Królewski diament - ebook
Królewski diament - ebook
Lord Hartwick ma poważne kłopoty. Jeżeli nie spłaci karcianego długu, popadnie w niełaskę księcia regenta. Jednak książę nie chce pieniędzy, lecz prosi o przysługę. Hartwick ma odszukać zaginiony diament Sancy, ozdobę francuskich klejnotów koronnych, który podobno ukryto w Londynie. Nie wie, że jego przeciwniczką w wyścigu po słynny klejnot jest bardzo zdesperowana Sarah Forrester, córka amerykańskiego ambasadora. Gdy dochodzi między nimi do konfrontacji, Sarah i Hartwick postanawiają połączyć siły. Chociaż stają się sobie bliscy, los wystawia ich uczucie i wzajemne zaufanie na ciężką próbę.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4518-0 |
Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn 1819 r.
Phineas Attwood, lord Hartwick nie po raz pierwszy wyszedł na dach londyńskiego domu podczas deszczowej nocy, jednak nigdy dotąd nikogo tam nie spotkał.
Mimo paskudnej pogody musiał opuścić gościnne, wygodne łoże Theodosii. Miał ochotę posiąść ją jeszcze raz, jednak nie było już czasu. Jej mąż mógł wrócić lada chwila, a Hart nie miał najmniejszej ochoty go spotkać. Przez chwilę rozważał możliwość zuchwałego wyjścia frontowymi drzwiami, ale lubił dreszczyk emocji towarzyszący nietypowym sposobom opuszczania domów przyjaciółek, nawet podczas ulewy.
Osłaniając oczy przed zimnymi strugami wody, siekącymi mu twarz, podszedł do krawędzi dachu i niepomny ryzyka, mocno się wychylił. W dole, trzy piętra niżej, ujrzał Mount Street. Nie dostrzegł żadnych występów w murze, mogących stanowić oparcie dla rąk i nóg, a poza tym dom był dobrze widoczny z ulicy.
Dachy budynków po lewej kończyły się nad zaułkiem wychodzącym na Reeves Mews. Udał się w tamtą stronę z nadzieją, że znajdzie jakieś elementy dekoracyjne umożliwiające zejście i już miał się wychylić, gdy jego uwagę przyciągnął jakiś ruch.
Szczupły mężczyzna zmierzał wzdłuż dachu na tył sąsiedniego budynku. Najwyraźniej nie tylko Hart musiał pospiesznie zakończyć wizytę. Nieznajomy okazał się przezorny, miał na sobie pelerynę i kapelusz pastora dla ochrony przed deszczem. Hart gotów byłby jednak iść o zakład, że mężczyzna nie jest duchownym.
– Pogoda pod psem! – powiedział.
Jego głos zaskoczył nieznajomego, który potknął się i pośliznął na mokrych dachówkach. Hart w ostatniej chwili złapał go za rękę, ratując przed upadkiem do ogrodów majaczących w dole.
Wpił palce w ramię mężczyzny, modląc się w duchu, by tamten nie pociągnął go za sobą.
– Trzymam cię – wydyszał. – Nie spadniesz.
Nieznajomy kurczowo ściskał ręce Harta. Na szczęście posturą przypominał raczej chłopca; Hart bez wysiłku wciągnął go wyżej na dach.
Ulewa ustawała i nad miasto zaczęła wypełzać mgiełka. Hart spodziewał się choćby słowa podziękowania, lecz skulony chłopak milczał, oniemiały ze strachu. Hart odgarnął włosy z czoła i baczniej przyjrzał się swemu towarzyszowi.
– Na miłość boską, panno Forrester, co pani tutaj robi?
Córka amerykańskiego ambasadora wyprostowała się. Jej peleryna się rozchyliła i wyjrzał spod niej rozpięty kołnierzyk czarnej męskiej koszuli. Przypomniał sobie, że widział już tę młodą damę w męskim stroju chyba rok temu, na balu maskowym u Finchleyów, gdzie, podobnie jak on, wystąpiła przebrana za rozbójnika. Jej kształtne nogi były ukryte pod czarnymi spodniami i wysokimi butami.
– Chyba nie powie mi pani, że tą drogą zamierzała wyjść z balu maskowego? – zapytał, starając się oderwać myśli od nóg damy, które oczami wyobraźni ujrzał oplecione wokół swych bioder.
– Mogłabym zapytać, skąd pan wraca, ale znam odpowiedź. Pańska schadzka jak zwykle skończyła się w pośpiechu?
Niezamężna kobieta nie powinna nawet wymawiać słowa „schadzka”. Już wcześniej zdążył się jednak zorientować, że panna Sarah Forrester lubi szokować szczerością wypowiedzi. Nie zamierzał dać się zapędzić w kozi róg.
– Wracam ze spotkania z partnerem w interesach. Czy Katrina wie, że spaceruje pani nocą po londyńskich dachach? – zapytał, chcąc zyskać przewagę. Katrina była księżną Lyonsdale, przyjaciółką panny Forrester.
– Nie. – Szybko uciekła ze wzrokiem. Najwidoczniej żona jego przyjaciela była dobrze zorientowana, co wyprawia ta pannica. Zastanawiał się, czy Katrina powiedziała o tym Julianowi.
– Jak zamierzał pan się stąd wydostać? – zapytała.
– Jest wiele możliwości do wyboru… – To, że nie wiedział, jak zejdzie z dachu, nie miało w tej chwili żadnego znaczenia.
Usłyszeli stukot końskich kopyt i turkot powozu. Oboje podczołgali się do krawędzi dachu. Czarny błyszczący powóz zatrzymał się, a z domu Theodosii wybiegł lokaj z ogromnym parasolem. Hart uśmiechnął się w duchu, w porę opuścił sypialnię.
– Gdyby zabawił pan nieco dłużej u lady Helmford, znalazłby się pan w nie lada kłopocie – powiedziała Sarah.
Na chwilę zapomniał o jej obecności.
Przysunęła się i w wilgotnym powietrzu rozszedł się delikatny zapach bzu. Brązowe oczy przyglądały mu się z zaciekawieniem.
– Został pan kiedyś przyłapany?
– Nie.
– Nigdy?
– Ani razu – odpowiedział i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że przyznał się do schadzek. Do diabła!
Deszcz ustał. Sarah usiadła i zdjęła kapelusz, by strzepnąć z niego krople deszczu.
– Nie wiedziałam, że lady Helmford jest pana partnerką w interesach.
Być może wydawało jej się, że zyskała nad nim przewagę, jednak wkrótce role miały się odmienić.
– A co sprawiło, że znalazła się pani na tym dachu?
– Lubię podziwiać architekturę.
– Architekturę?
– Tak. Weszłam tutaj, żeby dokładnie się przyjrzeć fasadom budynków naprzeciwko.
– Ale przecież pani tu nie mieszka.
– Oczywiście, że nie. Jaką korzyść odniosłabym z przyglądaniu się domom, które znam na pamięć?
– Czy to jest naprawdę pani ulubione zajęcie?
Sarah nie miała ochoty zwierzać się osobnikom pokroju lorda Hartwicka. Żaden łajdak nie będzie okazywał jej wyższości! Nie była jedną z tych płochych kobiet, które rzucają się mężczyźnie do stóp tylko dlatego, że jest przystojny i czarujący. Musiała jednak przyznać, że istotnie był urodziwy. Co gorsza, ilekroć znajdowała się w jego towarzystwie, miała ochotę mu o tym powiedzieć.
– Te domy naprzeciw nas są wspaniałym przykładem stylu pana Kenta – ciągnęła. – Najchętniej spędzałabym na tym dachu całe dnie, ale ktoś mógłby mnie zobaczyć. – Nie miała pojęcia, jak wyglądają projekty pana Kenta; wiedziała jednak, że jest cenionym architektem.
– Williama Kenta? – Hartwick potrząsnął głową i kilka kropli spłynęło mu po twarzy.
Chcąc zmienić temat, zaczęła wygładzać mokre spodnie.
Jego wzrok natychmiast powędrował ku jej udom.
– Więc do swych obserwacji wybiera pani deszczowe, ciemne noce?
– Nadarzyła się okazja i postanowiłam z niej skorzystać. Kiedy tu szłam, jeszcze nie padało.
– Aha. A jak udało się pani wyjść z domu? Czy pani rodzice akceptują te nocne wyprawy?
Musiała za wszelką cenę odwrócić jego uwagę. Zaczęła powoli przesuwać ręką wzdłuż uda. Jednak Hartwick zdumiewająco szybko odzyskał opanowanie.
– Pytałem o pani rodziców, panno Forrester. Jak udało się pani uśpić ich czujność?
Co za nieznośny typ!
– Uważam, że nie powinno to pana interesować.
– To prawda. Nie zależy mi na pani reputacji. Chciałem tylko podtrzymać rozmowę z tak zjawiskowym nocnym markiem jak pani.
– Nie uzyska pan ode mnie odpowiedzi. Pański urok na mnie nie działa.
– Nie próbowałem pani oczarować. Po prostu prowadziliśmy rozmowę.
– Stara mi się pan przypochlebić.
– Nazywając panią zjawiskowym nocnym markiem? Moja droga, gdybym chciał naprawdę zrobić na pani wrażenie, powiedziałbym, że wygląda pani niezwykle kusząco w tych mokrych spodniach.
– Dziękuję za komplement, ale nadal nie mam zamiaru z niczego panu się zwierzyć.
– Źle mnie pani zrozumiała. Nie powiedziałem, że wygląda pani kusząco. Zasugerowałem, że tak bym powiedział, gdybym chciał wywrzeć na pani wrażenie.
Miała ochotę mocno go odepchnąć. Jednak zapewne wylądowałby na plecach i potraktował całą sytuację jako zaproszenie do ulubionej zabawy. Słyszała, że uwielbia cielesne uciechy. Wstała i otarła ręce.
– Naprawdę muszę już iść.
Zerwał się na nogi.
– A co naprawdę pani tu robi?
– Już panu powiedziałam. Podziwiam architekturę.
– A ja jestem pierwszy w kolejce do tronu. – Skrzyżował ręce na piersi. – Wraca pani ze spotkania z jakimś dżentelmenem?
Doszła do wniosku, że małe kłamstwo nie zaszkodzi, a być może powstrzyma osławionego rozpustnika od zadawania dalszych pytań.
– Niewykluczone.
Krążyły liczne plotki na temat jego miłosnych podbojów. Pomyślała, że może zaryzykować małe wyznanie. Wątpiła, by miał ochotę z kimkolwiek rozmawiać na jej temat.
– Niewykluczone? A cóż to za mężczyzna, że oczekuje odwiedzin kobiety? Człowiek honoru sam udałby się do damy.
– Mieszkam z rodzicami – odparła, unosząc wzrok ku niebu. – A pan wydaje się bardziej niepokoić moim wyjściem niż samym faktem spotkania.
– Jestem ostatnim człowiekiem, który miałby ochotę prawić morały. – Wskazał jeden z domów w dole. – Panno Forrester, on mógłby z powodzeniem być pani ojcem. Myślałem, że ma pani bardziej wyrafinowany gust.
Minęła go i rozpryskując wodę w kałużach, ruszyła w stronę niezamieszkanego domu na końcu szeregu. Hart nie powinien był czynić uszczypliwych uwag. Lord Baxter, choć nie tak przystojny jak Hartwick i około dwadzieścia lat starszy, w żadnym razie nie mógł uchodzić za safandułę. Był po prostu… dojrzały. To dziwne, że miała ochotę bronić mężczyzny, którego ledwie znała. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści.
Hartwick chwycił ją za ramię.
– Dokąd pani zmierza?
– Idę sobie stąd. Spędziłam tu już wystarczająco dużo czasu.
– A niby jak mamy stąd zejść?
– Nie schodzimy. Powiedział pan, że ma wiele możliwości do wyboru. Ja mam własną drogę.
– Źle się pani czuje w moim towarzystwie?
– No, nieszczególnie.
Uśmiechnął się.
– Teraz pani kłamie.
– Są na tym świecie kobiety odporne na pański urok, Hartwick.
– Niewiele.
– Wygląda na to, że jestem jedną z nich – powiedziała stanowczym tonem. – A teraz proszę puścić moje ramię. Muszę już iść.
– Dobrze, pójdziemy każde swoją drogą. Ale proszę mi nie mówić, że nie podoba się pani ten wieczór. – Skłonił się afektowanie.
Musiał przyznać, że cieszy go towarzystwo tej młodej damy. Przyzwyczajony do myślenia głównie o sobie, nie potrafił jej jednak właściwie ocenić. Podeszła do lukarny z pionowo osadzonym oknem i balansując niemal na krawędzi dachu, zaczęła ostrożnie obmacywać ramę. Jeden fałszywy ruch i zsunie się do ogrodu. Czy miałaby szansę przeżyć upadek?
– Na co pan czeka?
Hartwick ją chwycił, przyciskając przy tym jej policzek do zimnej, mokrej szyby. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi.
– Niech pan przestanie!
Puścił ją.
– Jeśli planuje pani kolejne wyprawy na dach, proszę zwracać baczniejszą uwagę na warunki pogodowe.
– Powiedziałam już panu, żeby radził sobie sam.
– Zamierzałem tak postąpić, ale widząc, jak męczy się pani z tym oknem, postanowiłem pomóc.
– Poradzę sobie.
Pchnęła dolną część okna, lecz nie uchyliło się. Chciał ją wyręczyć, lecz pacnęła go w rękę.
– Ja to zrobię. Sama!
Uniósł ręce w geście poddania. Nie chciał jej denerwować, by nie spadła i nie pociągnęła go za sobą. W pewnej chwili dobiegło do niego skrzypnięcie uchylanego okna. Sarah westchnęła z ulgą i zamknęła oczy.
– Powinna się pani najpierw upewnić, czy w środku nie ma nikogo. Chyba że liczy pani na mój czar i wdzięk w razie pojawienia się pokojówki.
Czy ten facet musi tyle gadać? – pomyślała.
– Może pan schować swój wdzięk do kieszeni. Dom jest pusty – oznajmiła, wsuwając się do ciemnego pokoju.
– Skąd pani to wie? – spytał, wchodząc za nią.
– Popytałam tu i tam. – Nie musiał wiedzieć, że powiedziała jej o tym Katrina, gdy rozmawiali o Everillach. Lady Everill była poirytowana faktem, że w sąsiedztwie znajduje się pusty dom. Ta informacja okazała się bezcenna dla Sarah. Żałowała jedynie, że będzie musiała opuścić budynek w towarzystwie lorda Hartwicka, próbującego odkryć, z jakiego powodu znalazła się na Mount Street w męskim przebraniu.
Przeszła do korytarza. W smugach księżycowego blasku widać było zakurzone podłogi. Hartwick szedł za nią w milczeniu, dopóki nie otworzyła drzwi prowadzących na klatkę schodową dla służby.
– Skąd pani wiedziała, że te drzwi wychodzą na klatkę schodową? – zapytał szeptem.
– Rozkład wnętrz domów przy tej ulicy jest taki sam jak w moim domu, a poza tym nie musi pan szeptać. Jesteśmy sami.
– Wolę zachować ostrożność, tak na wszelki wypadek – powiedział cicho. – Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie czai się w pobliżu.
– Mówi to pan, żeby mnie przestraszyć?
– Gdybym chciał panią nastraszyć, powiedziałbym o szczurach, pająkach i innych stworzeniach, od których najprawdopodobniej roi się w tym domu.
– Co? – pisnęła i przystanęła gwałtownie, tak że na nią wpadł.
– Po co to pani zrobiła?
– To kara za to, że próbował mnie pan przestraszyć.
– Dlaczego nie pozwoliła mi pani iść przodem?
– A niby dlaczego miałabym to zrobić?
– Na wypadek gdyby jednak ktoś tu był. Wydaje mi się, że lepiej bym sobie poradził.
– Być może bym pana zaskoczyła.
– Panno Forrester, z każdą chwilą coraz bardziej przekonuję się, że jest pani niewyczerpanym źródłem niespodzianek, ale jako dżentelmen muszę nalegać, by puściła mnie pani przodem.
Słabe światło wpadające do wnętrza przez brudne okienko pomogło im bezpiecznie zstąpić ze spiralnie biegnących schodów. Jednak przechyliwszy się przez drewnianą poręcz, Sarah ujrzała pod sobą ciemność. Czyżby Hartwick miał rację? Może w tym domu mieszkał ktoś nieznany sąsiadom? Co będzie, jeśli w mrocznym wnętrzu kryje się jakiś podejrzany typ, niezadowolony, że ktoś odkrył jego obecność?
– Dobrze – powiedziała szeptem. – Niech pan idzie pierwszy.
Droga na dół wydawała się nie mieć końca. Kiedy stanęli na parterze, Sarah oznajmiła:
– Gdzieś niedaleko są drzwi do tylnego ogrodu. Za furtką jest alejka prowadząca do uliczki.
– Dobrze. Proszę się cofnąć, a ja otworzę drzwi. – Hartwick wyciągnął nóż zza cholewki buta; zalśniło stalowe ostrze.
– Po co pan to nosi?
– Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi w nocy – odpowiedział z uśmiechem.
Czuła, że pocą jej się dłonie. Hartwick powoli przekręcił gałkę i wyjrzał do holu. Zdjęła rękawiczki, gotowa na wydrapanie napastnikowi oczu w razie potrzeby.
Boże, oby się okazało, że jesteśmy tu sami, westchnęła w duchu.
Dał jej znak, by poszła za nim. Była mu głęboko wdzięczna za okazaną pomoc, choć nie chciała się do tego przyznać. Przez cały dzień miała skurczony żołądek, myśląc o skradaniu się po dachach i pustym domu. Nigdy wcześniej tego nie robiła.
Doszli do drzwi prowadzących do ogrodu.
– Jest pani gotowa?
Kiwnęła głową i wzięła głęboki oddech. Jej ciało pokryło się gęsią skórką.
Kiedy otworzył drzwi i weszli do zachwaszczonego ogrodu, z ulgą wciągnęli w nozdrza świeże powietrze.
– Czy życzy sobie pani, abym odprowadził ją do domu? – zapytał, patrząc na nią ze szczerym zatroskaniem.
– Nie, dziękuję. Myślałam, że dom jest pusty, ale rzeczywiście nigdy dość ostrożności.
– Proszę o tym pamiętać, pogłębiając znajomość z lordem Baxterem – powiedział i uśmiechnął się przyjaźnie.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, co mu naopowiadała.
– Tak… Bardzo panu dziękuję.
Gdy tak patrzyli na siebie w świetle księżyca, zapragnęła nagle przytulić się do swego wybawcy. Miał niebieskie oczy i gęste czarne brwi. Wpatrywała się weń jak urzeczona. Jego wzrok dowodził, że wciąż ma wątpliwości co do pobudek jej postępowania.
Chciała go minąć, lecz chwycił ją za rękę. Hart uporczywie wpatrywał się w jej usta. Zaczął padać deszcz, lecz nawet tego nie zauważyła.
– Powinna pani już iść – rzekł w końcu.
Skinęła głową, wcale nie mając ochoty na rozstanie.
Uśmiechnął się.
– Nie podziękowała mi pani za uratowanie życia.
Wyzwoliła rękę z jego uścisku i cofnęła się o krok.
– Proszę nie spodziewać się ode mnie pocałunku. Powinien się pan zadowolić pocałunkiem, otrzymanym dzisiaj od innej kobiety.
– A dlaczego pani uważa, że to był tylko jeden pocałunek?
Odwróciła się, minęła dziko rozrośnięte krzaki i podeszła do furtki z kutego żelaza.
– Nie interesują mnie szczegóły pańskiego życia erotycznego – odpowiedziała przez ramię, zadowolona z pożegnania z aroganckim lordem.
Kiedy wsiadła do powozu, czekającego kilka ulic dalej, napotkała zaciekawione spojrzenie swej najserdeczniejszej przyjaciółki i powiernicy, Katriny, księżnej Lyonsdale.
– Znalazłaś to? – Katrina przesunęła się po wykładanym zielonym aksamitem siedzeniu okazałego powozu, robiąc miejsce dla Sarah.
Sarah pokręciła głową, a potem zdjęła kapelusz i pelerynę. Niepotrzebnie narażała się na niebezpieczeństwo, włamując się do londyńskiego domu Everillów.
– Przeszukałam jej pokój cal po calu, ale nigdzie nie znalazłam bransoletki. Chyba musi ją dzisiaj mieć na sobie.
– Co zamierzasz teraz zrobić?
– Nie wiem. Jeśli nie będzie się z nią rozstawać, będę zmuszona zsunąć bransoletkę z jej ręki.
Katrina podała przyjaciółce suknię, którą Sarah miała na sobie na balu.
– Nie było cię tak długo… – powiedziała. – Zaczynałam się martwić.
– Kiedy chciałam już schodzić, zostałam zatrzymana na dachu przez lorda Hartwicka.
– Hartwicka? Powiedziałaś mu, co tam robiłaś?
– Nie. Myśli, że wracałam ze spotkania z lordem Baxterem.
– Uważasz, że to rozsądne?
– Takie wyjaśnienie było lepsze niż wyznanie prawdy. Hartwick ma wiele na sumieniu, wątpię, by bawił się w rozsiewanie plotek na tematy obyczajowe.
– A co on robił na dachu?
– Naprawdę musisz pytać, żeby znać odpowiedź?
Katrina zapięła ostatni guzik sukni Sarah.
– Czyżby zajął się owdowiałą siostrzenicą Everillów?
– Nie. Na szczęście nie było jej dzisiaj w rezydencji, zajrzałam do jej sypialni. Spędzał czas u lady Helmford.
– Czy ten człowiek kiedykolwiek zainteresuje się niezamężną kobietą?
– Nie ma na to ochoty, bo się boi, że zostanie zmuszony do ożenku! Wydaje mi się, że on łatwo się nudzi kobietami. – Sarah zaczęła upinać włosy.
– Myślę, że powinien się ożenić. To by mu dobrze zrobiło. Mam wrażenie, że jest ciągle jakiś… niespokojny.
– Współczuję kobiecie, która zakocha się w lordzie Hartwicku. Ma o sobie bardzo wysokie mniemanie i jest tak rozpuszczony powodzeniem, że z pewnością nie będzie umiał dochować jej wierności. Jak wyglądam?
– Tak, jakbyś nigdy nie opuściła sali balowej. Przykro mi, że twoje wysiłki okazały się daremne.
Sarah również nie kryła rozczarowania. Bransoletka mogła oszczędzić wielu kłopotów jej rodzicom. Nie spocznie, dopóki jej nie znajdzie.
Gra w karty z księciem regentem stanowiła doskonałą rozrywkę, zwłaszcza wtedy, gdy książę przegrywał. Hart opadł na oparcie fotela w pobliżu wnęki okiennej u White’a. Jego przyjaciel, przyszły monarcha, intensywnie wpatrywał się w trzymane w dłoni karty.
Po chwili uniósł wzrok na Harta.
– Nie bądź taki zadowolony z siebie.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem.
– Zawsze jesteś. Jeszcze nie wygrałeś tego rozdania.
– Szybko tracisz pieniądze. Mogę wygrać, bo się poddasz.
– Nic podobnego. – Książę powrócił do studiowania kart.
Hart upił łyk brandy i popatrzył na zegarek. Dochodziła czwarta rano, jednak miał wrażenie, że jest dużo później. Zamierzał jak najszybciej zakończyć grę i udać się na spoczynek.
– Myślę, że karty nie zmieniają się w zależności od tego, jak długo się na nie patrzy.
– Nie popędzaj mnie, mój chłopcze.
Chociaż Hart, mający trzydzieści dwa lata, mógłby być synem księcia, to w żadnym razie nie czuł się już chłopcem.
– Dobrze, ale gdybym się zdrzemnął, proszę mnie obudzić, kiedy nadejdzie moja kolej.
Książę w końcu wybrał kartę i wyłożył ją na stolik. Hart wygrał rozdanie i pieniądze. Teraz mógł już w spokoju udać się do domu i porządnie się wyspać.
– Jeszcze jedna partyjka, Hart.
Do diabła! Jak to możliwe, że ten człowiek nie miał już dość przegrywania?
– Przecież nie masz już pieniędzy.
Książę obrócił się ku swoim trzem towarzyszom, chcąc poprosić ich o pomoc, lecz mężczyźni spiesznie się oddalili.
– Jesteście kompletnie bezużyteczni! Do niczego! – zawołał za nimi.
– Sam widzisz. – Hart ziewnął. – Nie możemy kontynuować gry.
– Tylko jedna partyjka. Może zagramy o jakąś przysługę?
Nie należało rezygnować z podobnej propozycji. Nie wiadomo, kiedy znajdzie się w potrzebie i będzie zmuszony prosić o pomoc. Zważywszy brak szczęścia księcia, Hart był pewien, że wygra.
– Dobrze, ale to już naprawdę ostatni raz.
Gdy gra dobiegała końca, książę z triumfalnym uśmiechem wyłożył kartę na stół.
– Wygrałem.
Hart z niedowierzaniem przetarł oczy. Do diabła! Był teraz winien księciu przysługę. Książę regent ujął go za łokieć i poprowadził w róg sali.
– Chciałbym cię o coś prosić.
– Domyślam się. Coś mi mówi, że miałeś to na myśli przez cały wieczór.
– Może…
– Trzeba było zwyczajnie powiedzieć.
– To prawda, ale teraz jesteś zobowiązany długiem karcianym do wyświadczenia mi przysługi.
– I nikt inny nie może zrobić dla ciebie tego, o co mnie poprosisz?
– Nie mam nikogo zaufanego, a zależy mi na dyskrecji. Nie możesz o tym nikomu powiedzieć. Nawet Winterowi. – Skoro nie wolno było informować o sprawie nawet księcia Winterbourne’a, stojącego na czele tajnych służb, musiało to być coś naprawdę interesującego. Hart poczuł dreszcz podniecenia.
– Nie mów też o niczym Lyonsdale’owi. Wiem, że się przyjaźnicie.
– Będę milczał, daję słowo.
Książę usiadł w fotelu i wskazał Hartowi krzesło stojące naprzeciwko. Wszystko wskazywało na to, że nie wyjdzie stąd przed świtem.
– Rozeszły się pogłoski, że część zaginionych francuskich klejnotów koronnych została znaleziona w Londynie.
Hart wychylił się w stronę księcia.
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Zazwyczaj dysponował wiedzą na ważne tematy jako jeden z pierwszych. Z trudem stłumił poirytowanie.
– Ludwik przesłał mi wiadomość przez swojego ambasadora. Poprosił o pomoc i ustalenie, gdzie się znajdują. Chciałby je odzyskać. Szczególnie zależy mu na Sancy, najczystszej wody 55-karatowym diamencie. Należał niegdyś do Jakuba I, lecz został sprzedany kardynałowi Mazarin, kiedy pojawiły się kłopoty finansowe.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Chciałbym, żebyś go odnalazł.
– To chyba zadanie dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych?
– Castlereigh i ja spotkaliśmy się z nimi i otrzymaliśmy zapewnienie, że z pewnością znajdą te klejnoty.
– Czegoś tu nie rozumiem. Skoro już ich szukają, to na czym ma polegać moja rola? Przecież nie jestem jednym z nich.
– Nie, ale pracujesz dla Wintera i jesteś bardzo sprytny. Chciałbym, żebyś wykonał to zadanie dla mnie. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie będzie o tym wiedzieć.
Być może Hart był już zbyt zmęczony albo też książę tłumaczył wszystko zbyt zawile, jak zresztą miał w zwyczaju.
– Więc chciałbyś, żebym znalazł francuskie klejnoty koronne, których szuka już Ministerstwo Spraw Wewnętrznych… i przekazał je tobie?
– Chodzi mi tylko o Sancy.
– Dlaczego?
– Bo ten akurat diament powinien być nasz. Cudownie będzie mieć świadomość, że go odzyskałem. Nie mam zamiaru oddawać go Francji. Nie dopuszczę, by Ludwik ani Castlereigh dowiedzieli się, że diament znajduje się w moim posiadaniu. Francuzi myślą, że złodziej, Guillot, tuż po przybyciu do Anglii umieścił klejnoty w różnych miejscach i ukrył wiadomość, gdzie znajduje się Sancy, w jakiejś bransoletce. Bransoletkę ostatnio widziano w Rundell&Bridge. Kupił ją Everill dla swojej żony. Chcąc znaleźć Sancy, musisz znaleźć tę bransoletę.
Hart odgarnął włosy z czoła i uważnie przyjrzał się księciu. Być może przyjaciel tej nocy wypił za dużo.
– No, Hart. Od najmłodszych lat pociągały cię przygody. Powinieneś mnie wręcz błagać, żebym zlecił ci to zadanie. Twój wuj często powtarzał, że jeśli uda ci się dożyć dwudziestki, uzna to za istny cud, zważywszy twoje skłonności do szukania niebezpieczeństw. No i to naprawdę cud, że żyjesz po tym, jak spadłeś ze skały niedługo po śmierci twojej matki.
Hart niespokojnie poruszył się na krześle, przypomniawszy sobie, jak w wieku siedmiu lat chciał spędzić chwilę w ostatnim miejscu, w którym stała jego matka, zanim utracił ją na zawsze.
– Więc znajdziesz ją dla mnie? – Głos księcia przerwał smutne rozmyślania Harta.
– A czy wiesz, jak wygląda ta bransoletka? Coś mi mówi, że lady Everill ma ich sporo.
– Tak, wiem – odparł książę, wyraźnie z siebie zadowolony. – Powiedziano mi, że ma złote kwadratowe elementy i malowidła na porcelanie. Na kwadratach są wyryte greckie wzory. Złodziej zostawił wiadomość dla wspólnika, że bransoletka pomoże mu w znalezieniu Sancy. Znajdź tę bransoletkę, a w ten sposób zyskasz klucz do rozwiązania zagadki. Jesteś mi winien tę przysługę.ROZDZIAŁ DRUGI
Sarah stanęła przed zamkniętymi drzwiami do jadalni, starając się przywołać uśmiech na twarz. Nie udało jej się znaleźć bransoletki. Niepowodzenie misji w domu lady Everill wprawiło ją w stan przygnębienia. Nie chciała, by ktokolwiek domyślił się jej prawdziwego nastroju, a nade wszystko pragnęła uniknąć nieuchronnych pytań.
Siedzący w pokoju śniadaniowym rodzice nie mieli pojęcia o tym, jak niewiele brakowało, by znów ogarnął ich smutek i przygnębienie. Sarah przeszła już wraz z nimi przez taki etap życia. Modliła się w duchu, by udało jej się znaleźć bransoletkę i nie musiała znów przeżywać znanego koszmaru.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie galop na końskim grzbiecie wzdłuż brzegów Long Island na terenie rodzinnej posiadłości. Jej wargi wygięły się w uśmiechu.
Kiedy weszła do pokoju, usłyszała cichy brzęk sztućców. Matka czytała list, a ojciec przeglądał gazetę. Skoro nikt się nie odzywał, Sarah zaczęła się zastanawiać nad innymi sposobami zdobycia bransoletki.
Gdy nalała sobie filiżankę czekolady, matka złożyła list i uśmiechnęła się.
– Dzień dobry. Miło spędziłaś czas z Katriną?
– Dziękuję, bardzo miło. Dawno się nie spotkałyśmy na dłużej i nareszcie mogłyśmy się nagadać do woli.
– Nigdy nie brakuje wam tematów – skwitowała z uśmiechem matka. – Katrina bardzo ładnie teraz wygląda.
– To prawda, ale była trochę niespokojna, bo po raz pierwszy zostawiła Augustę na wieczór.
– Nic w tym dziwnego. Kiedy po raz pierwszy wyszłam z domu po tym, jak zjawiłaś się na świecie, też było mi ciężko.
– Chciała wracać do domu, ledwie powóz zjechał z podjazdu – wtrącił ojciec, nie unosząc wzroku znad gazety.
– O ile dobrze pamiętam, nie tylko ja się wtedy niepokoiłam – zwróciła się do męża, po czym spojrzała na córkę. – Dostałam list od pani Colter. Za kilka tygodni Robert przyjedzie do Liverpoolu w interesach. Podobno ma spędzić tu trzy miesiące. Pomyślałam, że powinniśmy zaprosić go do Londynu. To byłby taki miły gest.
– Naprawdę się nad tym zastanawiasz?
– Tak. Moglibyśmy znaleźć dla niego mieszkanie w Pulteney.
– Zapewne pan Colter nie dysponuje funduszami pozwalającymi mu się tam zatrzymać.
– Ależ dysponuje. Jego rodzinie doskonale się powodzi.
Sarah upiła łyk czekolady.
– Chętnie się z nim znów spotkam. To mój ulubieniec spośród całej czwórki synów pani Colter – ciągnęła matka.
– A który to syn?
– Przecież dobrze wiesz – fuknęła pani Forrester. – Ten o dwa lata starszy od ciebie, o nienagannych manierach.
– Ten, który nic nie mówi?
– Ależ mówi. Słyszałam. Skąd te podejrzenia?
– Bo w ogóle się do mnie nie odzywa.
Ojciec odłożył gazetę.
– Może po prostu nigdy nie dałaś mu dojść do słowa.
– Nic podobnego. Nigdy go niczym nie odstraszyłam.
– Chodziło mi o to, że być może za dużo mówiłaś w jego obecności – rzekł ojciec, a na jego wargach zaigrał uśmieszek.
– Zapewne uważa, że jesteś piękna i to odbiera mu mowę. – Matka wydawała się szczerze o tym przekonana.
– Myślę, że pan Colter i ja nie mamy z sobą wiele wspólnego i z tego powodu trudno jest nam nawiązać rozmowę.
– Nonsens. Starasz się mnie zniechęcić do zaproszenia go do Londynu.
– Nie. Chcę tylko zwrócić uwagę, że nawet jeśli pan Colter zostanie tu zaproszony, to i tak nie oświadczy mi się przed wyjazdem.
– Skąd wiesz? Nie widzieliście się prze dwa lata. Przez ten czas wiele mogło się zmienić.
– Ludzie się nie zmieniają, mamo. Jeśli nie zakochaliśmy się w sobie przed dwoma laty, nie zakochamy się i teraz. To nie działa w ten sposób.
– A co ty możesz wiedzieć o miłości? Pewnego dnia spojrzysz na niego i dojdziesz do wniosku, że to jest właśnie ten jedyny.
– To niemowa – powtórzyła z uporem Sarah.
– Nic podobnego – odpowiedziała z równym przekonaniem matka.
– Wiem, że chcesz znaleźć mi miłego Amerykanina na męża, a ja nie mam nic przeciwko temu. Jednak pan Colter z pewnością nie jest odpowiednim kandydatem.
– Nie możesz tego wiedzieć. Co ja mogę poradzić na to, że tak bardzo chciałabym pewnego dnia zostać babcią? Jestem twoją matką i pragnę dla ciebie tego, co najlepsze.
Sarah zerknęła na ojca, szukając u niego wsparcia, lecz ujrzawszy rozbawienie malujące się na jego twarzy, straciła nadzieję na pomoc.
– O czym jeszcze pisze pani Colter? Chyba nie poświęciła całego listu synowi? – Boże, tylko nie to! – Może masz dla mnie jakieś wiadomości o naszych sąsiadach?
– Pani Stevens urodziła drugie dziecko, a pani Anderson piąte. To dziewczynki. – Posłała córce wymowne spojrzenie.
Sarah upiła kolejny łyk czekolady.
– A Susan Philpott i Jonathan Van Houten wzięli ślub. – Znacząco uniosła brwi.
– Może komuś coś się stało? Ktoś miał wypadek? Zachorował?
– Sarah!
– Pytam tylko dlatego, że takie rzeczy też się zdarzają.
Ojciec roześmiał się i przyjął list od Baylesa, ich angielskiego służącego. Sarah zaczerpnęła tchu, dostrzegłszy oficjalną rządową pieczęć.
– Zmarł pan Harney – powiedziała matka, odciągając wzrok córki od zatroskanej twarzy ojca.
Matka znów miała smutny wzrok. Ilekroć otrzymywali podobne wieści, natychmiast powracał ból i żal po śmierci Alexandra.
– Szkoda. Był dobrym człowiekiem.
– To prawda. Pani Colter pisze, że wdowa ma już bardzo słaby wzrok. Pani Harney ma wielkie szczęście, że jej syn mieszka blisko niej. Zabrał ją do swego domu. – Uniosła listy i wstała. – Zamierzam teraz do niej napisać, złożę kondolencje od naszej rodziny. Potem napiszę do pani Colter i powiadomię ją, że chcę zaprosić Roberta do Londynu zaraz po jego przyjeździe do Anglii.
Po wyjściu matki Sarah nalała sobie kolejną filiżankę czekolady. Poranna czekolada była najlepszym sposobem na wszystkie problemy.
Ojciec odłożył list.
– Myślę, że to oczywiste, ale chciałabym cię zapewnić, że twoja matka i ja nigdy nie będziemy cię zmuszać do poślubienia mężczyzny, którego nie kochasz. Mama chce tylko ci pomóc.
– Próbując zapoznać mnie z chyba każdym Amerykaninem, który postawi stopę na angielskiej ziemi?
– Skoro uważa, że to pomoże ci znaleźć odpowiedniego kandydata na męża…
– Proszę, przekonaj mamę, żeby nie zapraszała tu pana Coltera. Nie pasujemy do siebie i oboje o tym wiemy. Uważam go za okropnego nudziarza, a z kolei on boi się mojego temperamentu. – Spojrzała na kartkę w ręku ojca. – Złe wiadomości?
– To list z Waszyngtonu. Nie widać poprawy w sektorze bankowości. Coraz więcej ludzi otrzymuje odmowę kredytu i musimy zadecydować, jak traktować naszych rodaków w Anglii.
– Nasza rodzina ma powody do niepokoju?
– Dobrze sobie radzimy i nic nie zagraża naszym stajniom w Ameryce. Ludzie zawsze będą potrzebowali koni. Napiszę jednak do Perkinsa i ostrzegę go, by wykazywał daleko posuniętą ostrożność przy udzielaniu kredytów.
Odstawiła filiżankę na spodek.
– Byłoby ci łatwiej nadzorować wszystko na miejscu. – Gdyby wyjechali z Anglii, jej rodzice zapewne nigdy by się nie dowiedzieli o postępku Alexandra.
– Mam pełne zaufanie do Perkinsa.
– Mam nadzieję, że prezydent Monroe cię ceni.
– Nie chodzi o prezydenta Monroe. Chciałbym spłacić dług wobec swojego kraju… za to, że mogę prowadzić takie, a nie inne życie.
Rozmowa zmierzała w niebezpiecznym kierunku. Jeśli rozejdą się wieści o zdradzie Alexandra, ojciec zapewne straci stanowisko.
– Zastanawiałeś się, co będziesz robił, kiedy skończysz dyplomatyczną misję w Anglii?
– Wrócimy do Nowego Jorku. Może będę kandydował na jakieś stanowisko, albo poszukam posady w Waszyngtonie. – Rozsiadł się wygodnie w fotelu i upił łyk kawy. – Czy mówiłem ci już, że mój ojciec walczył w randze pułkownika u boku prezydenta Waszyngtona i w znacznym stopniu przyczynił się do zwycięstwa w bitwie na Long Island?
– Dobrze wiesz, że mi to mówiłeś… wiele razy – odpowiedziała z uśmiechem.
– W takim razie z pewnością rozumiesz, że nasza rodzina ma patriotyzm we krwi. Mój ojciec był patriotą, ja nim jestem, a twój brat okazał się patriotą większym niż my wszyscy. – Po śmierci brata nic tak nie ożywiało ojca jak rozmowa o umiłowaniu kraju.
Cztery dni temu Sarah otworzyła pismo adresowane do ojca, omyłkowo dołączone do jej korespondencji. Dowiedziała się wtedy, że nadawca posiada list, który jej brat napisał do angielskiego generała, ujawniając dane na temat Fortu McHenry. Człowiek ten chciał wymienić ów list za okazały diament, który można było odnaleźć dzięki wskazówkom znajdującym się na bransoletce lady Everill.
Gdyby jej ojciec zapoznał się z treścią tego listu, zapewne by tego nie przeżył. Bała się o jego życie po śmierci Alexandra. Pogodził się z utratą syna, dopiero gdy uzmysłowił sobie, że Alexander zmarł jako bohater, broniąc mieszkańców Baltimore tamtej strasznej nocy przed pięcioma laty. Co by się stało, gdyby rodzice dowiedzieli się, że ich syn zginął jako zdrajca?
Musiała znaleźć bransoletkę i diament, by oszczędzić rodzicom cierpień. Z początku wydawało jej się to łatwym zadaniem, lecz okazało się inaczej. Niemniej jednak nic nie było w stanie jej powstrzymać od podjęcia dalszych działań.
Żwir chrzęścił pod stopami Harta, gdy szedł w stronę targowiska koni Tattersalla w towarzystwie Juliana Carlisle’a, księcia Lyonsdale. Mijali tłumy dżentelmenów przybyłych na aukcję. Znajomy zapach siana, niesiony przez wiatr, mieszał się tu z wonią łajna. Zbliżywszy się do miejsca prezentacji, Hart ukłonił się panu Tattersallowi i rozejrzał się dokoła w nadziei ujrzenia pięknego rasowego zwierzęcia do swej stajni koni wyścigowych.
Julian wychylił się zza jego ramienia.
– Co tam wypatrzyłeś?
Hart nie odrywał wzroku od karego czterolatka.
– Chcesz stracić fortunę na tego konia?
– Nie bój się, nie stanę na twoim progu z prośbą o wsparcie po utracie Albany.
– Kamień spadł mi z serca – rzekł Julian. – A swoją drogą podczas wizyt w moim domu pochłaniasz ogromne porcje jedzenia.
– A co ja mogę poradzić na to, że Katrina tak często zaprasza mnie na obiady?
– Może wiąże się to z tym, że zjawiasz się u nas akurat w porze obiadu.
Przed ślubem Juliana najczęściej jadali obiady u White’a. Od czasu studiów w Cambridge wspólnie spożywali wieczorny posiłek. Teraz Julian wolał jadać w domu. Hart nie pokazywał się u nowożeńców przez miesiąc, po czym doszedł do wniosku, że małżonkowie nudzą się w swoim towarzystwie i zaczął ich regularnie odwiedzać. Nigdy nie czuł się tam niechciany, nie miał wrażenia, że komukolwiek przeszkadza. Czyżby się mylił?
– Chcesz mi dać do zrozumienia, że nie jestem mile widziany w waszym domu? – zapytał żartobliwym tonem, lecz czekając na odpowiedź czuł lekki niepokój.
– Dobrze wiesz, że możesz do nas przyjść w każdej chwili. Chciałem ci tylko zwrócić uwagę, że jeśli będziesz dziś licytować za wysoko, będę cię musiał usynowić.
– Wolałbym zostać twoim bratem. Obu nam brakuje braci. – Natychmiast pożałował tych słów. Julian wciąż przeżywał utratę brata. – Przepraszam.
– Nie musisz przepraszać. W końcu pogodziłem się ze śmiercią Edwarda.
– To dobrze… ale jak tego dokonałeś?
– Katrina powiedziała mi kiedyś, że każdy ma jakiś cel w życiu. Kiedy go osiąga, znajduje sobie następny. Pomyślałem, że Edward osiągnął swój cel. To pomogło mi pogodzić się ze stratą.
Hart nie wierzył własnym uszom. Ludzie, którzy stracili najbliższych, nigdy już nie byli tacy jak wcześniej. Dobrze o tym wiedział. Wszyscy jego bliscy, z wyjątkiem Juliana, już nie żyli.
– To dobrze, że pogodziłeś się z odejściem brata. Po tym, co powiedziałeś, myślę, że jeśli zostanę dziś dłużej w twoim domu, będę zaproszony na obiad.
Julian zaśmiał się cicho.
– Zawsze jesteś u nas mile widziany. Tylko proszę, zachowaj umiar w wydawaniu pieniędzy. Naprawdę potrzebujesz kolejnego konia wyścigowego?
– Co za pytanie! Oczywiście, że nie, ale chciałbym kupić tego tutaj. Widzę go w Derby.
– A pomyślałeś, ile może być wart?
– Chyba około ośmiuset gwinei.
Julian pokręcił głową z wyrazem dezaprobaty.
– Nie mam wsparcia żony – rzekł Hart. – Nie mam tylu służących, co ty. Jeśli ten koń będzie odpowiednio prowadzony, przyniesie mi prawdziwą fortunę, nie tylko z wyścigów, ale także jako ogier.
Uciekając przed karcącym wzrokiem Juliana, przyjrzał się zwierzęciu. Błyszcząca sierść, lśniąca w popołudniowym słońcu, kontrastowała z wzniesionymi z jasnych kamieni murami giełdy Tattersalla. Prowadzący i koń na chwilę przystanęli, a potem rozpoczęli paradę przed oczami zgromadzonych.
Pan Tattersall nieznacznie skinął głową w stronę Harta, potwierdzając, że właśnie tego konia zaprezentował mu poprzedniego dnia.
– Panowie, oto wspaniały, doskonale ułożony, czteroletni ogier, Corinthian.
– Chcesz nabyć konia o imieniu Corinthian? – Julian parsknął śmiechem.
– Nie zwracam uwagi na imiona.
– Cokolwiek zrobisz, nie zmieniaj mu imienia. Bardzo do niego pasuje.
Gdy pan Tattersall przedstawiał rodowód Corinthiana, koń stał nieruchomo, jakby chciał, by gremialnie podziwiano jego urodę.
W końcu pan Tattersall stuknął młotkiem licytacyjnym.
– Pięćset.
Hart kiwnął głową, a Tattersall odwzajemnił gest.
– Dziękuję, milordzie. Pięćset gwinei za to wspaniałe zwierzę.
– I dziesięć – rozległ się czyjś głos z lewej.
– Dziękuję. Pięćset dziesięć gwinei.
– I dziesięć – powiedział głośno Hart.
– Doskonale. Dziękuję, milordzie. Pięćset dwadzieścia gwinei.
– I dziesięć – odezwał się ponownie mężczyzna stojący po lewej stronie Harta.
Taka licytacja mogła się przeciągać w nieskończoność. Hart miał ochotę podnieść stawkę o pięćdziesiąt gwinei, gdy ktoś z prawej krzyknął:
– I sto!
Pan Tattersall kiwnął głową i zerknął na Harta.
– Dziękuję, milordzie. Sześćset dwadzieścia gwinei. Czy ktoś daje więcej?
– Wiedziałeś, że tu będzie twój ojciec? – zapytał szeptem Julian.
– I osiemdziesiąt! – wykrzyknął Hart.
– Dziękuję, milordzie. Siedemset gwinei za to piękne zwierzę.
– Nie miałem pojęcia – odpowiedział Hart. – Nie powiadomiłem go, że chcę się z nim spotkać. – Usiłował za wszelką cenę zachować spokój i rozsądek.
– I sto! – rozległ się znajomy, tubalny głos. Tym razem przez tłum przeszedł szmer. Ojciec Harta nigdy nie silił się na subtelność.
– Dziękuję, milordzie. Osiemset gwinei. Czy ktoś da więcej?
Hart bez zastanowienia rzucił:
– I sto.
– Dziękuję, milordzie. To daje…
– I dwieście.
– I dwieście pięćdziesiąt! – krzyknął Hart, zanim pan Tattersall zdążył cokolwiek powiedzieć.
– I trzysta.
Do diabła! Ojciec był uparty jak osioł!
– Straciłem rachubę – powiedział Hart do ucha Juliana.
– Tysiąc sześćset pięćdziesiąt. To znacznie przekracza wartość konia – wycedził Julian przez zaciśnięte zęby. – Nie daj się mu prowokować. Zakończ to. Jesteś lepszy od niego.
Problem polegał na tym, że Hart naprawdę chciał kupić tego konia, a dobrze wiedział, że ojciec cieszy się, mogąc pozbawić syna przyjemności. Podobne historie często miały miejsce wcześniej. Rozum nakazywał wycofanie się z licytacji, lecz emocje zwyciężyły. Jeśli pozwoli ojcu wygrać, będzie miał później do siebie pretensje.
Te rozmyślania przerwał głos pana Tattersalla.
– Cena wynosi tysiąc sześćset pięćdziesiąt gwinei.
Zgromadzeni zaczęli robić zakłady, kto zwycięży – markiz Blackwood czy jego syn. Hart wsunął rękę do kieszeni i potarł szczęśliwą gwineę.
– Nie rób tego – doradził Julian.
– Dodaję pięćdziesiąt – powiedział Hart. Zamknął oczy, karcąc się w duchu za popędliwość.
Julian jęknął, a głosy obecnych przybrały na sile. Hart niemal ich nie słyszał, miotając w myślach wszystkie znane przekleństwa pod adresem ojca.
Popatrzył na pana Tattersalla, usiłującego zachować obojętność mimo tak wysokiej sumy oferowanej za konia wartego o połowę mniej.
– Dziękuję, milordzie. Tysiąc siedemset gwinei. Kto da więcej? – Odpowiedziała mu cisza. Tattersall spojrzał w stronę ojca Harta.
Hart czuł narastające mdłości. Nawet nie zerknął w stronę mężczyzny, którego krew płynęła w jego żyłach, a któremu wiele razy niemalże życzył śmierci. Z pewnością na twarzy ojca pojawił się złośliwy uśmieszek. Czy skończył już dzisiejszy pojedynek z synem? Czy w ogóle zdawał sobie sprawę z wartości konia?
– Tysiąc siedemset gwinei za to wspaniałe zwierzę. Czy ktoś da więcej?
Nastąpiła najdłuższa przerwa w życiu Harta. Po chwili rozległ się stukot młotka.
Miał ochotę odetchnąć z ulgą, jednak szybko się opanował, uniósł kapelusz i skłonił się ojcu z uśmiechem. Niech ten łajdak myśli, że Hart dobrze się bawił. Nie chciał dać ojcu do zrozumienia, jak bardzo jest rozczarowany jego zachowaniem.
Po chwili ojciec i lord Palmer zniknęli w tłumie. Hart nie miał ochoty więcej widzieć rodzica. Dlaczego to nie on umarł zamiast matki? Jaką jeszcze wyrafinowaną torturę wymyśli dla syna? Katrina nie miała racji. Śmierć dowodzi jedynie, że w życiu należy dbać wyłącznie o siebie.
Stojący obok pospieszyli z gratulacjami dla Harta. Czyżby naprawdę wierzyli, że jest zadowolony z wydania fortuny na tego konia?
Julian postawił kołnierz surduta.
– A teraz zapewnij mnie, że w najbliższym czasie nie zamieszkasz u mnie razem ze swoim koniem.
– Ani mi to w głowie. Ale chętnie napiłbym się twojej francuskiej brandy, tej, którą trzymasz w gabinecie.
– Skąd wiesz o tej butelce?
– Znalazłem ją miesiąc temu, kiedy zostawiłeś mnie w gabinecie samego.
Julian chwycił przyjaciela za ramię.
– Przeszukałeś mój gabinet?
– Musiałem się czymś zająć. Wyszedłeś na długo.
– Chodzi ci o dzień, w którym Reynolds poinformował mnie, że moja żona urodziła nasze dziecko?
– Tak.
– Widziałem wtedy Augustę po raz pierwszy. Owszem, musiałeś długo na mnie czekać.
– Wciąż nie rozumiem powodu, dla którego chciałeś być obecny przy porodzie.
Julian uszczypnął się w nasadę nosa.
– Chciałem zyskać pewność, że moja żona przeżyje. Nie byłem zadowolony, że kazała mi czekać wraz z tobą w gabinecie.
– Chętnie napiję się tej brandy jak najszybciej.
– Doskonale, mamy przed sobą całe popołudnie.
– I całą butelkę.