Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Królewska krew. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
3655 pkt
punktów Virtualo

Królewska krew. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 1 - ebook

Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy – w tej książce znajdziecie wszystko, za co pokochaliście fantasy! Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce'a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyira, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą! Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-59-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1. SKRADZIONE LISTY

Roz­dział 1

Skra­dzione listy

W ciem­no­ści Hadrian nie­wiele mógł dostrzec, ale sły­szał trzask gałą­zek, chrzęst liści i sze­lest trawy. Zorien­to­wał się, że napast­ni­ków jest kilku, wię­cej niż trzech, i że się zbli­żają.

– Niech żaden z was się nie rusza – roz­ka­zał ktoś szorst­kim gło­sem. – Mie­rzymy do was z łuków i zabi­jemy was w sio­dłach, jeśli spró­bu­je­cie ucie­kać. – Wła­ści­ciel głosu krył się w ciem­no­ściach lasu i dało się zauwa­żyć jedy­nie nie­wy­raźny ruch wśród nagich gałęzi. – Po pro­stu tro­chę was odcią­żymy. Nikomu nie musi stać się krzywda. Wyko­nuj­cie moje pole­ce­nia, jeśli wam życie miłe, bo ina­czej zgi­nie­cie.

Hadrian czuł ści­ska­nie w dołku, ponie­waż wie­dział, że to jego wina. Zer­k­nął na Royce’a sie­dzą­cego na siwku obok niego, z twa­rzą ukrytą pod kap­tu­rem. Przy­ja­ciel pochy­lił głowę i lekko nią krę­cił. Hadrian nie musiał widzieć wyrazu jego twa­rzy, by wie­dzieć, co Royce myśli.

– Prze­pra­szam – powie­dział.

Royce nie odpo­wie­dział i dalej krę­cił głową.

Z przodu drogę zagra­dzała im ściana wznie­siona ze świeżo ścię­tych krze­wów. Za ple­cami mieli długi, pusty trakt ską­pany w bla­sku księ­życa. W zagłę­bie­niach i paro­wach zebrała się mgła, w oddali szem­rał stru­myk.

Znaj­do­wali się na sta­rej połu­dnio­wej dro­dze przy­po­mi­na­ją­cej długi tunel wycięty w głębi lasu poro­śnię­tego dębami i jesio­nami, któ­rych smu­kłe gałę­zie zwi­sały nad trak­tem, drżąc i wyda­jąc trza­ski na zim­nym jesien­nym wie­trze. Od naj­bliż­szego mia­sta dzie­lił ich dzień drogi i Hadrian nie pamię­tał, kiedy ostat­nio mijali jakieś gospo­dar­stwo. Byli zdani sami na sie­bie na odlu­dziu – w jed­nym z tych miejsc, gdzie ciał się ni­gdy nie odnaj­duje.

Sze­lest dep­ta­nych liści był coraz gło­śniej­szy, aż w końcu w wąskim pasie świa­tła księ­życa uka­zali się zło­dzieje. Hadrian nali­czył czte­rech nie­ogo­lo­nych męż­czyzn z doby­tymi mie­czami. Mieli na sobie szorst­kie ubra­nia ze skóry i wełny – popla­mione, zno­szone i brudne. Była z nimi dziew­czyna, która trzy­mała nacią­gnięty łuk z wyce­lo­waną strzałą. Tak jak kom­pani, nosiła spodnie i buty z cho­le­wami. Miała splą­tane włosy. Wszy­scy napast­nicy byli ubło­ceni i oble­pieni bru­dem, jakby sypiali w zie­mian­kach.

– Chyba nie mają zbyt dużo pie­nię­dzy – oce­nił męż­czy­zna ze spłasz­czo­nym nosem. Prze­wyż­szał Hadriana wzro­stem o kilka cen­ty­me­trów i był naj­więk­szym człon­kiem bandy. Dry­blas miał gruby kark i dło­nie jak bochny. Wyda­wało się, że roz­cię­cie jego dol­nej wargi pocho­dzi z tego samego okresu co zła­ma­nie nosa.

– Ale mają torby z ekwi­pun­kiem – zauwa­żyła dziew­czyna. Jej głos zasko­czył Hadriana. Była młoda i – pomimo brudu na twa­rzy – ładna, pra­wie jak dziecko, lecz mówiła tonem agre­syw­nym, a nawet wred­nym. – Tylko patrz­cie, czego tu nie mają. Po co tyle sznura?

Hadrian nie miał pew­no­ści, czy pyta­nie było skie­ro­wane do niego, czy jej koleż­ków. W każ­dym razie nie zamie­rzał odpo­wia­dać. Zasta­na­wiał się, czy nie zażar­to­wać, ale dziew­czyna nie wyglą­dała na taką, którą można ocza­ro­wać kom­ple­men­tem i uśmie­chem. Na doda­tek celo­wała w niego i wyda­wało się, że jej ręka może już być zmę­czona.

– Zama­wiam wielki miecz, który ten tu ma na ple­cach – oświad­czył pła­sko­nosy. – Będzie w sam raz dla mnie.

– Ja wezmę pozo­stałe dwa, które nosi. – To powie­dział napast­nik z bli­zną, która zaczy­nała się na bro­dzie, bie­gła pod lek­kim sko­sem przez poli­czek i mostek nosa i koń­czyła się nad okiem.

Dziew­czyna skie­ro­wała strzałę w stronę Royce’a.

– Ja chcę pele­rynę tego małego. Będę ład­nie wyglą­dać w takim ele­ganc­kim czar­nym kap­tu­rze.

Sto­jący naj­bli­żej Hadriana męż­czy­zna z głę­boko osa­dzo­nymi oczami i spa­loną od słońca skórą wyda­wał się naj­star­szy. Zbli­żył się o krok i chwy­cił konia Hadriana za wędzi­dło.

– A teraz uwa­żaj. Sprząt­nę­li­śmy masę ludzi na tej dro­dze. Głu­pich, któ­rzy nie chcieli słu­chać. Nie chcesz być głupi, co?

Hadrian pokrę­cił głową.

– Dobra. A teraz rzuć­cie broń – roz­ka­zał zło­dziej. – I złaź­cie z koni.

– Co ty na to, Royce? – spy­tał Hadrian. – Dajmy im tro­chę gro­sza, żeby nikomu nie stała się krzywda.

Royce uniósł głowę i spoj­rzał spod kap­tura. W jego oczach pło­nął gniew.

– Tylko mówię, że nie chcemy kło­po­tów. Mam rację?

– Lepiej mnie nie pytaj o zda­nie – odpo­wie­dział Royce.

– A więc nie ustą­pisz?

Cisza.

Hadrian pokrę­cił głową i wes­tchnął.

– Dla­czego musisz wszystko tak utrud­niać? To nie są źli ludzie, tylko biedni. Kradną, żeby mieć na chleb dla rodziny. Jak możesz im tego żało­wać? Nad­cho­dzi zima, a czasy są cięż­kie. – Ski­nął głową w kie­runku zło­dziei. – Mam rację?

– Nie mam rodziny – odpo­wie­dział pła­sko­nosy. – Więk­szość pie­nię­dzy prze­pi­jam.

– Nie uła­twiasz sprawy – powie­dział Hadrian.

– Nawet nie pró­buję. Albo zro­bi­cie, co każę, albo wypa­tro­szymy was na miej­scu.

Pod­kre­ślił groźbę, wyj­mu­jąc długi szty­let zza pasa i pocie­ra­jąc nim ze zgrzy­tem o ostrze mie­cza.

Zimny wiatr wył wśród drzew, tar­ga­jąc gałę­ziami i zry­wa­jąc listo­wie. Czer­wo­no­złote liście fru­wały i wiro­wały gnane podmu­chami wzdłuż wąskiego traktu. Gdzieś w mroku zahu­kała sowa.

– Może damy wam połowę naszych pie­nię­dzy? Moją połowę. W ten spo­sób nie będzie­cie cał­ko­wi­cie stratni.

– Nie pro­simy o połowę – powie­dział rabuś trzy­ma­jący wierz­chowca Hadriana. – Chcemy wszystko, razem z tymi końmi.

– Chwi­leczkę. Masz na myśli nasze konie? Zabie­ra­nie nie­wiel­kich pie­nię­dzy to nic złego, ale kra­dzież koni? Jeśli was zła­pią, to zawi­śnie­cie. A wie­cie, że zgło­simy napad w naj­bliż­szym mia­steczku, do któ­rego dotrzemy.

– Pocho­dzi­cie z pół­nocy, tak?

– Tak, wczo­raj wyje­cha­li­śmy z Med­fordu.

Zło­dziej trzy­ma­jący jego konia ski­nął głową i Hadrian zauwa­żył mały czer­wony tatuaż na jego szyi.

– Widzi­cie, to jest wasz pro­blem. – Jego twarz nabrała wyrazu współ­czu­cia; takie spo­ufa­le­nie spra­wiało, że wyda­wał się jesz­cze groź­niej­szy. – Pew­nie jedzie­cie do Col­nory. To ładne mia­sto. Mnó­stwo skle­pów. Mnó­stwo wyfio­ko­wa­nych boga­czy. Mnó­stwo zała­twia­nych inte­re­sów i mnó­stwo podróż­nych na tej dro­dze, prze­wo­żą­cych naj­róż­niej­sze towary na sprze­daż dla gogu­siów. Ale chyba jesz­cze nie byli­ście na połu­dniu, co? W Melen­ga­rze król Amrath każe żoł­nie­rzom patro­lo­wać drogi. Ale tu, w War­ric, jest tro­chę ina­czej.

Pła­sko­nosy pod­szedł bli­żej i obli­zał roz­ciętą wargę, przy­glą­da­jąc się mie­czowi na ple­cach Hadriana.

– Chcesz powie­dzieć, że kra­dzież jest legalna?

– Nie, ale król Ethel­red mieszka w Aqu­eście, a to strasz­nie daleko stąd.

– A hra­bia Cha­dwick? Nie zarzą­dza tymi zie­miami w imie­niu króla?

– Archie Bal­len­tyne? – Na wspo­mnie­nie tego nazwi­ska pozo­stali zło­dzieje zachi­cho­tali. – Archie ma gdzieś, co się dzieje z pro­stym ludem. Jest za bar­dzo zajęty wybie­ra­niem fata­łasz­ków. – Rabuś uśmiech­nął się sze­roko, uka­zu­jąc pożół­kłe, krzywe zęby. – Więc rzuć­cie mie­cze i złaź­cie z koni. Potem może­cie iść do Zamku Bal­len­tyne’ów, zapu­kać do drzwi sta­rego Archiego i zoba­czyć, co zrobi. – Kolejna salwa śmie­chu. – Jeżeli to miej­sce nie wydaje się wam naj­lep­sze na roz­sta­nie ze świa­tem, to rób­cie, co mówię.

– Mia­łeś rację, Royce – powie­dział zre­zy­gno­wa­nym gło­sem Hadrian. Odpiął pele­rynę i prze­wie­sił przez sio­dło z tyłu. – Powin­ni­śmy zje­chać z drogi, ale prze­cież jeste­śmy na kom­plet­nym odlu­dziu. Jakie mie­li­śmy szanse?

– Zwa­żyw­szy, że teraz nas okra­dają, to chyba cał­kiem spore.

– Co za iro­nia. Riy­ria ofiarą rabunku. To pra­wie zabawne.

– Wcale nie zabawne.

– Powie­dzia­łeś „Riy­ria”? – spy­tał zło­dziej trzy­ma­jący konia Hadriana.

Hadrian ski­nął głową, zdjął ręka­wice i zatknął je za pas.

Męż­czy­zna puścił wędzi­dło i zro­bił krok do tyłu.

– Co się dzieje, Will? – spy­tała dziew­czyna. – Co to jest Riy­ria?

– Tak się zwie dwóch ludzi w Melen­ga­rze. – Spoj­rzał w stronę pozo­sta­łych i tro­chę zni­żył głos. – Mam tam zna­jo­mych, pamię­tasz? Mówią, że dwóch face­tów, któ­rzy się nazy­wają Riy­ria, pra­cuje poza Med­for­dem i kazali mi scho­dzić im z drogi, gdy­bym ich kie­dy­kol­wiek spo­tkał.

– To jak myślisz, Will? – spy­tał rabuś z bli­zną.

– Może powin­ni­śmy usu­nąć krzaki i po pro­stu pozwo­lić im prze­je­chać.

– Co? Czemu? Nas jest piątka, a ich tylko dwóch – zauwa­żył pła­sko­nosy.

– Ale to Riy­ria.

– Co z tego?

– Moi kole­dzy na pół­nocy nie są głupi i kazali wszyst­kim trzy­mać się od nich z daleka. A moi kole­dzy nie są stra­chliwi. Jeśli każą ich uni­kać, to nie bez powodu.

Pła­sko­nosy znów na nich spoj­rzał kry­tycz­nym wzro­kiem.

– Dobra, ale skąd wie­cie, że to są wła­śnie ci dwaj? Wie­rzy­cie im na słowo?

Will ski­nął w stronę Hadriana.

– Popatrz na jego mie­cze. Czło­wiek z jed­nym mie­czem może umie się nim posłu­gi­wać, może nie. Z dwoma – praw­do­po­dob­nie nie ma poję­cia o mie­czach, ale chce, żebyś tak myślał. Ale trzy mie­cze to spory cię­żar i nikt nie dźwiga ze sobą tyle żela­stwa, jeśli nie zara­bia z jego pomocą na życie.

Hadrian zgrab­nym ruchem wyjął dwa mie­cze, które nosił przy­pięte po jed­nym przy każ­dym boku. Obró­cił ręko­jeść jed­nego w dłoni.

– Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzę­pić. – Spoj­rzał na Willa. – Możemy zaczy­nać? Zdaje mi się, że zamie­rza­li­ście nas obra­bo­wać.

Rabu­sie spoj­rzeli nie­pew­nie na sie­bie.

– Will? – spy­tała dziew­czyna. Wciąż trzy­mała nacią­gnięty łuk, ale wyglą­dało na to, że traci ani­musz.

– Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im prze­je­chać – posta­no­wił Will.

– Na pewno? – spy­tał Hadrian. – Ten miły jego­mość z prze­trą­co­nym nosem wydaje się zde­cy­do­wany chwy­cić za miecz.

– W porządku – zgo­dził się pła­sko­nosy, spo­glą­da­jąc na klingi Hadriana, kiedy wypo­le­ro­wana stal bły­snęła w świe­tle księ­życa.

– Skoro jeste­ście pewni.

Wszy­scy rabu­sie ski­nęli gło­wami i Hadrian scho­wał broń.

Will wbił swój miecz w zie­mię i przy­wo­łał ski­nie­niem pozo­sta­łych, idąc pośpiesz­nie do tara­su­ją­cej drogę zapory z gałęzi.

– Robi­cie wszystko na opak – powie­dział im Royce.

Zło­dzieje się zatrzy­mali i popa­trzyli na niego.

Royce pokrę­cił głową.

– Nie cho­dzi o uprząt­nię­cie krza­ków, tylko napad. Wybra­li­ście ładne miej­sce, przy­znaję. Ale powin­ni­ście nas zajść z obu stron.

– I Wil­lia­mie… Wil­liam, prawda? – spy­tał Hadrian.

Męż­czy­zna skrzy­wił się i przy­tak­nął ski­nie­niem głowy.

– Wil­lia­mie, więk­szość ludzi jest pra­wo­ręczna, więc należy pod­cho­dzić do nich z lewej strony. To by nas posta­wiło w nie­ko­rzyst­nym poło­że­niu, bo musie­li­by­śmy ude­rzać w nie­wy­god­nej pozy­cji. A łucz­nicy powinni być z pra­wej strony.

– I dla­czego tylko jeden łuk? – spy­tał Royce. – Mogłaby tra­fić tylko jed­nego z nas.

– Nawet tego by nie mogła – zaprze­czył Hadrian. – Zauwa­ży­łeś, jak długo trzy­mała napięty łuk? Albo jest nie­wia­ry­god­nie silna – w co wąt­pię – albo to łuk wła­snej roboty z lichego drewna i strzała z takiego nie poleci nawet na metr. Ona robiła to tylko na pokaz. Wąt­pię, czy kie­dy­kol­wiek wystrze­liła strzałę.

– Wła­śnie że tak – odparła. – Świet­nie strze­lam.

Hadrian pokrę­cił głową, patrząc na nią z uśmie­chem.

– Trzy­ma­łaś palec wska­zu­jący na wierz­chu pro­mie­nia, słonko. Gdy­byś puściła strzałę, lotki otar­łyby ci się o palec i tra­fi­ła­byś wszę­dzie, tylko nie tam, gdzie celo­wa­łaś.

Royce ski­nął głową.

– Kup­cie kusze. Następ­nym razem nie wychodź­cie z ukry­cia i wbij­cie po kilka beł­tów w pierś każ­dej z ofiar. Ta cała gada­nina to głu­pota.

– Royce! – skar­cił go Hadrian.

– No co? Zawsze powta­rzasz, że powi­nie­nem być mil­szy dla ludzi. Sta­ram się być pomocny.

– Nie słu­chaj­cie go. Jeżeli chce­cie rady, to buduj­cie lep­sze prze­szkody.

– Tak, następ­nym razem zata­ra­suj­cie drogę drze­wem – potwier­dził Royce. Wska­zu­jąc ręką gałę­zie, dodał: – To jest żało­sne. I, na litość Mari­bora, zasłoń­cie twa­rze. War­ric to nie­zbyt duże kró­le­stwo i ludzie mogą was zapa­mię­tać. Pew­nie, Bal­len­tyne nie pofa­ty­guje się, żeby was ści­gać za parę drob­nych roz­bo­jów na gościńcu, ale pew­nego dnia wej­dzie­cie do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy. – Royce zwró­cił się do Wil­liama. – Byłeś w Kar­ma­zy­no­wej Ręce, prawda?

Wil­liam spoj­rzał zasko­czony.

– Nikt o tym nie wspo­mi­nał – powie­dział. Puścił gałąź, którą odcią­gał na bok.

– Nie było potrzeby. W Ręce każdy czło­nek gil­dii musi obo­wiąz­kowo zro­bić sobie ten durny tatuaż na szyi. – Royce zwró­cił się do Hadriana. – Mają przez to wyglą­dać na twar­dzieli, ale jedyny sku­tek jest taki, że do końca życia łatwo ich ziden­ty­fi­ko­wać jako zło­dziei. Malo­wa­nie każ­demu czer­wo­nej ręki na szyi to głu­pota, jeśli się nad tym zasta­no­wić.

– To ma być wyta­tu­owana ręka? – zdzi­wił się Hadrian. – Myśla­łem, że to czer­wony kogu­cik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma więk­szy sens.

Royce spoj­rzał znowu na Willa i prze­chy­lił głowę.

– Fak­tycz­nie przy­po­mina kogu­cika.

Will zakrył dło­nią szyję.

Po usu­nię­ciu ostat­niego krzaka Wil­liam zapy­tał:

– Kim wy naprawdę jeste­ście? Co to wła­ści­wie jest Riy­ria? W Ręce ni­gdy mi nie powie­dzieli. Kazali tylko trzy­mać się z daleka.

– Nie jeste­śmy nikim nie­zwy­kłym – odparł Hadrian. – Ot, dwóch podróż­nych roz­ko­szu­ją­cych się prze­jażdżką w chłodny, jesienny wie­czór.

– Ale mówiąc poważ­nie, musi­cie nas posłu­chać, jeśli zamier­za­cie dalej się tym zaj­mo­wać – dodał Royce. – My sko­rzy­stamy z waszej rady.

– Jakiej rady?

Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą.

– Zamie­rzamy zło­żyć wizytę hra­biemu Cha­dwick, ale nie mar­tw­cie się, nie wspo­mnimy o was.

* * *

Archi­bald Bal­len­tyne trzy­mał w rękach klucz do wiel­kiego świata – pięt­na­ście skra­dzio­nych listów. Każdy per­ga­min zapi­sany był z wielką sta­ran­no­ścią drob­nym, ład­nym pismem. Patrząc na nie, odno­sił wra­że­nie, że w prze­ko­na­niu piszą­cej osoby słowa miały głę­boki sens i prze­ka­zy­wały piękną prawdę. Archi­bald uwa­żał treść za bzdury, ale zga­dzał się z auto­rem, że listy miały nie­zmierną war­tość. Wziął łyk koniaku, przy­mknął oczy i się uśmiech­nął.

– Milor­dzie?

Archi­bald nie­chęt­nie otwo­rzył oczy i spoj­rzał chmur­nie na zbroj­nego.

– O co cho­dzi, Bruce?

– Przy­je­chał mar­kiz.

Na usta Archi­balda wró­cił uśmiech. Hra­bia sta­ran­nie zło­żył listy, obwią­zał je nie­bie­ską wstążką i wło­żył do sejfu. Zamknął cięż­kie żela­zne drzwiczki, prze­krę­cił klucz w zamku i dla pew­no­ści szarp­nął dwu­krot­nie za uchwyt. Następ­nie ruszył na dół, by przy­wi­tać gościa.

W holu Archi­bald dostrzegł z daleka Wik­tora Lana­klina. Przy­sta­nął i obser­wo­wał, jak stary czło­wiek cho­dzi tam i z powro­tem. Spra­wiło mu to satys­fak­cję. Choć mar­kiz posia­dał wyż­szy tytuł, ni­gdy nie impo­no­wał hra­biemu. Może kie­dyś był dum­nym, onie­śmie­la­ją­cym czy nawet dziel­nym czło­wiekiem, jed­nak już dawno zastą­piły to siwe włosy i przy­gar­bione plecy.

– Czy mogę zapro­po­no­wać coś do picia Waszej Lor­dow­skiej Mości? – zapy­tał mar­kiza nie­śmiały major­do­mus, skła­nia­jąc się cere­mo­nial­nie.

– Nie, ale możesz przy­pro­wa­dzić swo­jego hra­biego – odparł wład­czym tonem mar­kiz. – A może mam go sam poszu­kać?

Major­do­mus aż się sku­lił.

– Jestem pewien, że mój pan wkrótce tu przyj­dzie, sir.

Słu­żący znów się ukło­nił i wyszedł pośpiesz­nie przez drzwi po dru­giej stro­nie holu.

– Mar­ki­zie! – zawo­łał uprzej­mie Archi­bald, pod­cho­dząc do gościa. – Tak się cie­szę, że przy­je­cha­łeś… i to tak szybko.

– Wyda­jesz się zdzi­wiony – rzekł ostrym tonem Wik­tor, po czym potrzą­snął pię­ścią, w któ­rej trzy­mał zmięty per­ga­min, i dodał: – Przy­sy­łasz mi taką wia­do­mość i ocze­ku­jesz, że będę zwle­kał? Archie, żądam, byś mi wyja­śnił, co się dzieje.

Archi­bald ukrył pogardę, jaką wywo­łał u niego przy­do­mek z dzie­ciń­stwa – „Archie”. Wymy­śliła go zmarła matka hra­biego i było to coś, czego jej ni­gdy nie wyba­czy. W mło­do­ści tak się do niego zwra­cali wszy­scy, od ryce­rzy do słu­żą­cych, i zawsze czuł się poni­żony takim spo­ufa­le­niem. Kiedy otrzy­mał god­ność hra­biego, usta­no­wił w Cha­dwick prawo, zgod­nie z któ­rym każdy, kto użyje tego przy­domka, zosta­nie uka­rany chło­stą. Archi­bald nie miał wła­dzy, by wyeg­ze­kwo­wać to prawo na mar­ki­zie, i był pewny, że Wik­tor celowo użył przy­domka.

– Spró­buj się uspo­koić, Wik­to­rze.

– Prze­stań mnie uspo­ka­jać! – Głos mar­kiza odbił się echem od kamien­nych ścian. Męż­czy­zna pod­szedł bar­dzo bli­sko do hra­biego i spoj­rzał mu groź­nie w oczy. – Napi­sa­łeś, że w grę wcho­dzi przy­szłość mojej córki Alendy, i wspo­mnia­łeś o dowo­dzie. Muszę wie­dzieć: coś jej grozi czy nie?

– Nie­wąt­pli­wie tak – odparł spo­koj­nie hra­bia. – Ale to nie jest bez­po­śred­nie zagro­że­nie. Nikt nie pla­nuje jej porwać ani zabić, jeżeli tego się oba­wiasz.

– To po co przy­sła­łeś mi tę wia­do­mość? Przez cie­bie strasz­nie się zamar­twia­łem i kaza­łem gnać stan­gre­towi na zła­ma­nie karku. Jeżeli nie było ku temu powodu, poża­łu­jesz…

Archi­bald uniósł rękę, nie pozwa­la­jąc mar­ki­zowi na dokoń­cze­nie groźby.

– Zapew­niam cię, Wik­to­rze, że jest powód. Nie­mniej przed dal­szą roz­mową przejdźmy do zaci­sza mojego gabi­netu, gdzie przed­sta­wię ci wspo­mniany dowód.

Wik­tor spoj­rzał na niego ponuro, ale ski­nął głową.

Prze­mie­rzyli hol i dużą salę przy­jęć, a następ­nie wyszli przez drzwi pro­wa­dzące do pomiesz­czeń miesz­kal­nych zamku. Kiedy prze­cho­dzili róż­nymi kory­ta­rzami i scho­dami, rady­kal­nie zmie­nił się wystrój oto­cze­nia. W sali recep­cyj­nej ściany upięk­szone były mister­nymi gobe­li­nami i ozdobną kamie­niarką, a pod­łogi wyko­nano z ręcz­nie obro­bio­nego mar­muru. Poza tą salą jed­nak nie było widać prze­py­chu, domi­no­wały gołe ściany z kamie­nia.

Zamek Bal­len­tyne’ów był pospo­lity pod każ­dym wzglę­dem. Żaden wielki król czy boha­ter nie nazwał go ni­gdy domem. Nie wią­zała się z nim żadna legenda, opo­wieść o duchach czy bitwa. Był to dosko­nały przy­kład prze­cięt­no­ści i przy­ziem­no­ści.

Po kilku minu­tach prze­mie­rza­nia kory­ta­rzy hra­bia zatrzy­mał się przed masyw­nymi żeliw­nymi drzwiami, któ­rych zawiasy przy­krę­cono impo­nu­jąco wiel­kimi śru­bami. Nie było widać zasuwy ani klamki. Po obu stro­nach wej­ścia do gabi­netu stało dwóch dużych, cięż­ko­zbroj­nych straż­ni­ków z hala­bar­dami. Gdy hra­bia się zbli­żył, jeden z nich zastu­kał trzy razy w drzwi. Otwo­rzyło się okienko, po chwili na kory­ta­rzu roz­legł się ostry szczęk odsu­wa­nego rygla, a na koniec prze­raź­li­wie zaskrzy­piały meta­lowe zawiasy.

Wik­tor zasło­nił rękami uszy.

– Na Mara! Każ słu­żą­cemu się tym zająć!

– Prze­nigdy – odparł Archi­bald. – To wej­ście do Sza­rej Wieży, mojego pry­wat­nego gabi­netu. To moja, że tak powiem, bez­pieczna przy­stań. Chcę sły­szeć odgłos otwie­ra­nia tych drzwi z każ­dego miej­sca w zamku, tak jak do tej pory.

Sto­jący za drzwiami Bruce powi­tał obu męż­czyzn głę­bo­kim, cere­mo­nial­nym ukło­nem. Trzy­ma­jąc przed sobą latar­nię, popro­wa­dził ich w górę sze­ro­kimi spi­ral­nymi scho­dami.

W poło­wie wyso­ko­ści wieży Wik­tor zwol­nił kroku i wyda­wało się, że z tru­dem oddy­cha. Archi­bald z grzecz­no­ści się zatrzy­mał.

– Muszę prze­pro­sić za tę wyczer­pu­jącą wspi­naczkę. Ja sam już tego nie zauwa­żam, bo wspi­na­łem się po tych scho­dach z tysiąc razy. Gdy mój ojciec pia­sto­wał god­ność hra­biego, tylko tutaj mogłem przy­cho­dzić, żeby pobyć sam. Nikomu ni­gdy nie chciało się tra­cić czasu lub sił na wdra­py­wa­nie się na samą górę. Choć nie jest tak maje­sta­tycz­nie wysoka jak Wieża Koronna w Erva­no­nie, to naj­wyż­sza wieża w moim zamku.

– Czy nie­któ­rzy nie przy­cho­dzą tutaj tylko po to, żeby podzi­wiać widok ze szczytu? – zasta­na­wiał się na głos Wik­tor.

Hra­bia zachi­cho­tał.

– Można by tak pomy­śleć, ale w tej wieży nie ma okien, dzięki czemu to dosko­nałe miej­sce na pry­watny gabi­net. Kaza­łem wsta­wić dodat­kowe drzwi, żeby zabez­pie­czyć dro­gie mi rze­czy.

Po dotar­ciu na szczyt scho­dów napo­tkali kolejne drzwi. Archi­bald wyjął z kie­szeni duży klucz, otwo­rzył je i gestem zapro­sił mar­kiza do środka. Bruce pozo­stał przed gabi­ne­tem i zamknął drzwi.

Znaj­do­wali się w dużym, koli­stym pomiesz­cze­niu z wyso­kim sufi­tem. Było tam nie­wiele mebli: wiel­kie zagra­cone biurko, dwa wyście­łane krze­sła przy nie­wiel­kim kominku i fili­gra­nowy sto­lik mię­dzy nimi. Za pro­stą, mosiężną siatką osła­nia­jącą pale­ni­sko pło­nął ogień oświe­tla­jący więk­szą część gabi­netu. Roz­miesz­czone wzdłuż ścian świece dostar­czały świa­tła do pozo­sta­łych miejsc i wypeł­niały kom­natę przy­jem­nym, inten­syw­nym zapa­chem miodu i sali­fanu.

Dostrze­gł­szy, że Wik­tor przy­gląda się sto­sowi róż­nych zwo­jów i map na biurku, Archi­bald się uśmiech­nął.

– Bez obaw, sir. Wszyst­kie naprawdę kom­pro­mi­tu­jące plany zawład­nię­cia świa­tem ukry­łem przed twoim przy­by­ciem. Usiądź, pro­szę. – Archi­bald wska­zał krze­sła przy kominku. – Odpręż się po dłu­giej podróży, a ja przy­go­tuję tru­nek.

Star­szy męż­czy­zna nachmu­rzył się i mruk­nął:

– Dość już tych wybie­gów i cere­gieli. Wyja­śnij, w czym rzecz.

Archi­bald zigno­ro­wał ton mar­kiza. Tuż przed trium­fem mógł sobie pozwo­lić na uprzej­mość. Zacze­kał, aż męż­czy­zna usią­dzie.

– Zapewne wiesz, że od jakie­goś czasu inte­re­suję się twoją córką Alendą? – zapy­tał Archi­bald, pod­cho­dząc do biurka, by nalać dwa kie­liszki koniaku.

– Tak, wspo­mi­nała mi o tym.

– Czy powie­działa, dla­czego odrzu­ciła moje zaloty?

– Nie lubi cię.

– Słabo mnie zna – skon­tro­wał Archi­bald, uno­sząc palec wska­zu­jący.

– Archie, czy to jest powód two­jego zapro­sze­nia?

– Mar­ki­zie, był­bym wdzięczny, gdy­byś się zwra­cał do mnie po imie­niu. Nie­sto­sowne jest uży­wa­nie przy­domka, ponie­waż mój ojciec nie żyje i teraz ja noszę tytuł. W każ­dym razie twoje pyta­nie ma zwią­zek ze sprawą. Jak wiesz, jestem dwu­na­stym hra­bią Cha­dwick. Przy­znaję, nie jest to wielki mają­tek, a Bal­len­tyne’owie nie należą do naj­bar­dziej wpły­wo­wych rodzin, ale moja pozy­cja nie jest bez zna­cze­nia. Pod­lega mi pięć wsi i dwa­na­ście przy­siół­ków, a także ważne stra­te­gicz­nie Wyżyny Senon. Obec­nie mam pod komendą ponad sześć­dzie­się­ciu zawo­do­wych zbroj­nych i mogę liczyć na lojal­ność dwu­dzie­stu ryce­rzy – w tym sir Endena i sir Breck­tona, być może dwóch naj­zna­ko­mit­szych żyją­cych ryce­rzy. Eks­port wełny i skór z Cha­dwick sta­nowi obiekt zazdro­ści całego War­ric. Mówi się o urzą­dze­niu Igrzysk Lato­na­lio­wych na traw­niku, przez który prze­cho­dzi­łeś w dro­dze do mojego zamku.

– Tak, Archie, to zna­czy Archi­bal­dzie, dobrze znam pozy­cję Cha­dwick w świe­cie. Nie musisz mnie pouczać o han­dlu.

– Czy wiesz rów­nież, że bra­ta­nek króla Ethel­reda nie­jed­no­krot­nie gościł tu na obie­dzie? Lub że książę i księżna Rochelle popro­sili o obiad ze mną na tego­rocz­nych Zimo­na­liach?

– Archi­bal­dzie, to już się robi męczące. O co ci cho­dzi?

Hra­bia zmarsz­czył czoło, widząc, że jego słowa nie zro­biły na mar­ki­zie wra­że­nia. Podał Wik­to­rowi kie­li­szek, usiadł na dru­gim krze­śle i wypił mały łyk trunku.

– Zwa­żyw­szy na moją pozy­cję, repu­ta­cję i obie­cu­jącą przy­szłość, dla­czego Alenda mia­łaby mnie odrzu­cać? Na pewno nie z powodu mojego wyglądu. Jestem młody, przy­stojny i noszę tylko naj­wy­twor­niej­sze, impor­to­wane stroje wyko­nane z naj­droż­szych jedwabi. Pozo­stali zalot­nicy są sta­rzy, grubi lub łysi – nie­któ­rzy z nich uosa­biają wszyst­kie te przy­wary naraz.

– Może zwraca uwagę nie tylko na wygląd i bogac­two – zasu­ge­ro­wał Wik­tor. – Kobiety nie zawsze myślą o poli­tyce i wła­dzy. Alenda należy do dziew­cząt, które idą za gło­sem serca.

– Ale speł­nia też życze­nia ojca, prawda?

– Nie rozu­miem.

– Gdy­byś jej powie­dział, wyszłaby za mnie. Mógł­byś jej roz­ka­zać.

– Więc dla­tego mnie tu ścią­gną­łeś? Przy­kro mi, Archi­bal­dzie, ale zmar­no­wa­łeś swój i mój czas. Nie zamie­rzam jej zmu­szać do poślu­bie­nia kogo­kol­wiek, a naj­mniej cie­bie. Nie­na­wi­dzi­łaby mnie do końca życia. Bar­dziej dbam o uczu­cia mojej córki niż poli­tyczne impli­ka­cje jej mał­żeń­stwa. Tak się składa, że hołu­bię Alendę. Z wszyst­kich moich dzieci to ona jest moją naj­więk­szą rado­ścią.

Archi­bald wypił kolejny łyk koniaku i roz­wa­żał słowa Wik­tora. Posta­no­wił podejść do tematu z innej strony.

– A gdyby to było dla jej dobra? Żeby uchro­nić ją przed nie­szczę­ściem.

– Przy­je­cha­łem tu, bo ostrze­głeś mnie o nie­bez­pie­czeń­stwie. Możesz mi to w końcu wyja­śnić? Czy wolisz się prze­ko­nać, że sta­ru­szek potrafi jesz­cze wła­dać mie­czem?

Archi­bald zigno­ro­wał groźbę, bo wie­dział, że jest bez pokry­cia.

– Po kil­ku­krot­nym odrzu­ce­niu moich zalo­tów domy­śli­łem się, że coś jest nie w porządku. Jej zacho­wa­nie było nie­lo­giczne. Spójrz na mnie: jestem bogaty i przy­stojny, mam konek­sje i moja gwiazda świeci coraz jaśniej­szym bla­skiem. A potem odkry­łem praw­dziwy powód odmowy two­jej córki: już się zwią­zała z kimś innym. Ma romans, pota­jemny romans.

– Trudno w to uwie­rzyć – oznaj­mił Wik­tor. – O nikim nie wspo­mi­nała. Gdyby ktoś ją zain­te­re­so­wał, powie­dzia­łaby mi.

– Nic dziw­nego, że trzyma jego toż­sa­mość w tajem­nicy. Wsty­dzi się. Wie, że ich zwią­zek zhańbi twoją rodzinę. Zadaje się z czło­wie­kiem z gminu, w któ­rego żyłach nie pły­nie ani jedna kro­pla błę­kit­nej krwi.

– Łżesz!

– Zapew­niam cię, że nie. Nie­stety, pro­blem jest jesz­cze poważ­niej­szy. Ten czło­wiek nazywa się Degan Gaunt. Sły­sza­łeś o nim, prawda? Jest dość sławny. To przy­wódca ruchu nacjo­na­li­stów z Del­gos. Wiesz, że na połu­dniu pod­bu­rzył współ­ziom­ków. Upa­jają się pomy­słem wyrżnię­cia szlach­ci­ców i usta­no­wie­nia wła­snych rzą­dów. Gaunt i twoja córka spo­ty­kają się nad Win­der­mere opo­dal klasz­toru. Uma­wiają się, kiedy jesteś w podróży i zaj­mu­jesz się spra­wami wagi pań­stwo­wej.

– To nie­do­rzeczne. Moja córka ni­gdy by…

– Czy nie prze­bywa tam twój syn? – zapy­tał Archi­bald. – To zna­czy w opac­twie. Jest mni­chem, prawda?

Wik­tor ski­nął głową.

– Mój trzeci syn, Myron.

– Może im pomaga. Dowie­dzia­łem się, że twój syn to bar­dzo inte­li­gentny czło­wiek. Może pla­nuje schadzki uko­cha­nej sio­stry i zaj­muje się prze­ka­zy­wa­niem kore­spon­den­cji. To wygląda bar­dzo źle, Wik­to­rze. Oto córka mar­kiza popie­ra­ją­cego impe­ria­li­stycz­nego króla zadaje się z rewo­lu­cjo­ni­stą i spo­tyka z nim w roja­li­stycz­nym kró­le­stwie Melen­garu, pod­czas gdy to wszystko orga­ni­zuje twój syn. Wielu mogłoby to uznać za rodzinną zmowę. Co by powie­dział król Ethel­red, gdyby się dowie­dział? Obaj wiemy, że jesteś lojalny, ale inni mogą w to powąt­pie­wać. Ja wiem, że to tylko źle ulo­ko­wane uczu­cia nie­win­nej dziew­czyny, ale jej wybryki mogą zszar­gać honor two­jej rodziny.

– Osza­la­łeś – odpa­ro­wał Wik­tor. – Myron poszedł do opac­twa, kiedy miał zale­d­wie cztery lata. Alenda ni­gdy z nim nawet nie roz­ma­wiała. Ta cała kon­fa­bu­la­cja to bez wąt­pie­nia próba wywar­cia na mnie naci­sku, żebym zmu­sił Alendę do poślu­bie­nia cie­bie. I znam powód. Nie zależy ci na niej. Chcesz jej posagu, Doliny Rilan, która tak ład­nie gra­ni­czy z twoją zie­mią. O to ci wła­śnie cho­dzi. A także o pod­wyż­sze­nie swo­jego sta­tusu poprzez wże­nie­nie się w rodzinę o wyż­szej pozy­cji, zarówno spo­łecz­nej, jak i poli­tycz­nej. Jesteś żało­sny.

– Żało­sny, tak?

Archi­bald odsta­wił kie­li­szek i wyjął spod koszuli klucz, który miał zawie­szony na srebr­nym łań­cuszku na szyi. Wstał i pod­szedł do gobe­linu przed­sta­wia­ją­cego scenę upro­wa­dze­nia jasno­wło­sej szlach­cianki przez jadą­cego konno caliań­skiego księ­cia. Odchy­lił tka­ninę, odsła­nia­jąc ukryty sejf. Prze­krę­cił klucz w zamku i otwo­rzył meta­lowe drzwiczki.

– Na dowód tego, co mówię, mam plik listów napi­sa­nych wła­sno­ręcz­nie przez twoją cenną córeczkę. Świad­czą one o jej dozgon­nej miło­ści do odra­ża­ją­cego wiej­skiego rewo­lu­cjo­ni­sty.

– Jak je zdo­by­łeś?

– Ukra­dłem. Chcia­łem poznać rywala, więc kaza­łem ją śle­dzić. Zaaran­żo­wa­łem prze­chwy­ce­nie listów, które wysy­łała do opac­twa.

Archi­bald wyjął z sejfu plik per­ga­mi­no­wych kar­tek i upu­ścił go Wik­to­rowi na kolana.

– Pro­szę! – powie­dział z nutą triumfu w gło­sie. – Poczy­taj o kno­wa­niach swo­jej córki i sam zde­cy­duj, czy na mał­żeń­stwie ze mną wyszłaby lepiej, czy nie.

Archi­bald wró­cił na swoje miej­sce i uniósł kie­li­szek w zwy­cię­skim geście. Wygrał. W celu unik­nię­cia poli­tycz­nej zguby Wik­tor Lana­klin, wielki mar­kiz Glo­uston, roz­każe córce poślu­bić hra­biego. Mar­kiz nie miał wyboru. Gdyby wieść o tym dotarła do Ethel­reda, moż­liwe, że Wik­torowi zarzu­cono by nawet zdradę. Impe­ria­li­styczni kró­lo­wie żądają, by ich szlach­cice mieli takie same poglądy poli­tyczne i oka­zy­wali takie samo odda­nie Kościo­łowi jak oni. Archi­bald wąt­pił, by Wik­tor naprawdę sym­pa­ty­zo­wał z roja­li­stami albo nacjo­na­li­stami, ale każda oznaka nie­wła­ści­wych prze­ko­nań byłaby dla króla wystar­cza­ją­cym powo­dem do oka­za­nia nie­za­do­wo­le­nia.

W końcu Bal­len­tyne będzie miał pogra­ni­cze, a z cza­sem być może kon­trolę nad całą mar­chią. Posia­da­jąc Cha­dwick i Glo­uston, zyska nie mniej­sze wpływy na dwo­rze niż książę Rochelle.

Spo­glą­da­jąc na siwego starca w wykwint­nym stroju podróż­nym, Archi­bald nie­mal mu współ­czuł. Dawno temu mar­kiz cie­szył się opi­nią czło­wieka inte­li­gent­nego i odważ­nego. Takie wyróż­nie­nie wyni­kało z jego tytułu. Czło­wiek o god­no­ści mar­kiza nie był zwy­kłym szlach­ci­cem ani pro­stym sze­ry­fem, tak jak hra­bia. Do jego obo­wiąz­ków nale­żało strze­że­nie kró­lew­skich gra­nic. To było odpo­wie­dzialne zada­nie, któ­remu mógł podo­łać tylko zdolny przy­wódca, czujny czło­wiek zapra­wiony w boju. Czasy się jed­nak zmie­niły i War­ric miało poko­jowo nasta­wio­nych sąsia­dów. Tym samym wielki straż­nik się roz­le­ni­wił, a jego siły osła­bły, bo prze­stał ich potrze­bo­wać.

Kiedy Wik­tor otwie­rał listy, Archi­bald roz­my­ślał o swo­jej przy­szło­ści. Mar­kiz miał rację. Hra­biemu cho­dziło o zie­mię, którą by zyskał wraz z jego córką, ale myśl o zacią­gnię­ciu Alendy do łóżka też spra­wiała mu nie­małą przy­jem­ność, ponie­waż dziew­czyna była atrak­cyjna.

– Archi­bal­dzie, czy to jakiś żart? – spy­tał Wik­tor.

Wyrwany z zadumy hra­bia odsta­wił kie­li­szek.

– Jak to?

– Na tych per­ga­mi­nach nic nie ma.

– Co takiego? Ośle­płeś? To…

Archi­bald urwał, kiedy zoba­czył puste kartki w ręku mar­kiza. Chwy­cił garść listów i pośpiesz­nie je otwo­rzył. Ujrzał jedy­nie kolejne czy­ste per­ga­miny.

– To nie­moż­liwe!

– Może napi­sano je zni­ka­ją­cym atra­men­tem? – zadrwił Wik­tor.

– Nie… nie rozu­miem… to nie są nawet te same per­ga­miny!

Zaj­rzał do sejfu, ale nic tam nie było. Jego kon­ster­na­cja prze­ro­dziła się w panikę. Otwo­rzył gwał­tow­nie drzwi i zanie­po­ko­jo­nym gło­sem zawo­łał Bruce’a. Zbrojny wbiegł z doby­tym mie­czem.

– Co się stało z listami, które mia­łem w sej­fie?! – wrza­snął Archi­bald do żoł­nie­rza.

– Ja… nie wiem, milor­dzie – wyją­kał Bruce, po czym scho­wał miecz do pochwy i sta­nął na bacz­ność przed hra­bią.

– Jak to nie wiesz? Czy dziś wie­czo­rem scho­dzi­łeś z poste­runku?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– Czy kto­kol­wiek wcho­dził do gabi­netu pod­czas mojej nie­obec­no­ści?

– Nie, milor­dzie, to nie­moż­liwe. Tylko pan ma klucz.

– To gdzie, na litość Mari­bora, są te listy? Oso­bi­ście je tu wło­ży­łem. Czy­ta­łem je, kiedy przy­je­chał mar­kiz. Nie było mnie tylko przez kilka minut. Jakim cudem mogły znik­nąć?

Archi­bald myślał gorącz­kowo. Trzy­mał listy w ręku cał­kiem nie­dawno. Zamknął je w sej­fie pod klu­czem. Był o tym prze­ko­nany.

„Gdzie się podziały?”.

Wik­tor dopił koniak i wstał.

– Jeżeli pozwo­lisz, Archie, pójdę już. To była kosz­marna strata mojego czasu.

– Wik­to­rze, zacze­kaj. Nie odchodź. Listy naprawdę ist­nieją. Zapew­niam cię, że je mia­łem!

– Natu­ral­nie, Archie. Przy następ­nej pró­bie szan­tażu pro­po­nuję przy­go­to­wać lep­szy blef.

Mar­kiz wyszedł z kom­naty i znik­nął na scho­dach.

– Lepiej roz­waż moje słowa, Wik­to­rze! – krzyk­nął za nim Archi­bald. – Odnajdę te listy. Na pewno! Przy­wiozę je do Aqu­esty! Pokażę je na dwo­rze!

– Co mam zro­bić, milor­dzie? – zapy­tał Bruce.

– Zacze­kaj, głup­cze. Muszę pomy­śleć.

Prze­cze­sał drżącą ręką włosy i zaczął cho­dzić po kom­na­cie. Obej­rzał dokład­nie kartki. Per­ga­min rze­czy­wi­ście tro­chę się róż­nił od tego, na któ­rym zapi­sane były wie­lo­krot­nie prze­czy­tane przez hra­biego listy.

Choć Archi­bald nie miał wąt­pli­wo­ści, że scho­wał listy do sejfu, zaglą­dał do szu­flad i prze­rzu­cał per­ga­miny na biurku. Dolał sobie koniaku i pod­szedł do kominka. Zerwał siatkę i pogme­rał pogrze­ba­czem w popiele w poszu­ki­wa­niu nie­do­pa­lo­nych skraw­ków per­ga­minu. Sfru­stro­wany, wrzu­cił puste listy do ognia. Wychy­lił kie­li­szek jed­nym hau­stem i usiadł ciężko na krze­śle.

– Prze­cież tu były – powie­dział zbity z tropu. Powoli zaczęło mu świ­tać w gło­wie roz­wią­za­nie. – Bruce, listy musiały zostać skra­dzione. Zło­dziej nie mógł uciec daleko. Prze­trzą­śnij cały zamek. Zabez­piecz każde wyj­ście. Nie wypusz­czaj nikogo, ani per­so­nelu, ani straż­ni­ków – niech nikt nie wycho­dzi. Prze­szu­kaj każ­dego!

– W tej chwili, milor­dzie – odpo­wie­dział Bruce i po chwili dodał: – A co z mar­ki­zem, milor­dzie? Jego też mam zatrzy­mać?

– Oczy­wi­ście, że nie, idioto! On nie ma tych listów.

Archi­bald wpa­try­wał się w ogień, słu­cha­jąc cich­ną­cego odgłosu kro­ków zbie­ga­ją­cego po scho­dach Bruce’a. Póź­niej sły­szał już tylko trzask pło­mieni. W gło­wie kłę­biło mu się sto pytań bez odpo­wie­dzi. Łamał sobie głowę, ale nie potra­fił odkryć, w jaki spo­sób zło­dziej zdo­łał tego doko­nać.

– Wasza Lor­dow­ska Mość? – wyrwał go z zamy­śle­nia nie­śmiały głos sto­ją­cego w drzwiach major­do­musa. Archi­bald spio­ru­no­wał go spoj­rze­niem i słu­żący wziął głę­boki oddech, zanim ośmie­lił się ponow­nie ode­zwać. – Milor­dzie, przy­kro mi, że cię nie­po­koję, ale na dzie­dzińcu jest jakiś pro­blem, który wymaga two­jej inter­wen­cji.

– Jaki pro­blem? – wark­nął Archi­bald.

– Nie znam szcze­gó­łów, ale ma to zwią­zek z mar­ki­zem, sir. Mam cię popro­sić, żebyś przy­szedł. To zna­czy uni­że­nie popro­sić.

Na scho­dach Archi­bald się zasta­na­wiał, czy przy­pad­kiem sta­ru­szek nie padł mar­twy, zanim zdą­żył wyje­chać z zamku. Nie byłoby to wcale takie straszne. Na dzie­dzińcu zoba­czył, że mar­kiz żyje, ale jest wście­kły.

– Naresz­cie, Bal­len­tyne! Co zro­bi­łeś z moim powo­zem?

– Czym?

Bruce zbli­żył się do Archi­balda i poka­zał ręką, żeby zgro­ma­dzeni ludzie ode­szli na bok.

– Wasza Lor­dow­ska Mość, wygląda na to, że nie ma powozu i koni mar­kiza – szep­nął hra­biemu na ucho.

Archi­bald uniósł palec w stronę Lana­klina.

– Zaraz do cie­bie przyjdę, Wik­to­rze – powie­dział gło­śno, a następ­nie szep­nął do Bruce’a: – Powie­dzia­łeś: „nie ma”? Jak to moż­liwe?

– Nie mam poję­cia, sir, ale straż­nik przy bra­mie twier­dzi, że mar­kiz i jego woź­nica, a raczej dwóch ludzi, któ­rzy na nich wyglą­dali, już wyje­chali przez fron­tową bramę.

Hra­biemu zro­biło się nagle nie­do­brze. Odwró­cił się do czer­wo­nego ze zło­ści mar­kiza.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij