynałam dopiero bycie kobietą. Otóż, jak pan doktor zapewne wie z mojej kartoteki, nie mogło to nastąpić w taki sposób jak u większości kobiet, czyli po pierwszej miesiączce. O mojej kobiecości musiałam samodzielnie zdecydować, podjąć świadomą decyzję. Muszę przyznać, że już wtedy wiązało się to z okropnym stresem.
Jako niewinne dziecko już w przedszkolu publicznym uświadomiłam sobie boleśnie, iż posiadanie jakiejkolwiek płci jest sprawą publiczną. Boleśnie, albowiem dokonany przeze mnie intuicyjny wybór wiązał się z dokuczliwymi i bolesnymi dla mojej delikatnej psychiki wyzwiskami ze strony innych dzieci, często nawet z kuksańcami zadawanymi mi butem lub pięścią przez spragnionych agresji, nienawidzących mnie dzieciaków. Nigdy nie rozumiałam dlaczego oni, ci obcy, jak ich w duchu nazywałam, aż tak bardzo mi dokuczają. Codzienne współżycie z tymi bachorami było wręcz nie do wyobrażenia. A przecież przyznać trzeba, że wyobraźnie to ja miałam zawsze iście kosmiczną.
Czyżby tak prozaiczne czynności, które wykonuje się codziennie i które winne być pozostawione do prywatnej, intymnej wręcz decyzji każdego dziecka, jak wybór odpowiedniego dla siebie nocniczka, mogły być powodem nienawiści innych dzieci w przedszkolu? Nigdy tego nie rozumiałam. To był bardzo piękny nocniczek z wymalowanymi na nim od zewnątrz kolorowymi kwiatkami. Na sam jego widok od razu poczułam parcie na pęcherz i wiedziałam, że zrobienie kupki tym razem odbędzie się szybko, sprawnie, bez niepotrzebnych krzyków, lub połajanek, których zawsze mi nie szczędzono w takich sytuacjach.
To było przecież całkiem normalne naczynie, jakich w przedszkolu znajdowało się wiele. Stały sobie niewinnie w szeregu pod oknem. Pewnie dlatego, aby być w razie potrzeby pod ręką. Stały tak sobie na widoku i nikomu nie przeszkadzały. Do czasu aż postanowiłam skorzystać z jednego z nich, a wtedy inne dzieci po prostu wpadły w amok, straciły panowanie nad swoimi nerwami, niektóre nawet straciły panowanie nad działalnością organizmów, bo trzęsły się, śliniły, dostawały wypieków, czkawki, lub ataku histerycznego śmiechu.
Cóż z tego, że jak mówiła pani Ola, nocniczek ten był przeznaczony dla chłopców, a nie dla dziewczynek, ze względu na swoją budowę dostosowaną do budowy anatomicznej korzystającego zeń dziecka. Nic mnie wtedy nie obchodziła budowa anatomiczna innych dzieci. Owo miejsce przeznaczone na siusiaka po prostu nie zostało w moim przypadku wykorzystane. Być może chodziło o to, że w tym właśnie miejscu nocniczek nie zakrywał intymnej części mojego ciała przed wzrokiem pozostałych dzieci, a one najwyraźniej uznały to za prowokację.
Ileż to ja się musiałam napłakać przez cały pierwszy rok mojej edukacji przedszkolnej. Ileż to razy panie przedszkolanki wycierały mi załzawione oczy, zasmarkany nos, czy też zaślinione usta. Moja piękna buzia nieustannie potrzebowała zabiegów higienicznych, a te wredne dzieciaki stawały dookoła wytykając mnie palcami. To było tak bardzo stresujące, że aż odbierało mi oddech. Kilka razy zdarzyło mi się zemdleć. Nie mam pojęcia o tym co wtedy się działo w przedszkolu, ale kilka razy zawezwano karetkę pogotowia.
Bardzo przeżywałam te chwile utracone na zawsze, pozbawione świadomości. Były one jak gdyby umieraniem za życia, uciekaniem z tego parszywego świata, szukaniem ratunku gdzieś tam, gdzie bachory nie miały wstępu, gdzie nie mogły szarpać mnie za warkoczyki, wrzucać okruchów z kanapki za kołnierz, wkładać wyplutej gumy do żucia w moje włosy, skąd za żadne skarby sama nie potrafiłam ich usunąć, opluwać mojej bluzeczki, rąk, a także buzi, szturchać mnie w żebra albo uderzać mnie po nerkach, brzuchu czy ramionach.
To nie były żadne dzieci. To były potwory, gady albo płazy. Nie wiem co jest gorsze. Czy te ich lodowate spojrzenia, oczy pozbawione głębi, jakby to były przyszyte guziki, które miały tylko udawać oczy dziecka, a tak naprawdę otwierały wstęp do piekła. Czy może chłód bijący od każdego wypowiadanego przez nich słowa. One mówiły zaklęciami, rzucały uroki. Wystarczyło jedno kiepsko sklecone zdanie wypowiedziane przez grubą Kaśkę, a natychmiast zdechł ptaszek w stojącej na parapecie klatce. Pani przedszkolanka powiedziała, że to był słowik. Podobno najbardziej romantyczny z ptaków. Zapamiętałam sobie, że nie warto być romantycznym.
Wszyscy urządziliśmy mu pogrzeb. Ja przez cały czas płakałam, więc pani zdecydowała, że jestem profesjonalną płaczką. Kazik był grabarzem. Zieloną łopatką wykopał grób obok piaskownicy przed naszym przedszkolem. Wykopał grób tak głęboko, że gdy wsadził jedną nogę do środka dla sprawdzenia głębokości, to było aż do kolana. Pani powiedziała, że to będzie grobowiec głębinowy, żeby koty nie wygrzebały zwłok. Na wzmiankę o zwłokach Basia zaczęła płakać i w ten sposób powiększyła grono płaczek.
Marek został księdzem i celebrował uroczystość. Miał poświęcić zmarłego i żałobników, ale on nie miał wody, więc nabrał piasku do wiaderka i począł sypać tym piaskiem na wszystkich. Zosi nasypał piaskiem do oczu, więc biedna Zosia płacząc dołączyła do grona płaczek. Pan ochroniarz w czarnym ubraniu, niby diabeł z piekła rodem, wołał do nas, żebyśmy byli cicho, ale któż by słuchał diabła. Tylko jeszcze jedno dziecko się rozpłakało, zwiększając tym samym liczbę płaczek.
Marian niósł w dłoniach pudełko po butach pani przedszkolanki, w którym leżało ciało słowika. Stasiu powiedział, że Słowik jest szefem mafii z Prószkowa, więc bandyci z całą pewnością przyjadą na pogrzeb. Na wzmiankę o bandytach Hania zaczęła płakać, a pozostałe płaczki otoczyły ją ciasnym kręgiem i poczęły głaskać po głowie dla pocieszenia.
Wtedy zaczął padać deszcz. Pani powiedziała, żebyśmy szybko schronili się w przedszkolu. Nikt nie chciał być przemoczoną kurą, więc pobiegliśmy natychmiast do środka. Zwłoki słowika zostały. Dzieciaki straciły wszelkie nim zainteresowanie. Leżał w kałuży, nasiąkał wilgocią i z całą pewnością przemarzł do kości. Widziałam to z okna. Tak właśnie wygląda horror.
Nie mogłam tego tak zostawić. Pobiegłam na plac zabaw żeby dokończyć pogrzeb słowika. Z piaskowni zabrałam czerwoną łopatkę i przystąpiłam do kopania grobu. Ziemia była zbita, twarda, pełno w niej było kamieni. Kopało się bardzo ciężko. Gdy złamała się czerwona łopatka, to wzięłam z piaskownicy niebieską by kopać dalej. Deszcz przez cały czas siekł we mnie ze złością zimnymi strugami wody. Nie wiem co mu zrobiłam, ale znęcał się nade mną bezlitośnie. Z każdym litrem deszczówki wlanej mi za kołnierz nienawidziłam go coraz bardziej. Wyciągając kolejną porcję błota z grobu planowałam zemstę.
Wtedy na pogrzeb przyjechali bandyci. Wysiadali z czarnych limuzyn, a szron osiadał na gałęziak pobliskich drzew i na trawniku przed przedszkolem. Krople deszczu zamarzały w locie i waliły we mnie jak seria z karabinu maszynowego. Jeden z bandytów miał w spodniach coś dużego, twardego i sterczącego. Nie miałam pewności czy to pistolet, czy raczej coś innego. Gdy włożył dłoń do kieszeni sparaliżowało mnie ze strachu. Na szczęście on wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapałki, po czym usiłował zapalić papierosa.
Drugi bandyta podszedł do mnie z solidnym drągiem. Miałam nadzieję, że będzie bił lekko, tylko tak dla zachowania pozorów. Okazało się jednak, że to składana łopata. Stanął przy mnie, pogłaskał po głowie, zdjął z mojej grzywki trzy sople lodu, po czym zabrał się do kopania. Jemu ta czynność wychodziła znacznie lepiej. Jednak co profesjonalizm, to profesjonalizm. Raz dwa grób był wykopany i gotowy na przyjęcie trumny.
Pudełko po butach pełniące rolę trumny była całe przemoczone. Gdy drugi bandyta wziął pudełko w dłonie, ono rozpadło się na dwie części, a ciało słowika upadło w błoto. Bandyta wciągnął powietrze do płuc z głośnym westchnieniem. Chciałabym go pocieszyć, wesprzeć emocjonalnie, ale nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani jednego słowa. Patrzyłam ze smutkiem na jego twarz, a jemu drżały wargi, zmarszczyły się brwi, z oczu pociekło kilka łez. Trzeci bandyta szybko podniósł z błota słowika. Zgarnął z niego grudki mokrej ziemi. Wygładził piórka na jego skrzydłach. Potem zawiną słowika w swoją białą chusteczkę z wielkim wyhaftowanym monogramem.
Czwarty bandyta dostojnie, powoli, nieco nawet jakby w zwolnionym tempie, odebrał ciało słowika po to by złożyć je na dnie grobu. Na długą chwilę wszyscy zamarli w bezruchu jakby ta marznąca ulewa również ich zmroziła. Potem wszyscy zaśpiewaliśmy odpowiednią do sytuacji pieśń. Następnie trzej bandyci sprawnie zasypali grób, ubili ziemię, postawili na tym miejscu spory kamień.
Kiedy odzyskałam przytomność pielęgniarki w szpitalu powiedziały mi, że z powodu lodowatego deszczu wpadłam w hipotermię, straciłam przytomność i tylko dzięki szybkiemu alarmowe z przedszkola wystarczająco szybko trafiłam do szpitala. Sanitariusze relacjonowali, iż znaleźli mnie leżącą w błocie z łopatką w dłoni. Włożyli mnie do karetki pogotowia razem z tą łopatką, bo nie można było rozprostować palców zaciśniętych na niej.
Przez dwa tygodnie wracałam do zdrowia w szpitalu. Dzieci z przedszkola odwiedzały mnie kilka razy razem z panią przedszkolanką. Podarowały mi rysunki, na których ratuję słowika. Pani przedszkolanka powiedziała, że słowik też odzyskał przytomność i odleciał do ciepłych krajów. Byłam bardzo szczęśliwa, bo to oznaczało, że moja akcja w deszczu uratowała mu życie.
W szkole podstawowej byłam wzorową uczennicą. Już w pierwszej klasie nabrałam dużego doświadczenia w postępowaniu z innymi dziećmi, zwłaszcza chłopakami. Obcięłam włosy na krótko, rozpoczęłam codzienne bieganie po lesie, pomiędzy drzewami, a także pomiędzy krzakami, oraz przez krzaki na wylot, pod górę i z góry, slalomem i prosto, a czasami to nawet z podskokami. Podskakiwałam przy drzewach żeby pięścią lub dłonią łamać gałązki. Najpierw te cienkie, to jasne, ale potem również te grubsze. Nauczyłam się kantem dłoni, czyli tak jak mistrzowie sztuki walki karate, obłamywać gałęzie i gałązki. Po moim pojawieniu się w danym miejscu drzewa wyglądały tak, jakby je gajowy obcinał piłą motorową. Wszystkie sosnowe młodniki należały do mnie.
Po takim treningu byłam w stanie jednym uderzeniem dłoni w gardło obezwładnić każdego z moich kolegów z klasy. Oni wszyscy bali się mnie jak ognia. Na zajęciach z wychowania fizycznego byłam zawsze kapitanem drużyny. Niechby tylko ktoś spróbował zaprotestować. Te maminsynki bardzo szybko zrozumiały, że ze mną żartów nie ma. Koleżanki zresztą też się mnie bały. Chodziłam do szkoły w spodniach od dresu i adidasach na nogach. Żadna z nich nie miała szansy uciec przede mną.
Pewnego razu gdy jedna z dziewcząt czymś mnie zdenerwowała, pewnie jakimś głupawym uśmieszkiem, to uciekając wlazła do metalowej szafki ubraniowej na korytarzu. Tak długo waliłam pięściami w drzwi tej szafki, a ona tak głośno piszczała, że zebrali się tam wszyscy nauczyciele. Drzwi szafki trzeba było potem łomem otwierać. Naturalnie, dostałam naganę za niszczenie własności szkolnej.
Od tamtej pory zajmowałam pierwsze miejsce na liście chuliganów i trudnej młodzieży w Kuratorium. Z tego powodu szkolny pedagog odbywał ze mną częste rozmowy kończące się zazwyczaj skierowaniem do poradni psychologicznej. Ponieważ jednak moim rodzicom się nie przelewało to nigdy nie skorzystaliśmy z takiego zaproszenia, bo trzeba by jechać aż do miasta powiatowego, a może nawet dalej. Tego dokładnie nie sprawdziłam, a nikt mi nie potrafił udzielić w tej materii żadnych informacji. Miejscowi chuligani byli na to zbyt grzeczni by stawiano przed nimi takie wyzwania. Mnie zresztą też nikt zbytnio nie przymuszał. Gdy pan pedagog raz zapytał o to jak było na wizycie u psychologa, to mu powiedziałam, że nie jestem zachwycona i chyba się poprawię. Taka deklaracja mu wystarczyła.
W drugiej klasie szkoły podstawowej zawarłam w końcu bliższy kontakt z panią doktor psycholog. To bardzo miła kobieta. Jedna z takich osób, po których spotkaniu nabiera się szacunku do płci żeńskiej. To też niezwykle odważna kobieta. Sama widziałam jak pewien opryszek wychodził z jej gabinetu zapłakany. Widocznie dała mu niezły wycisk. Nabrałam do niej respektu. Przez kilka lat naszych spotkań zaprzyjaźniliśmy się. Ona rozumiała mnie w lot. Nawet nie musiałam szczegółowo tłumaczyć o co mi chodzi. Powiedziała mi w zaufaniu, że kiedyś była taka sama jak ja.
W trzeciej klasie szkoły podstawowej zostałam przyjęta do pierwszej komunii. Gdy miałam dokonać wyboru sukienki komunijnej to wpadłam w panikę. Uparłam się, że wystąpię w takim stroju jak chłopcy, czyli czarne spodnie, biała koszula, a na to długa biała koszula bez rękawów, z emblematem eucharystii na piersiach. Udało mi się wymusić zgodę na wszystkich dorosłych. Ktoś nawet powiedział, że prawdziwa terrorystka ze mnie. Dla nich rozmowa ze mną to był horror. Też coś.
Wiedziałam doskonale, że trzeba kiedyś podjąć tę bardzo ważną decyzję i po długotrwałych, a także męczących rozważaniach zdecydować się na jedną z dostępnych płci. Wyboru nie było zbyt wielkiego, albowiem możliwości były tylko dwie. O ile słowo wybór jest rodzaju męskiego, to możliwość żeńskiego. Rozwaga także, decyzja takoż, długotrwała również, no i waga też jest kobietą. Argumentów jest wiele po każdej ze stron, a strona jest nią każda, natomiast każdy jest nim. Słowa, słowa.
W telewizji, radiu i prasie pełno już się nazbierało informacji o zabiegach chirurgicznej zmiany płci, o kuracjach hormonalnych i innych tego typu sprawach. Jakaś kobieta mówiła o konieczności usunięcia „tego” spomiędzy jej nóg, bo dłużej już z „tym” nie potrafiła i nie chciała żyć. Jakiemuś mężczyźnie przyszyli członka, bo najwyraźniej wcześniej go nie posiadał. Wypowiedzi osób, które poddały się zabiegowi chirurgicznemu, oraz niezbędnej w takich przypadkach kuracji hormonalnej sugerowały wyraźnie, że osoby te poddały się leczeniu, procesowi zmiany płci tylko i wyłącznie w celu dostosowania wyglądu zewnętrznego, oraz budowy swojego ciała do stanu zgodnego z odczuwaną własną płcią. Osoby te, dzięki zmianie płci mogły wreszcie być postrzegane przez innych tak jak postrzegają się same.
Oznacza to po prostu, że najpierw jest się osobą o określonej płci, a dopiero później można do niej dostosować swój wygląd. Nigdy natomiast nie dzieje się odwrotnie. Oczywiście, dostosować można tylko wtedy, jeżeli zachodzą rozbieżności pomiędzy wnętrzem osoby a jej sferą zewnętrzną.
Postanowiłam zostać kobietą bez względu na mój wygląd zewnętrzny, bez względu na budowę mojego ciała. No, może nie całkowicie bez względu, albowiem rozpoczęłam codzienne praktyki malowania się i upiększania. Zabiegi te dawały mi sporo satysfakcji. Cóż za wspaniałe środki produkowały dla swoich drogich klientek najlepsze koncerny kosmetyczne, a owe drogie klientki z radością kupowały drogie kosmetyki, aby się przypodobać swoim drogim wybrańcom, lub wybrankom.
Potem postanowiłam wyjść za przystojnego mężczyznę, ale pod warunkiem, że będzie to prawdziwy mężczyzna. Doskonale wiedziałam, że pozory mogą wprowadzić w błąd. Każdemu przyglądałam się bardzo dokładnie. Skrupulatnie sprawdzałam rodzinne fotografie oraz sąsiedzkie plotki. Zorganizowałam sobie nawet wywiad w rejonowej przychodni zdrowia, oraz w powiatowej poradni zdrowia psychicznego, dzięki doskonałym relacjom z mieszkającymi w naszym mieście pielęgniarkami.
Jeździłam po całym powiecie i przy okazji wykonywania zawodu dziennikarki szukałam prawdziwego mężczyzny, ale niestety wszystkie moje wysiłki były bezskuteczne, chociaż wielu przystojnych facetów bardzo mi się podobało. Jeden z nich zaprosił mnie do restauracji na kawę i ciastka z kremem. Pomyślałam, że może być milo.
Wielkie lustra zawieszone na ścianach odbijały obraz niczym tafla jeziora zagubionego pośród wzgórz i lasów. U sufitu zawieszono lampy z wentylatorami, których obracające się skrzydła machały groźnie pięściami tuż nad głową. Na szczęście jaskrawy blask słońca, zwielokrotniony przez liczne odbicia od wody jeziora, to znaczy od lustra, raził oczy wbijając w nie tysiące szpilek, pewnie od rosnących wszędzie wkoło kaktusów, więc trzeba było przymknąć powieki, opuścić przyłbicę, założyć okulary przeciwsłoneczne, lub kask motocyklowy z przyciemnioną szybą, dzięki czemu te pięści latające nad głową traciły połowę ze swej groźnej mocy. Z powodu zmrużonych oczu i pochylonej głowy nie mogłam jednak przyglądać się kawalerowi na tyle by ocenić, czy jest on prawdziwym mężczyzną, czy też nie. Ta randka nie należała do udanych.
Może gdyby pozwolił mi zamówić wspomniane wcześniej ciastko i napić się gorącej kawy, to wszystko wyglądałoby inaczej. On jednak postanowił być nadzwyczaj oryginalny, wyjątkowo wykwintny, niezwykle przebiegły. Zamówił u kelnera jakieś niebiańskie małmazje, które miano podać gorące po zapieczeniu w piecu razem z serem pleśniowym, szpinakiem i borówkami. Czekaliśmy czterdzieści minut. Kelner przyniósł dania na podwójnych talerzach, bo potrawa była z piecu, więc musiała być gorąca. Ja wciąż myślałam o obiecanych ciastkach z kremem, a on przystąpił do konsumpcji. Zaglądał mi w oczy i pytał, czy może mnie pokarmić. Idiota!
Puszył się niczym indyk na podwórku wymachując mi przed twarzą swoim widelcem z nadzianym nań kawałkiem czegoś ociekającego roztopionym serem. Zasłoniłam się przed tym atakiem, a on wtedy zwalił gorący talerz ze stołu sobie na kolana. Ze zrozumiałych powodów zawył niczym zraniony jeleń na rykowisku po postrzeleniu przez gajowego. Gorące danie rozlało mu się po spodniach. Gdybyż ucierpiały tylko spodnie to pewnie skomentowałby zajście inteligentnie i z dowcipem, ale ucierpiały w tym wypadku również jego tak zwane klejnoty rodowe.
Nigdy więcej nie widziałam podobnego widoku. Ten romantyczny amant podskakiwał razem z krzesłem, przewrócił nasz stolik, połamał krzesło, rozbił wazonik z kwiatkami, nasze dania spadły na podłogę, a on z wrzaskiem wybiegł z lokalu i już więcej go nie było. Kelner przepraszał za całe zajście, ale przecież to nie była jego wina. Znam się na obowiązkach i odpowiedzialności kelnerów, ponieważ kilka lat temu przepisywałam koleżance pracę magisterską na ten temat. Można więc powiedzieć, że jestem specjalistką od kelnerów.
Powiedziałam to panu Adamowi. Tak miał na imię właśnie ten kelner. Bardzo się ucieszył mówiąc, że mielibyśmy wobec tego wiele wspólnych tematów do rozmowy i moglibyśmy razem bardzo miło spędzić wieczór. Zgodziłam się z nim w całej rozciągłości. Tamten wieczór zakończyliśmy w jego sypialni z dwoma butelkami dobrego wina. Jednakowoż już po wypiciu zaledwie połowy zawartości pierwszej butelki straciliśmy całkowicie zainteresowanie alkoholem.
więcej..