- W empik go
Królobójcy - ebook
Królobójcy - ebook
Królobójcy – polski esej historyczny autorstwa Wacława Gąsiorowskiego. Utwór ten opublikowano po raz pierwszy w 1905 roku. W wydaniu z 1932 roku, książka została poszerzona przez autora o opis definitywnego upadku dynastii Romanowów i śmierć ostatniego cara z ręki bolszewików. Tematem książki jest historia życia i śmierci carów, którzy rządzili Rosją od XVI do XX wieku. Władcy ci nie cofali się przed żadną zbrodnią, by zdobyć i utrzymać władzę. Jednocześnie sami często padali ofiarą zabójstw. Gąsiorowski rozróżnia wyraźnie zabójstwa dokonywane przez rywali do tronu, celem przejęcia władzy od zabójstw, które dokonywali XIX wieczni idealiści - celem zmuszenia carat do ustępstw i nadania konstytucji. (opis za: http://pl.wikipedia.org/wiki/Kr%C3%B3lob%C3%B3jcy)
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-117-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamiast przedmowy, krótka historia tej książki.
Narodziła się ta książka w roku 1904, narodziła w chwili, kiedy do izdebek paryskich młodego literata zaczęły łomotać echa krwawych z caratem rosyjskim porachunków, kiedy, jakby w imię bezwładnego dotychczas hasła „za naszą i za waszą wolność”, - Ziemia Polska raz jeszcze poszła ofiarnie na męczeństwo.
Stateczność, rozwaga, ostrożna kalkulacja polityczna daremnie usiłowały ten odzew polski przytłumić, zagłuszyć, wytłumaczyć głębokimi racjami o potrzebie niemieszania się do rosyjskich rozruchów, do obcych nam walk wewnętrznych. Łuna pożarów szła, rwała na Wisłę, rozpalała serca młodzieży.
W izdebkach paryskich młodego literata pył osiadał na kartach niedokończonych rękopisów. Wizje przeszłości, bohaterskich postaci cienie, szychy i jedwabie, aksamity i gronostaje, madrygały, dworskie ukłony, powłóczyste spojrzenia, wrogów wczorajszych romantyczna szlachetność, wybrańców ludu żywoty promienne, wszystko to naraz poszarzało, zwiędło.
Dzień powszedni spływał czerwienią, grał tak jaskrawymi barwy, tyle niósł grozy, takie piekło zgrzytów rozpętał, tyle wsączył żaru, trwogi, niepokoju, że ani tchu, ani spocznienia znaleźć, ani myśli oderwać.
Niby w onym Roku pamiętnym, w smudze perspektywy kłębiły się ciała tratowane kopytami kawalerii, chrobotały kajdanami pasma, wleczonych na katorgę, więźniów, ukazywały się chorągwie jakowychś strasznych, ponurych procesyj, łyskały złachmanione piersi tłumów, urągających paszczom nastawionych armat, czekających skinienia, bagnetów.
A tuż, wokół, w pobliżu tych samych izdebek, życie roześmiane, zadufane, rozkołysane pieśnią wolności i życie skłonne do ubolewania nad turbacjami dostojnego sprzymierzeńca, do uznawania racji stanu, do rozgrzeszania.
Z tego starcia się wewnętrznego buntu z otoczeniem, z tego kontrastu poczęła się pierwsza myśl zmierzenia się z opinią sytych, z teoriami ludzi obojętnych czy samolubnych. Ta pierwsza myśl sięgnęła głębiej, poszła naprzód szczeblami gromadzonego materiału.
Niespodziewanie „prawo siły wyższej“, jaką była rewolucja w Rosji, zapukało do paryskich izdebek: „wstrzymujemy druk, zawieszamy zobowiązania, ruch księgarski upadł, nic nie sprzedajemy, żadnych wypłat czynić nadal nie możemy“.
Na progu izdebek paryskich stanęło widmo.
Co czynić? - Z żywymi iść, rzucić ludziom własny niepokój, własną rozterkę rzucić w znaku zapytania.
Wydawnicza bystrość telegraficznie załatwiła umowę, opartą na wartości trzechmiesięcznego przeżycia.
Tak, w roku 1904, narodziła się w Paryżu książka p. t. „Królobójcy“, napisana przez Wiesława Sclavusa w ciągu niespełna dwu miesięcy, słana pod prasę codziennymi skrawkami, rwana kawałami.
Ukazanie się „Królobójców“ stało się sensacją.
Książka zaczęła tak szybko iść, iż, przed rozprzedaniem wydania pierwszego, przed upływem pierwszych trzech miesięcy, bystrość wydawnicza zakupiła już wydanie drugie za cenę wyższą, bo już za całe cztery miesiące przeżycia.
Poczytność była zdobyta.
Tłumacze na obce języki runęli na „Królobójców“. Przynależność „państwowa“ autora i jego pseudonim ułatwiły znakomicie porozumienie. Autorowi wolno było dowiadywać się o wydaniu przekładu jego książki i wolno było nabywać te przekłady za własne pieniądze.
Aliści tłumacz angielski, zyskawszy już raz na równie samowolnym przekładzie innej pracy tegoż autora, pracy ogłoszonej pod jego nazwiskiem, wpadł na pomysł, aby, zamiast pseudonimem, podpisać „Królobójców“ pełnym nazwiskiem pisarza i w ten sposób skorzystać z popularności zdobytej.
I tak oto, w roku 1908, ukazała się w Londynie, u szanownego Cassel’a, „Tragic Russia“, zdradzająca bez ceremonii nazwisko Wiesława Sclavusa, a ofiarując mu znów w zamian przywilej nabywania za gotówkę „Królobójców” w języku angielskim.
Równocześnie „Królobójcy“, na całym obszarze Państwa Rosyjskiego, skazani zostali na zagładę.
Samo posiadanie tej książki w oryginale, w przekładzie rosyjskim lub czeskim choćby, było zbrodnią polityczną, karaną więzieniem, było niezachwianym dowodem nieprawomyślności, było zamachem stanu, obrazą majestatu.
Dzięki tej pomście sprawiedliwości, „Królobójcy“, jako ów złowrogi owoc, kusili nawet lękliwych, szli z rąk do rąk, skradali się jako konspiracja, docierali do puszcz syberyjskich, bobrowali po dworkach i zaściankach, kryli się w skrzynkach rosyjskich marynarzy nawet na uroczystych cesarskich pancernikach, zaglądali do szkół i do koszar, podniecali młode umysły, a może tylko podniecali umysły zgaszone, chciwe ostrej przyprawy.
Czasu Wielkiej Wojny sądzonym było „Królobójcom“ znaleźć posłuch nawet tam, gdzie najmniej się tego mogli spodziewać. Niemcy potrzebowali snadź gwałtownie antyrosyjskiego materiału, wybaczyli przeto „Królobójcom“ ich antygermanizm i, przez Belgię, na skrzydłach berlińskiego wydawcy, w momencie najzaciętszych walk na froncie francuskim w roku 1917, zwróciły się z uprzejmą propozycją do autora... o zezwolenie na przekład, obiecując honorarium i prosząc o odpowiedź do Holandii. List pozostał bez odpowiedzi, tłumaczenie wyszło w Berlinie w pięknem wykrojeniu antygermańskich przesłanek, wyszło bez zezwolenia i bez honorarium.
Na koniec polski wydawca, w tym samym czasie, sądząc prawdopodobnie, że autor zaginął w zbombardowanym domu paryskim i „nie mogąc się porozumieć“ puścił w świat wydanie trzecie oryginału „Królobójców“, twierdząc, iż trzymał się tych samych zawsze warunków czteromiesięcznego łacińskiego wyżywienia.
Dzisiaj, po latach dwudziestu trzech, wychodzi czwarte wydanie tej dziwnej, sensacyjnej książki.
Dziwna książka, dziwniejszymi od niej są jednak przeżywane wrażenia przez jej autora, gdy, po latach dwudziestu trzech, po raz pierwszy wziął ją do ręki, przeczytał i raz jeszcze przeżył minione czasy.
Dziwna książka. Nie weszła ona w poczet prac historycznych, nie została zaliczona ani do literatury pięknej, ani nawet do publicystyki. Przeorała całe społeczeństwa, spełniła tylko czynność pospolitego narzędzia. Zgrzeszyła bodaj swą gorączkowością, była dziecięciem niepokoju, wizyj, mar, bezsennych nocy, zapragnęła być równocześnie i sarkazmem i ironią, dziejami zbrodni i kroniką dworską, szukała pomsty - znajdywała usprawiedliwienie, próbowała myślicielstwa a wpadała w humor, anegdotę pomieszała z dokumentem, buduarową tajemnicę splątała z racją stanu, tak, zgrzeszyła bardzo, jako zgrzeszyć zwykł każdy płód niedoli.
Jeżeli przecież ta dziwna książka nie dorosła, mimo swej poczytności, do smaku tych naszych, umiejących co najwyżej sądzić innych, to przecież stawiąc temu lat dwadzieścia trzy tak wyraźnie obrazy tego, co się dzisiaj już dokonało, spełniła swe najważniejsze zadania: zadanie przeczucia, zadanie ostrzeżenia i zadanie pobudzenia.
Wydanie niniejsze „Królobójców” zachowujemy w całkowitym ich pierwowzorze, poprzestając na dodaniu zakończenia. Zostawiamy nawet usterki, nawet niedomówienia, nawet brutalne skręty, nawet to, co samo zdaje się wołać o rylec, o półton, o staranniejsze podmalowanie, aby nie uchybić może jedynej cnocie tej dziwnej książki, że była niegdyś napisana jednym tchem, a więc i jednym tchem była czytana.
Wacław Gąsiorowski.Rozdział I.
U podnóża cywilizacji, w mglistych śladach prehistorii, w kształtowaniu się wyobrażeń o Bogu, o władzy, o uleganiu słabego silnemu, ociężałemu zwinnemu, prostodusznemu przebiegłemu, w pierwszej walce dwóch ludzi o żer, o samicę, o leże, w pierwszym blasku rozumu szukać należy narodzin królobójstwa. A potem, iść w górę i jeno śladów krwi patrzeć. A śladami tymi przebyć można z łatwością całą otchłań czasu, dzieląca naszą epokę od epoki człowieka jaskiniowego, kamienia łupanego i kamienia gładzonego. I nie tylko, że ślady krwi będą nicią Ariadny w labiryncie rodowodu królobójstwa, ale bodaj nieodłącznym, ponurym zgrzytem, towarzyszącym każdemu dźwignięciu się cywilizacji, każdemu zlaniu się rodziny w klan, klanu w plemię, plemion w naród, narodów w państwo, każdemu poprawianiu czy ulepszaniu machin władania, każdemu starciu kultur, idei, poglądów, haseł, wiodących ludy.
Upłynęły wieki walk bratobójczych, upłynęły tysiące lat na ciężkim dorobku myśli, człowiek już hardym okiem mierzy ciemnotę dawnych ludów, już w zaobłocza sięga po ostatnie zagadki bytu swego, już dobroczynne promienia praw ma dla zwierząt, już samobronny układ z bliźnim wznosi się ku słońcu miłości, szuka zadowolenia w altruizmie, marzy o wszechludzkim szczęściu, wszechludzkiej zgodzie, już ostatnie prochy samolubstwa chce strząsnąć - a po dzień dzisiejszy stoi bezwładny, zimny, obojętny wobec tego najprostszego, najpierwotniejszego okrzyku Abla - „Nie zabijaj”.
Okrzyk ten nie milknie, okrzyk ten trwa nieprzebrzmiałą skargą. Człowiek nie słyszy go, a raczej tak się z nim zrósł, tak zżył, oswoił, że on mu nie przeszkadza oddawać się tkliwemu troszczeniu się o kwitnące ptaszki, skowyczące psy, miauczące koty. W górze burza szaleje - człowiek burzy szuka w przyziemnym szmerze.
I ten sam człowiek, targnięty rozpaczliwym gromem „nie zabijaj” - porusza się raptownie i potępia wojny i znosi karę śmierci i już robakowi gotów darować życie...I ten sam człowiek ze zgrozą i oburzeniem rozpatruje księgi dziejów, które dlań są zawsze bardzo dawne...I ten sam człowiek, na samo wspomnienie mostu „dei sospiri”, kędy wleczono skazańców politycznych przed senat w Wenecji, blednie. I ten sam człowiek płacze nad dumnym bólem Marii Antoniny, rzucającej tłuszczy rozbestwionej a lżącej, piękne słowa: - „Jeżeli nie szanujecie zdetronizowanej królowej - uszanujcie matkę nieszczęśliwą!”.
I ten sam człowiek z zimnym dreszczem patrzy na bladą twarzyczkę królewicza, widzi krwawo fioletowe sińce na obumierający ciałku Delfina i nie ma dość silnej katuszy dla podlej postaci nikczemnika-szewca, a kata anielskiego dziecięcia..
I zawsze ten sam człowiek wzdraga się na zgniłą ciemń lochów bastylskich, kona razem a Marią Stuart, nienawidzi Elżbietę z Schillerem, ma dla niej wyrozumienie dla Essexa, z Brutusem poszedłby na Cezara, ale, po mowie Antoniusza, korci go, żeby i Brutusowi się dostało. Dla Giordana Bruno rad by mieć cud, który by go z autodafe dobył, niby młodzieńców z pieca Nabuchodonozora. I tym sam człowiek usypia, usypia z ulgą, że wyginął i ród feudalnych rozbójników i krwiożerczych tyranów i tych nielitościwych Rzymian i tych biednych męczonych chrześcijan i hugenotów, mordowanych ryczałtem, i królewien, ginących na szafocie, i żelaznej maski i Sinobrodego, i klamer inkwizycyjnych, i palów i trucizn, ukrytych w pierścieniach włoskich, i takich fanatyków, jak Ravaillac, i Mesalin, i Batorówien, i Medyceuszow, i wszystkich tych widm przeszłości.
I ten sam człowiek śpi i śni. Śni, że pochodnia jego cywilizacji wielkiej, jego idei potężnej ogarnęła świat cały, że już lada sekunda przejmie nawet dziewicze lasy Afryki, że Europą zapłonie świat Azji, że Europa zacznie się na każdym skrawku Oceanii! Ach, bo Europa! - przyjemnie być Europą...
I ten sam człowiek budzi się - budzi do mordu belgradzkiego!
Ach, ta Draga, biedna Draga! Pastwili się nad nią, podobno ciała króla i królowej wywlekli przed Konak, sponiewierali! Co za okropna noc!
Strzały, przekleństwa, łomot wysadzanych drzwi zbliża się...Para królewska chce uciekać, wzywa ratunku, daremnie, Wierni słudzy padają jeden po drugim. Aleksander z Dragą kryją się w fałdach portiery.
Takie kurze schronisko to nawet zabawne - gdyby nie było straszne, och bardzo straszne - biedni oni!
Jeszcze chwila i zgraja półpijana, rozbestwiona krwią, rzuca się, poniewiera, znęca się. Dradze pierś odcięli! Kobiety nie oszczędzili - zbrodniarze!... i ...to oficerowie!...
Tak, ale na szczęście, jest Europa.
I Europa się oburza, Europa potępia, Europa - ho - ho!
Cała prasa w jedna uderzyła surmę bojową, wszystkie mocarstwa odwołały ambasadorów - gore zbójcom.
Lecz z Genewy wyjrzał zapomniany Piotr Karadżordżewicz. Niech żyje król!
Właściwie Draga była lekkiego prowadzenia. Aleksander zaś był neurastenikiem i alkoholikiem...Dostał odkosza od greckiej królewny. Niech żyje Piotr!
Karadżordżewicze dawny ród, stary ród.
Karadżordżewicz - dziad był synem chłopa i u chłopów serbskich został księciem.
Karadżordżewicz - syn (Aleksander) w roku 1871 został oskarżony o udział w zamordowaniu księcia Michała Obrenowicza i skazany na 20 lat więzienia przez sąd serbski i na 8 lat wiezienia przez sąd węgierski.
Karadżordżewicz - wnuk (Piotr), póty spiskował, aż na tronie osiadł.
On teraz porządek w Belgradzie uczyni, on morderców ukarze. Niech żyje Piotr!
Piotr zjechał do stolicy, pożyczył milion franków na koronację, z mordercami jest w komitywie, ale „za to” na dyplomatyczne audiencje i obiady ich nie wpuszcza! - - Wszak Europa!
Nowa okropność, ale już niesłychana. - Fougère! Biedna Fougère! Mój Boże! Taka młoda! Taka piękna! Uduszona... okradziona... Człowiek w tajemniczym „meloniku” - kabalistyczna depesza. Miała przeczucia smutne. Och - Fougerka!
Co za jedna?!...Dama! Półdama, jeżeli o to chodzi. Najprzyjemniejsza zresztą osóbka, łatwa w obejściu, szyk Aix-les-bainu. Robiła co mogła. Zagryzła dwóch senatorów? Jakżeż miała zagryźć; niby może być coś twardszego od starego senatora. Odebrała im trochę niepotrzebnej gotówki, no i, dalej, radziła sobie.... I takiej śmierci doczekać!
Jest zbrodzień Giriat i wspólniczka służąca -cóż to za służące wyradzają się w Europie - i jeszcze jakiś opryszek! I jadą już do Kaledonii, na galery!...Dziwna względność przysięgłych! Powinni wisieć.
A Giriat jest na galerach za udział w zamordowaniu Fougère. Aleksander Karadżordżewicz także miał galery za udział w zamordowaniu Michała Obrenowicza. Syn Giriata, gdyby był najuczciwszym człowiekiem, co najmniej miałby wstęp zabroniony do lada, dbającej o opinię rodziny - syn Karadżordżewicza zaś nie tylko może spiskować i „brać udział”, ale odprawiać wjazd do stolicy.
Dlaczego? - Dlatego, że syn Karadżordżewicza nie kusił się o nędzną biżuterie ladacznicy, tylko kandydował do skarbu serbskiego. Dlatego, że Giriat chciał się zadowolić panowaniem nad jednym lokajem i jedną kucharką, podczas gdy Karadżordżewicz postanowił mieć dużo lokajów, dużo kucharek, dwór i poddanych, stale dostarczających pieniędzy.
Czy to są paradoksy?! - Nie, to jest pospolity mózg współczesny i to mózg, znający się na logice, na etyce, na prawach człowieka i na wielu jeszcze podobnie ważkich zagadnieniach.
Przyznać należy, iż mózg ten za całym natężeniem szuka już nie archimedesowego punktu podparcia, lecz bodaj zgoła fantastycznego założenia, które byłoby złagodzeniem kontrastów, rozsadzających go, miażdżących.
- Zabicie człowieka jest zbrodnią! - głosi żelaznym głosem mózg nowoczesnego Likurga i dodaje - ale, jeżeli zabicie człowieka warunkuje się potrzebą setek, milionów ludzi, jeżeli zabicie człowieka może podźwignąć ideę, wielka sprawę, jeżeli...i jeżeli...
Wariantów „jeżeli” nowoczesny Likurg może taką nieskończoność ułożyć, jaka nieskończonością zmierzyć się da całą istniejącą, przeszłą i przyszłą ludzkość. I nowoczesny Likurg, mimo żelaznej postawy wyświęcającej zabójstwo, daje mu i obywatelstwo i opiekę i błogosławieństwo.
Taki układ ze zbrodnią Katon nazwałby nikczemnością, lecz przedtem uwiązłby pewnie nad samym zastanawianiu się, co zbrodnią jest w ogóle. Bo na to każde stulecie, każde pokolenie danego narodu, musiałoby dać inna odpowiedź.
Ale, jeżeli zabójstwo w ogóle znajdzie siakie takie skrystalizowane potępienie u prawodawców, jeżeli przewidziane zostało we wszystkich swych rodzajach pobudek i celów i podzielone dokładnie skalą należnego sprawcy wymiaru sprawiedliwości, to królobójstwo, w najszerszym tego słowa znaczeniu, pozostało w mrokach, w których gasną lampy kultury, do których nie sięga dotąd cywilizacja, które bronią się każdej etyce, każdej moralności, każdemu cieplejszemu powiewowi uczuć.
Na łące pastuch dozoruje wielkie stado rogacizny. Rogacizna jest dość obłaskawiona - ile, że pastuch ma pod ręką wielki bat, no i brytana, umiejącego nawet wpić swoje białe kły w pęcinę krnąbrnego zwierzęcia. Rogacizna jest obłaskawiona, ale i między nią bywają i waśnie i spory i wierzgnięcia i uderzenia rogami. Lecz pastuch czuwa, brytan warczy - każda sprzeczka zwierząt rozwija bat...
Można by się zapytać, jaki cel ma pastuch mieszać się do „osobistych” stosunków rogacizny, co mu szkodzie, że krowa z łatą na czole poczęstuje rogami krowę z lata na ogonie, że nawet powali ją lub zabije?! Odpowiedź będzie prosta - tylko taki cel, aby żadna z krów nie straciła na wydajności mleka, na zdolności obdarzania swego pana cielętami, na wartości swej wskutek okaleczenia, oszpecenia, zdechnięcia. Stąd i pieczołowitość pastucha, i troska o zgodę, i bat, i brytan. Więc prawo krowie.
Niekiedy brytan tak mocno stadu zębami dokuczy, iż jakąś jurniejsza jałoszka na rogi go chwyci i rozerwie. Bat pastucha wówczas pracuje zawzięcie na grzbiecie zbrodniarki, ale stado zanim nowego doczeka się brytana, zyskuje na swobodzie i nieomal wdzięczność ma dla swej jurnej towarzyszki. Brytana pomścił bat - prawo. Ale, kto pomści pastucha, gdy rogi rozdrażnionego zwierzęcia wyprują mu trzewia? Bat wypadnie pastuchowi z ręki, a brytan, gdy mu szczucia zabraknie, podtuli ogon i zawyje na znak psiej żałoby. No, a stado rozbiegnie się bezkarnie i będzie się dalej pasło, ani myśląc zajmować się tym pastuchem, który zginał, a troszcząc się, czy nowy pastuch będzie miał bat surowszy czy szpagatowy, czy będzie karał kłonicą, czy powerkiem, czy będzie skąpił paszy, czy nie, czy pies jego będzie równie zajadły, czy łagodniejszy. I to samo stado ani będzie mogło zdobyć się na okazanie niechęci do zabójczyni. Wszak to zabójczyni zwróciła się przeciwko władcy bata, wszak wewnętrznych stosunków stada nie naruszyła, a może podjęła tylko to, na co innym nie brakło ochoty, ale odwagi.?!
A teraz jeszcze - co pocznie stado, gdy pastuch pobije się z drugim pastuchem, gdy bodaj przechodzień pierwszy z brzegu zamorduje pastucha i sam paść stado będzie i swoim go nazywać? - Nic zgoła.
Czy ta bierność stada rogacizny jest czymś godnym zastanowienia? Bynajmniej, boć podobną zupełnie bierność objawia zawsze każde stado, nawet i stado ludzkie.Rozdział II.
Królobójca zabił króla i został królem. Mord dla zagarnięcia władzy, dla przywłaszczenie sobie cudzych przywilejów i praw - to najpierwotniejszy rodzaj zabójstwa, popełnianego a stopniach tronu i najczęstszy.
Majestat nie na próżno purpurę obrał za ramy dla siebie. Jaskrawość purpury chłonie każda rdzę krwi, gasi ją a może jeno piękniej się nią zdobi. I galeria królobójców w lwiej swej części aż lśni od gronostajów a poczet cały panujących może stanąć i powinien stanąć w szeregach pupilów Lombroza.
Dość roztworzyć dzieje pierwszego z brzegu państwa, narodu, plemienia, aby mord znaleźć nawet na kartach jego legend, jego mitów.
Był człowiek silny, mądry czy szybkonogi, więc go słuchali słabsi, głupsi czy ociężalsi. Pod czas drugi zaczaił się i zabił człowieka przewodzącego innym i sam przewodzić zaczął. I słuchano tego drugiego, bo musiano wierzyć. Iż skoro zabił swego poprzednika, więc był odeń silniejszy, mędrszy, czy szybciej biegnący.
Oto szkielet każdej legendy o poczęciu narodu, plemienia, państwa - szkielet, w miarę fantazji bujnej, ubarwiony szczegółami. Szkielet taki niekiedy poprzedza sielanka, np. o podniosłości pasterskich obyczajów, o wieku młodym patriarchalnych rządów - ale, po tej sielance, tuż następuje taki zamęt mordów, że nawet lilie zawodzące na mogiłach ofiar, ani myszy, jawiące się na pokaranie zabójców, nie łagodzą ponurego wstępu do akt kryminalnych każdej po kolei cywilizacji.
Tak gdzie szło o wyższość jednego nad drugim, o władzę, tam zabójstwo było zawsze uprawnione i wytłumaczone.
Jeden bóg zabił drugiego boga i odebrał mu królestwo.
Kronos zabił Uranosa, a Zeus zabił Kronosa. Dwa ojcobójstwa - ale, komuż mitologicznego Zeusa przyjdzie lub przyszło zwąc ojcobójcą.
Lecz przecie z mitologia i legenda to wstęp, to zadowolenie pierwotnej logiki, że musiał być ktoś jeszcze i przed Piastem i przed Menesem egipskim i przed Numą Pompilluszem i to zarazem wytwór wyobrażeń ludzi, którzy według tego co przeżywali i widzieli, sądzili o przeszłości - to uwertura dająca nam w swym pozornym chaosie przedsmak melodii czekających nas w operze, to oswojenie nas, przygotowanie do rozejrzenia się w szczegółach.
Bóg zabił boga - zaczyna mitologia i wiedzie nas do wrót dziejów starożytnych. Dzieje starożytne schodzą na ziemię i powiadają: człowiek zabił człowieka, król zabił króla. Mijają lata, biegną stulecia, zmieniają się ludzie, ich potrzeby, ich zamierzenia - walka na śmierć o władzę trwa ta sama, a łagodzi ją tylko jedynie zrywanie się świadomości u stóp tronu, osłabia nowy wróg wspólny, wróg, który skrytobójczą wyciąga rękę dla obalenia władzy, dla dokonania przewrotu politycznego, bez chęci zasiadania na trójnogu monarszym.
Liczba królobójczych królów zmniejsza się, ale liczba królobójstw wzrasta, a co nie jest ani żadnym skażeniem obyczajów ani zdziczeniem, jeno nieubłaganym prawem rozwoju, jeno tym przekleństwem natury, zniewalającej każde nowe życie nie tylko kończyć śmiercią, ale i ze śmierci brać swój początek.
Przewaga fizyczna jednego człowieka była niewątpliwie jednym kamieniem węgielnym pojęcia panowania i poddaństwa. I jeżeli człowiek jaskiniowy jeno pod ciężarem pieści ulegał mocniejszemu odeń towarzyszowi to przecie z instynkt dzieciństwa uczył go przedtem chronienia się za plecy swej rodzicielki, ten sam instynkt uczył go, że od niej nawet skarcenie przyjąć musi, bo ona go żywi i chroni. Ale, jeżeli jaskiniowy człowiek tracił zachowanie dla swej rodzicielki z chwilą, gdy jej opieki nie potrzebował lub gdy poczuł swą fizyczna równość, to tym bardziej szukał potargania narzuconych mu pęt prze człowieka obcego i baczył, azali pięść ciemięzcy nie słabnie...
W miarę kształtowania się doświadczenia a urabiania pojęć o łączeniu sił dla osiągnięcia jednego, wspólnego celu, polepszenia czy ułatwienia bytu, rozwijały się i stopnie naczelników, przewodników. Doświadczenie uczyło zwolna, iż dla dobrego użytkowania sił kilku lub kilkudziesięciu ludzi, potrzeba jest równoczesność natężenia muskułów, a równoczesność taka musi wyrazić się zawołaniem lub znakiem jednego człowieka i karnością pozostałych ludzi.. Doświadczenie uczyło cenić w ludziach nie sama brutalna siłę - ale i zręczność, ale pomysłowość jej zastosowania i umiejętność jej oszczędzania i jej powiększania. To doświadczenie musiało niewolić człowieka do szukania w swym przewodniku zalet coraz szczególniejszych, coraz wyższych.. A naczelnicy ze swej strony, ciągnąc coraz większe korzyści z przewodniego stanowiska starali się najmocniej utrzymywać podwładnych w poszanowaniu, w wierze w wartość wielką ich przymiotów, w przewagę sił, w zdolność rozkazywania. Naczelnicy jednak słabli, tracili na jasnym sądzie, starzeli się - a, nie chcąc wyrzekać się swych przywilejów uciekali się do sposobów, aby nic z władzy nie utracić. Niekiedy sposoby się udawały. Niekiedy poddani nie spostrzegali wybiegów a kiedy znów pozbywali się zniedołężniałego przewodnika lub wykrywszy w jednym z towarzyszów szczególniejsze zalety, a wyższe od zalet głowy pokolenia, zmieniali wybrańca.
Pokolenie rozmnażało się, mnożył się dobytek, rosła suma zdobyczy i wznosiła się wraz z nią władza i potężniało znaczenie naczelników i komplikowała się trudność wyboru i podwyższał się stopień zalet, wymaganych od przewodnika. Przewodnik zaś nie ustawał w zabiegach o utrzymaniu się przy władzy, układał się z wybitniejszymi poddanymi, zapewniał im przywileje, dzielił się z nimi władzą i szukał ich poparcia, opieki, współdziałania. A dalej, legitymował swe cnoty pochodzeniem od istoty nadludzkiej, sam boga udawał, bogiem ogłaszam swego dziada lub ojca, aby jako potomek boga, wzmocnić swoje dziedzictwo.
Lecz równocześnie z nizin szedł pogwar zwątpienia do stóp władcy, szły skargi na ucisk, szły nowe, głębsze, podnioślejsze wierzenia o bogu, o człowieku, o celowości jego bytu, jego istnienia.
Przewodnicy odgadli niebezpieczeństwo i nade wszystko każdą nową zdobycz myśli ludzkiej starali się zwrócić przeciw poddanym a gdy ten środek nie wystarczył, wypowiadali im wszystkim walkę na śmierć i życie.
Niziny spływały krwią - aż przewodnikom zbrakło mocy - więc cofali się, układali, czynili ustępstwa. Z bogów schodzili na synów bożych - z synów bożych na bożych namiestników - potomków świętych, kapłanów najwyższych, pomazańców.
Wreszcie tu i ówdzie cywilizacja potrafiła przekonać ludzi, że panujący już nie potrzebuje być ani wodzem, ani mędrcem, ani cudami słynącym kapłanem, a jedynie człowiekiem, strzegącym praw i umów, przez lud ustanowionych.
Ta nauka była ciosem nie lada dla samowładców - ale jeszcze nie zgubą. Bo tu znów rozpoczęły się dowodzenia, że stanowisko przewodnie należy do potomstwa władców, tu okazało się, że dany przewodnik, mimo, że upada pod ciężarem trudów rządzenia, jednak za wszelką cenę nie ustąpi ze swej Golgoty, tu wyszło na jaw, iż jeżeli władca odmawia swemu ludowi jakichś ulg i przywilejów, to odmawia w imię dobra ludu, w imię swojego nieomylnego przekonania, że te nowe ulgi czy przywileje byłyby nieszczęściem dla ludu.
I wszystkie te nowoczesne racje stanu miałyby powodzenie, gdyby nie historia, która im na każdej swej karcie zaprzecza, gdyby nie nieomylne świadectwa, że każda nauka głębsza, każdy mocniejszy zwrot myśli ludzkiej był przez władców tępiony, póki im życia i sił stało. A czy ten zwrot nazywał się Zakonem Mojżesza, czy nauką Chrystusa, czy zbadaniem ruchu ziemi koło słońca, zawsze miał wrogów śmiertelnych we władcach. Stąd wzrost świadomości, że idei nie osiąga się bez walki stąd fanatyzm odpowiada przemocą na przemoc.
Władza, jak każde wzniesienie, jest zawrotna - a im to wzniesienie jest większe, tym zawrotność możliwsza. A choć są górale, którzy nawet z wysokości Montblanku potrafią dumnym spojrzeniem mierzyć bezdenne przepaście, jednak są i ludzie nerwowi, którzy już na wieży nie mają odwagi oprzeć się o balustradę i są, cierpiący na chorobę przestrzeni, których lada piętro, lada drabina przyprawia o utratę równowagi.
W tych prawdach leży druga przyczyna nieufności równi do wywyższenia, niemożność spieszenia z pomocą zagrożonemu góralowi i obojętność obustronna i słuszna, i niezrozumienie wzajemnych skarg, żalów, nadziei i radości.
Kto pod chmurami, na orlej skale, się urodził, kto nauczył się mgły horyzontów ścigać, temu równina będzie tylko podnóżem góry - podnóżem obcym, zlanym w jakąś bryłę jednolitą szarą, niedosięgłym w swych zagłębieniach, trzęsawiskach, lasach, piaskach i urodzajnych niwach, w monotonii szmeru pogrążonym mrowiskiem.
I przeciwnie, kto życie swe wziął z mrowiska przyziemnego, kto wzrósł wśród znoju oraczów nizin, kto poczuł się z kości tych kroci, które zginęły pod głazami piramid Cheopsa i Chefrena, kroci, dla których ambicje faraonów były męką i niedolą najsroższą, temu znów obcy jest szczyt, ten ani może pogodzić się z myślą. Aby miał ginąc dla piramidy, i ten ani może wierzyć, iż ten sam, na szczycie stojący, pełną piersią wchłaniający strumienie ożywczego powietrza,. Ten sam, posiadający pełną swobodę ruchów, był jemu, przyziemnemu niewolnikowi, czymś więcej niż uzurpatorem i ciemięzcą.
I człowiek z mrowiska obojętnie patrzy, jak ku szczytowi wybrańca wspina się współzawodnik, i obojętnie przygląda się walce, rozgrywającej się na szczycie i o szczyt, a jeżeli niekiedy dźwiga się i sam, to aby nienawistny szczyt ze swoją czarną ziemią zrównać. I w odpowiedzi na to rwą się ze szczytu głazy na zmiażdżenie skradających się ku niemu śmiałków, i wre walka, i fala bije za falą, i fala rzuca jednostki na skały potęgi, i fala znów je strąca i znów je zatapia. I w całym tym ruchu jest groza pracy oceanu i oceanu zawziętość i nieczułość. Ocean rwie granitowe brzegi w jednym krańcu, a w drugim brzeg buduje, ledwie wzniesie połać nowego lądu, już ją żre, chłonie w swej gardzieli, w przypływie dźwiga brzegom daninę, w odpływie zbiera sam haracze.
Te są prawa i oceanów, i ludów, i cywilizacji, i myśli. Życiem płacić za każdy na nurcie walki o byt wbity pal, tysiącami istnień okupywać każdy nurtu tego zwrot, i dalej, znów rwać samemu przez siebie wzniesione zapory i znów budować nowe na późniejsze druzgotanie.
Na tej nieustannej ewolucji schodzi praca ludzkości, bo ewolucja ta jest dobrem wielkim, bo ewolucja ta jest i jej błogosławieństwem i klątwą. I do tej ewolucji zmierzają bezwiednie wszyscy, krom tych jednostek, którym jako zbyt wysoko wyniesionym, każde wstrząśnienie grozi upadkiem. Ewolucja idzie, idzie nawet po trupach, bo iść musi.
Ludwik XVI mógł być dobrym i nieszczęśliwym człowiekiem, ale nie mniej rewolucja francuska jest wielka i jest wielka nie dlatego, aby skazanie króla na śmierć było czymś wielkim lub nieznanym przedtem w historii - ale dlatego, że miała nieokiełznaną moc żywiołu, że miała odwagę zerwania od razu wszystkich łańcuchów.
W tych szarpaniach się rewolucji Ludwik XVI był okruchem miazgi i był tym atomem zarazka w ranie, który, uszedłszy skalpelu, wnet umie ja rozjątrzyć. Ludwik XVI wszak jucz żebrał tylko o banicję, o przywilej pójścia na wygnanie! Krwawy Konwent wolał, aby króla pożegnały na szafocie słowa - „Synu Ludwika świętego, idź do nieba!” - wołał go mieć w niebie niż na ziemi, bo tu „miłości” Burbonów i tak jeszcze starczyło na całe sto lat zamieszek, wojen, intryg i spisków we Francji. A cóż dopiero, gdyby Ludwik XVI wraz z potomstwem znalazł opiekuna w Maracie, Dantonie, Robespierze.
Zresztą Ludwik XVI został ścięty w 154 lat już po skazaniu i ścięciu Karola I angielskiego na placu, przed pałacem Whitehall, w Londynie, w imię najwznioślejszych i najdonioślejszych dwóch wyrazów habeas corpus, wyrazów ogniskujących całą francuską rewolucję...
I zresztą Ludwik XVI był niezaprzeczalnie kandydatem na dobrego króla, ale spóźnił się o całe sto lat, bo panował w czasie, gdy naród francuski ani myślał ważyć cnot królewskich i do tego zhardział, i ż nawet dobrodziejstwa chciał sobie samemu zawdzięczać.
Tak idąc dalej w otchłań przedmiotu, mimo wili i wiedzy, można by dowieść się potrzeby, nie sprawiedliwości królobójstwa, ale jego podniosłości.
A przecież nie byłoby to zbłądzeniem, a raczej błądzeniem równym istotnemu sądowi - prędzej „niesądowi” najcywilizowańszej części świata... więc Europy.
Królobójstwo popełnione dla zagarnięcia władzy - jako płynące z pobudek samolubnych - jest zbrodnia i niegodziwością?! - Wszak tak?!
Ale to królobójstwo, co najmniej w Europie, gaśnie równolegle z wzmaganiem się królobójstwa dla obalenia władzy. I to drugie właśnie od wiek wieków jest błędnym kołem etyki.
Łotrem był Kaligula - zamordowali go Kasjusz z Korneliuszem. Któż rzuci kamieniem na tych wybawców ludu z krwawych rządów półzwierza i półobłąkańca?!
Fakt źle wybrany!
Henryka IV francuskiego zabił Ravaillac! Najdzielniejszy z królów padł, ugodzony sztyletem. I cóż rzec o Ravaillacu?! Nic zgoła złego. Ravaillac był fanatykiem, podmówionym przez jezuitów. Jezuici w Henryku IV widzieli zawsze hugenota, no, i sam mord był wykonany w 38 lat po nocy św. Bartłomieja!... Ravaillac nadto na dobrowolne szedł męczeństwo, bo nie miał złudzeń, ze go za zabicie króla końmi rozszarpią.
Lecz i te fakty nie są miarodajne, bo zaprawione fanatyzmem i średniowiecczyzną.
W roku 1809 pochwycono studenta, syna pastora erfurckiego, Staffa, który godził na życie Napoleona. Francja zadrżała ze zgrozy i oburzenia na samą myśl, iż jakiś zbrodzień mogły zgasić najpotężniejszą z jej gwiazd. I na głowę Staffa posypały się słowa pogardy i potępienia. Równocześnie zaś w zakamarkach Berlina, w zaułkach Wiednia, wśród poszumu tyrolskich jodeł, łkających pieśnią Andreasa Hofera, iść zaczęła powieść o młodzieńcu bohaterze, o studencie marzycielu... co roił o pomszczeniu krzywd ludu niemieckiego.
Minie za lat kilka stulecie - i zawsze świadectwa francuskie brzmią tą samą pogardą dla przestępcy i zawsze świadectwa niemieckie drgają melancholią i rzewnym westchnieniem dla.. „marzyciela”. Trudno wybrnąć z tych dwóch definicji o Staffie. I znaleźć środek między ostatecznościami.
Zulusi zamordowali księcia Napoleona, syna Napoleona III. Był rekonesans i „podobno” przypadek. Rekonesansem dowodził kapitan Carrey - Zulusi napadli. Uciekli wszyscy, nawet koń księcia...Śmierć okrutna. Na to urodzić się w złotej kołysce, aby zginąć z rąk dzikich, w puszczy afrykańskiej i zginąć opuszczony przez towarzyszy i zginąć z „przypadku” takiego!... Pogarda dla tych... europejskich Zulusów.
Ale ci europejscy Zulusi godzili nie w młodzieńca, ale w partię. Zabili wszak nie księcia, ale zabili hydrę wojny bratobójczej, okupili byt trzeciej rzeczypospolitej. Biedny książę „Lulu”! Ale równie filozoficznie rozumować nie może żaden z tych, którzy w księciu postrzegali groźną przyszłość!...
Zdarza się jednak, iż mord nie ma pozornie już ani dwóch tłumaczeń, ani tej przewrotnej sentencji - „stało się źle, ale ponieważ się stało, więc stało się dobrze”.
Przed siedmiu laty padła pod sztyletem Luccheniego cesarzowa Elżbieta. Pani, nie mieszająca się do życia politycznego, stroniąca od wszystkiego, co trąciło śladem dworskiej intrygi. Wielka monarchini swej tęsknoty, szukająca jeno toni dla bólu, a pogody korfuańskiego nieba dla myśli chmurnych, stała się ofiara zaślepieńca. Za co? Wszak zdawałoby się, iż cesarzowa, schodząca między lud w pancerzu macierzyńskiej niedoli powinna być niedosięgłą, nietykalną?! Oburzenie zwróciło się przeciw zabójcy - potępili go wszyscy - a przecież nazwano go tylko anarchistą i przestępcą politycznym!
Dlaczego? Co to jest anarchizm?!... Czy anarchizm wskazuje mordy w ogóle, a tak nieumotywowane w szczególności?! Czy anarchizm jest tak podle słabym i nikczemnym, aby go stać było na zwracanie się przeciwko kobietom, w których można zabić nie symbol majestatu, ale symbol smutku.
Odpowiedzi brak, bo nie masz podobno większej anarchii nad anarchię etyki na punkcie wszystkiego, co ma cechę mordu politycznego.
A przecież jedynym potępieniem Luccheniego powinno być usuniecie go poza anarchizm, poza królobójstwo ideowe i bądź uznanie do za pospolitego zbrodniarza, bądź poczytanie za szaleńca.
Każda inna pobudka, przypisywana Luccheniemu, czyni zeń ideowca, usprawiedliwia go w jego własnym sumieniu, gmatwa sąd ludzki, hańbi ani skrystalizowany dotąd, ani zbadany anarchizm, plami czystość przestępców politycznych.
Wszak tam, gdzie się zaczynają stopnie tronu, gdzie władza rózgami liktorskimi się otacza, gdzie bat prawa czerpie siłę swego uderzenia, tam, zabójstwo nie jest zabójstwem, tam zbrodnia nie jest zbrodnią. Tam może być jeno pomsta jednostki za krzywdę milionów, tam może być walka o pastuszy bat, tam bywa zamach stanu, świadectwo ideowego terroru, może błąd w wyborze ofiary mordu, fanatyzm, sekciarskie zaślepienie - ale nie zbrodnia.
I ta prawda nie jest żadnym uczonym wywodem, żadnym oderwanym poglądem jeno prostym podniesieniem się rtęci mózgowej do stopnia temperatury przedmiotu. A stopniem tym jest zamęt. Zamęt wypadków, zamęt przyczyn, pobudek i skutków.
I nie trzeba być ani myślicielem, ani badaczem, aby spostrzec, iż chcąc królobójstwo w ramy ująć należy bodaj całe dzieje cywilizacji przejść, wszystkie ognie, w których przeobrażał się umyśl ludzki, przebyć i ci krok rozpraszać się w lesie szczegółów. Toć dzieje jednego spisku, jednego zamachu bywają dorobkiem całych stuleci! Wszak by wniknąć w burzę, szalejąca w piersi Brutusa, nie starczy ani Plutarch, ani listy Cycerona, ani Lamartin, ani twórczość Szekspira. Klasyczny spisek na Cezara, spisek na tego, którego senat rzymski obdarzył tytułem „boga niezwyciężonego”, spisek na tego, który miął przed sobą jedynego tylko, mogącego się z nim równać, Aleksandra Macedońskiego, spisek, prowadzony i kierowany ręką przyjaciela Cezarowego, człowieka prawego, uczciwego, zaiste, może sam nie lada dzieło wypełnić.
Wyłuszczanie zaś z dziejów samych imion ofiar i zabójców, byłoby druga ostatecznością. Cóżby, na przykład, powiedzieć mogła taka litania osób:
Brutus zabił Cezara, Booth zabił Lincolna, Henryka Walezjusza zabił Clément, Ibrahima zabili jancarzy, Sannecheryba synowie, Piotra III żona, Henryk VIII zabił dwie żony, Humberta zabił Breschi, Garfielda Guiteau, Karola III (księcia Parmy) mściciel, Luccheni zabił Elżbietę, Elżbieta zabiła Marie Stuart, Maria Stuart zabiła Henryka Stuarta, księcia Berry zabił Louvel, Aleksandra II nihiliści, Gustawa III Anckkaström, Henryka IV jezuici, księcia Napoleona Zulusi, Mac Kinleja Czołgosz, Nassr-Edina fanatyk, Pawła I syn, Aleksieja Piotrowicza zabił ojciec, Kaligulę Kasjusz z Korneliuszem, Obrenowicza Karadżordżewicz...
A gdyby litanią taką zaopatrzyć szczegółami? Gdyby wskazać rodzaj narzędzia użytego do zabójstwa, określić miejsce spełnienia mordu, uwydatnić całą jego anegdotyczna stronę, to czyżby w istocie można coś więcej osiągnąć nad prosty wyciąg z pierwszego lepszego archiwum akt kryminalnych?
Nie byłobyż to uogólnieniem zupełnie różnych wydarzeń?! Bo czyż można wszystkie ludy, wszystkie kultury jedną mierzyć piędzią, lub skutki różnych przyczyn ustawiać w kolumny statystyczne?!...Takie zestawienie nawet by nie mogło pouczyć ani kandydata na zabójcę ani ostrzec władzę.
Zamęt...Rozdział IV.
Do wieku XVI Rosja przeżywała też same krwawe czasy feudalizmu, co i Europa, o tyle nieco krwawsze, iż zagmatwane najazdem Mongołów i republikańskimi ideałami Nowogrodu, Pskowa, a nawet zupełnie dziś zdziczałej Wiatki. Królobójstwo kwitło i, co dziwniejsza, nie tylko dla zagarnięcia władzy, ale i, co obcym było ówczesnej Europie, dla pohamowania samowładztwa.
Wiek XVI dopiero Rosję skupia pod jednym zaborczym berłem carów moskiewskich i wiek XVI jest istotnym początkiem Rosji dzisiejszej, a Iwan IV Groźny, dopiero jest wyrazicielem caryzmu i podwalin samowładztwa. A nawet ten okrutny Iwan może być zaledwie uważanym za tępiciela oligarchii niż za panującego, uzurpującego sobie autokratyzm.
Kim był Iwan IV, o tym rozpisywano się już nadto wiele. Okrutnik, zbój, synobójca, półzwierz, półfuriat i sam w ostatku ofiara trucizny. Iwan IV, oglądany oddzielnie, wyrwany bezkrytycznie z historii może swa potwornością ściąć krew w żyłach, ale ten sam Iwan na tle wieku XVI to tylko jedne brylant więcej pomiędzy godnym towarzystwem Henryka VII angielskiego, Elżbiety, Karola IX, to tylko skromne uzupełnienie nocy św. Bartłomieja.
I następcy Iwana IV równie nie są warci szczególniejszej uwagi - ze zbrodni brali korony i zbrodnie pozbawiały ich w następstwie tych koron.
Iwan IV umarł w roku 1584 i zostawił dwóch synów Teodora i Dymitra. Pierwszy dostał się w ręce potężnego bojara Godunowa, został jego zięciem i... umarł „nagle” w roku 1598. Więc po Teodorze powinien dziedziczyć Dymitr, ale przezorny Godunow zdążył go kazać zamordować i sam wstąpił na tron.
Po siedmiu latach znów Godunow umarł „nagle”, zostawiając syna Teodora II.
Lecz tu zjawił się Samozwaniec, który podał się za zamordowanego cesarzewicza Dymitra i pozyskał sobie stronników. Samozwaniec pospiesza z kolei zamordować Teodora II a wraz z nim całą jego rodzinę, potem panował „szczęśliwie” siedem lat i, podobno z niemałym zadowoleniem poddanych.
Wiek XVII zaczyna Rosja od zamordowania Samozwańca przez spisek Szujskiego i od wstąpienia na tron tego ostatniego. Ale, po pierwszym samozwańcu, wystąpił drugi Dymitr. Szujski chciał terrorem ukrócić wrzenie na rzecz pretendenta, ale doprowadził jeno do poruszenia przeciwko sobie całego ludu. Zrzucono go z tronu, osadzono w klasztorze i tam zadławiono. W rok tym sam los czekał i drugiego samozwańca.
Carem wybrany został Michał Romanow - czyli, że od śmierci Iwana IV, w ciągu lat 29, Rosja przeżyła siedmiu carów i dwa lata bezkrólewia.
:Pierwszy Romanow był w miarę okrutny, ale ani samowładny,. Ani mogący się odważyć na lekceważenie wieców - umarł śmiercią naturalną w roku 1645. Po śmierci Michała na tron wstąpił syn jego Aleksy, którego panowanie było panowaniem faworyta Morozowa. Naród rosyjski kilka razy próbował potargać łańcuchy, którymi skuwał go Morozow, aż zniewolił cara do wyrzeczenia się doradcy. Aleksy uległ, a chcąc na przyszłość zabezpieczyć się przed od wyrażania w tym sposób woli narodu, ustanowił „tajną kancelarię” czyli utwór Lojoli przystosował do środków zabezpieczających panowanie Romanowów.
Aleksy umarł w roku 1676 pozostawiając z dwóch żon trzech synów i sześć córek, a więc zdawać by się mogło, iż krwi Romanowów starczy na nie lada dynastię, tymczasem miało jej zabraknąć już w trzecim pokoleniu.
Po Aleksym wstąpił na tron najmłodszy syn jego, Teodor, lecz, już w szóstym roku swego panowania, umarł „nagle” i w kwiecie wieku.