Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Królowa kłamstw - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
16 kwietnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
49,90 zł
Audiobook
39,90 zł
49,90
4990 pkt
punktów Virtualo

Królowa kłamstw - ebook

Perfekcyjna niania. Idealna rodzina. Niebezpieczna gra.

Laura i Adam Hallerowie wydają się mieć wszystko – bogactwo, prestiż i piękny dom. Brakuje im tylko idealnej opiekunki dla ukochanego syna. Gdy w ich życiu pojawia się Asha, młoda, hipnotyzująco piękna dziewczyna, wszystko się zmienia. Z pozoru doskonała niania szybko staje się kimś więcej – katalizatorem namiętności i intryg. Między trójką bohaterów wywiązuje się niebezpieczna gra pożądania i manipulacji. Kto wyjdzie z niej zwycięsko, a kto straci wszystko?

Wciągający thriller domestic noir, który udowadnia, że czasem to, czego najbardziej się pragnie, może stać się największym zagrożeniem.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368037692
Rozmiar pliku: 978 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

– No da­lej. Nie ocią­gaj się! – roz­legł się do­no­śny głos Lili.

Dziew­czyna zrzu­ciła z sie­bie ubra­nia, a te opa­dły na wy­soką, pach­nącą trawę. Wzięła głę­boki wdech i ubrana je­dy­nie w sta­nik i pół­prze­zro­czy­ste majtki sze­roko roz­ło­żyła ra­miona. Za­darła głowę i spoj­rzała w niebo.

Na tle spo­koj­nego błę­kitu chmury su­nęły po­woli, nie­sione le­ni­wym po­dmu­chem wia­tru.

Gdy tak stała nad urwi­skiem, czuła się praw­dzi­wie wolna. Pod­nie­ce­nie wi­bro­wało w jej wnę­trzu. Była pewna swo­jej de­cy­zji. Nie miała choćby krztyny wąt­pli­wo­ści.

– Mu­simy to zro­bić – wy­szep­tała drżą­cym z eks­cy­ta­cji gło­sem.

Asha nie od­po­wia­dała. Do­brze wie­działa, że ja­kie­kol­wiek słowa by­łyby da­remne. Ona po pro­stu nie miała wy­boru. Była zmu­szona zro­bić to samo. Zdą­żyła się na­uczyć, że ze star­szą od niej o kilka mie­sięcy przy­ja­ciółką się nie dys­ku­tuje. Wszystko, co wy­my­śli Lila, nie­ważne, jak bar­dzo sza­lone i nie­bez­pieczne, prę­dzej czy póź­niej musi zo­stać zre­ali­zo­wane.

Po pal­cach Ashy na­tręt­nie ska­py­wała resztka wa­ni­lio­wego loda. Obie ku­piły po jed­nej gałce w budce po dro­dze, z tym że Lila swoją por­cję po­chło­nęła w za­le­d­wie dwa­dzie­ścia se­kund, a Asha po­li­zała góra dwa razy, a póź­niej już tylko nie­zręcz­nie krę­ciła wa­fel­kiem w dłoni.

Gdzieś w od­le­głych za­ka­mar­kach jej mó­zgu echem od­biły się słowa Antka z ósmej klasy: „Po­dobno ciało ko­biety, która w ze­szłym mie­siącu sko­czyła z urwi­ska, wciąż nie zo­stało wy­ło­wione”. Za­raz po­tem w miej­sce tych słów wdarło się motto Lili: „Im bar­dziej prze­ra­ża­jące wy­zwa­nia po­dej­mu­jemy, tym moc­niej ży­jemy”. A o to prze­cież w tym wszyst­kim cho­dziło, aby żyć. Za­chły­sty­wać się każ­dym dniem, igrać ze śmier­cią. Sta­wać na kra­wę­dzi, a w ostat­niej se­kun­dzie za­wra­cać.

To nie był ich pierw­szy raz. Lila i Asha czę­sto pod­du­szały się wza­jem­nie aż do utraty przy­tom­no­ści. Ashę ogar­niała pa­nika, ile­kroć gwiazdki za­czy­nały tań­czyć przed jej oczyma, ale mimo to nie pro­siła przy­ja­ciółki, aby ta prze­stała. Wy­trzy­my­wała tak długo, aż bra­ko­wało jej tchu, aż skro­nie pul­so­wały, a pole wi­dze­nia zwę­żało się do jed­nego ja­snego punk­cika. „To tylko taka za­bawa” – zwy­kła tłu­ma­czyć Lila ich opie­kunce z sie­ro­cińca, kiedy ta co ja­kiś czas do­py­ty­wała o pręgi na szyi mło­dziut­kiej Ashy, o si­niaki na jej no­gach i po­cią­głe bor­dowe sznyty na jej prze­gu­bach.

Za­bawa. Wol­ność. Ży­cie tak na­prawdę… – Asha wy­li­czyła w du­chu wszyst­kie te war­to­ści, które wpo­iła jej Lila w ciągu za­le­d­wie kilku mie­sięcy ich in­ten­syw­nej zna­jo­mo­ści. Roz­luź­niła dłoń, upusz­cza­jąc wa­fe­lek na trawę. Zwin­nie ścią­gnęła z sie­bie spodenki i T-shirt, nie zwa­ża­jąc na to, że rzuca je w lepką, pach­nącą wa­ni­lią maź. Nie mu­siała się tym przej­mo­wać, skoro nie miała pew­no­ści, czy wróci. Do tej pory za­wsze się uda­wało, ale te­raz jest ina­czej. To, że wcze­śniej pa­sek na jej szyi się roz­luź­niał, ga­łę­zie roz­ci­na­jące jej plecy i nogi prze­sta­wały na­pie­rać, a krwa­wiące rany na dło­niach na­gle zo­sta­wały opa­trzone ka­wał­kiem ko­szulki, nie ozna­czało, że i tym ra­zem wy­wi­nie się śmierci. Nie
ma­jąc pew­no­ści, czy wróci, nie mo­gła za­przą­tać so­bie głowy ta­kimi bła­host­kami jak po­kle­jone lo­dem spodenki.

Asha po­de­szła kilka kro­ków w kie­runku Lili. Chwy­ciła za jej dłoń. Spoj­rzały na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo, a star­sza z dziew­cząt po­słała do młod­szej po­godny, pe­łen wspar­cia uśmiech.

– Na trzy… – za­po­wie­działa Lila i wspól­nie gło­śno za­częły od­li­czać:

– Je­den.

Nogi Ashy drżały, po­si­nia­czone ko­lana sta­wały się co­raz bar­dziej gięt­kie.

– Dwa.

Sierp­niowy wiatr wkra­dał się w jej gę­ste włosy i sma­gał nimi ni­czym bicz po po­ra­nio­nych ple­cach. W końcu nad­szedł ten mo­ment, de­cy­du­jąca chwila.

– Trzy.

Świat za­marł. Za­pa­no­wała głę­boka, prze­ni­kliwa ci­sza. To była próba, którą Asha mu­siała przejść.
Za­ci­snęła mocno po­wieki. Ze­brała w so­bie całą od­wagę i całą uf­ność, a po­tem… Po­tem był już tylko krótki lot oraz upa­dek w ob­ję­cia lo­do­wa­tej wody.

Se­kundę przed tym, nim ude­rzyła w twardą jak be­ton ta­flę, wy­mru­czała: „To tylko taka za­bawa”. Do ostat­niej chwili nie miała świa­do­mo­ści, że umiera. Nie mo­gła też wie­dzieć tego, że w tych de­cy­du­ją­cych se­kun­dach była zu­peł­nie sama.

Jej przy­ja­ciółka wciąż stała nie­ru­chomo nad urwi­skiem i pa­trzyła… Pa­trzyła na to wszystko z roz­ko­szą.I

– Do­brze ro­zu­miem, że nie pra­co­wała pani ni­gdy z dziećmi? – upew­niała się Lori, bo do­prawdy nie mo­gła po­jąć, że agen­cja pod­syła do niej tak nie­wy­kwa­li­fi­ko­wane kan­dy­datki.

Mocno opa­lona blon­dynka w ku­sej spód­niczce, sie­dząca na ele­ganc­kiej ka­na­pie, za­ci­snęła usta, a jej drobne ra­miona nie­pew­nie za­częły drgać.

W końcu rzu­ciła znu­żo­nym to­nem:

– Tak, już mó­wi­łam – prze­wró­ciła oczami. – Wy­pro­wa­dza­łam psy. Kie­dyś kar­mi­łam koty są­siadki –
wy­li­czała. – A to prze­cież pra­wie to samo – za­pew­niła i wy­god­niej uło­żyła się na ele­ganc­kiej, ciem­no­brą­zo­wej skó­rza­nej ka­na­pie.

Lori nie mo­gła po­wstrzy­mać wes­tchnie­nia.

– Nie­zu­peł­nie – od­parła su­cho.

Młoda blon­dynka z wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem żuła gumę o za­pa­chu ba­na­nów i tru­ska­wek.

Cał­ko­wity brak ma­nier i prze­jaw fa­tal­nego wy­cho­wa­nia – pod­su­mo­wała w du­chu Lori. Czy ko­muś ta­kiemu na­prawdę mo­głaby po­wie­rzyć opiekę nad swoim dziec­kiem? W ży­ciu!

– Wie pani co? My­ślę, że na tę chwilę nie mam wię­cej py­tań. Już wszystko wiem – oznaj­miła w końcu, wsta­jąc z fo­tela z na­dzieją, że dziew­czyna zrobi
to samo.

– Czyli mam tę ro­botę? – do­py­ty­wała blon­dynka, nie ru­sza­jąc się ze skó­rza­nej ka­napy. – Tylko że na ju­tro mu­szę wziąć wolne, bo umó­wi­łam się z jed­nym go­ściem.

– Nie ma pro­blemu – prych­nęła Lori.

– No i to ja ro­zu­miem. Już pa­nią lu­bię – przy­znała gło­sem peł­nym sa­tys­fak­cji i do­piero wtedy nie­zgrab­nie pod­nio­sła się z sie­dze­nia, nie szczę­dząc przy tym wi­doku swo­ich ró­żo­wych strin­gów. – Czyli wi­dzimy się po­ju­trze, okiii? – Prze­cią­gnęła ostat­nią sa­mo­gło­skę, opla­ta­jąc przy tym gumą koń­cówkę ję­zyka.

– Za­dzwo­nimy – od­po­wie­działa Lori z lek­kim unie­sie­niem brwi, jed­no­cze­śnie pro­wa­dząc blon­dynkę w stronę drzwi.

– Za­pi­sać gdzieś mój nu­mer?

– Weź­miemy z CV.

– Ale ja nie przy­nio­słam. – Jej pla­ty­nowe, cien­kie włosy le­piły się do po­licz­ków i spły­wały po oboj­czy­kach aż do prze­rwy mię­dzy pier­siami.

– To nic, jak trzeba bę­dzie, to agen­cja nam poda kon­takt do pani – za­pew­niła Lori, po czym prze­pro­wa­dziła dziew­czynę przez ele­gancki prze­szklony ko­ry­tarz i de­li­kat­nie wy­pchnęła ją na ze­wnątrz.

– Mają pań­stwo ko­zacki ba­sen! – za­wo­łała, bę­dąc tuż za drzwiami.

Lori po­słała do niej nie­wy­raźny uśmiech, w który wło­żyła sporo wy­siłku, i jed­nym zwin­nym ru­chem za­trza­snęła drzwi.

– Za ja­kie grze­chy mnie to spo­tyka? – kwęk­nęła pół­szep­tem i pal­cami pra­wej dłoni prze­tarła pul­su­jące skro­nie. Do­brze wie­działa, że blon­dynka (tak jak po­przed­nie kan­dy­datki) jesz­cze przez do­bre kilka mi­nut bę­dzie ster­czała przed jej do­mem i wpa­try­wała się w oka­zały ba­sen.

Czuła się wy­koń­czona i co­raz bar­dziej wy­pruta z na­dziei, że kie­dy­kol­wiek znajdą do­brą i uczynną dziew­czynę, która bę­dzie w sta­nie za­jąć się ich naj­uko­chań­szym syn­kiem. Wierz­chem dłoni wy­gła­dziła ma­te­riał swo­jej ele­ganc­kiej, ołów­ko­wej spód­nicy i na wy­so­kich kre­mo­wych szpil­kach – które po­wo­do­wały pie­cze­nie stóp przy każ­dym kroku, ale spra­wiały, że jej syl­wetka pre­zen­to­wała się obłęd­nie – prze­szła do ja­snej, otwar­tej na sa­lon kuchni na par­te­rze. Naj­pierw otwo­rzyła szafkę nad głową i wy­cią­gnęła z niej szklany, wy­soki kie­li­szek, a póź­niej prze­szła z na­czy­niem dwa kroki i z dwu­drzwio­wej lo­dówki wy­cią­gnęła bu­telkę swo­jego ulu­bio­nego czer­wo­nego wina, które na­po­częła po­przed­niego wie­czoru. Na­lała so­bie dość dużą por­cję, a gdy unio­sła kie­li­szek do ust, roz­legł się dźwięk otwar­cia drzwi moc­nym szarp­nię­ciem.

– Mó­wi­łam, że za­dzwo­nimy! – za­wo­łała, czu­jąc, jak na­ra­stają w niej gniew i fru­stra­cja przez to, że blondynka za­mie­rza zmar­no­wać jesz­cze wię­cej jej cen­nego czasu. Z roz­cza­ro­wa­niem od­sta­wiła kie­li­szek na mar­mu­rowy blat i skie­ro­wała się w stronę holu.

Jej ob­casy ryt­micz­nie stu­kały, a krew mocno pul­so­wała w ży­łach. Nie­spo­dzie­wa­nie jęk­nęła, gdy wpa­dła na dużą po­stać, która po­ja­wiła się zni­kąd. Męż­czy­zna za­ci­snął bar­czy­ste ra­miona na jej wą­skiej ta­lii.

– Boże – wy­rwało się z jej ust. – Nie wie­dzia­łam, że dziś wró­cisz wcze­śniej – wy­du­kała i pró­bo­wała uspo­koić swój przy­spie­szony od­dech.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łem cię prze­stra­szyć – za­pew­nił męż­czy­zna i na­chy­lił się do ust żony. Zło­żył na jej peł­nych war­gach na­miętny po­ca­łu­nek. – Gdzie Leon? – wy­chry­piał sek­sow­nym, ni­skim gło­sem, su­nąc dłońmi wzdłuż ple­ców ko­biety.

– Bawi się na gó­rze – zdą­żyła wy­ję­czeć mię­dzy ko­lej­nymi żar­li­wymi po­ca­łun­kami Adama.

– Ku­pi­łem mu coś – oznaj­mił dum­nie, błą­dząc już pal­cami pod ołów­kową spód­nicą żony.

– Cze­kaj – po­pro­siła i od­gro­dziła się od niego swo­imi drżą­cymi z pod­nie­ce­nia ra­mio­nami. – Wróćmy do tego wie­czo­rem.

– Mó­wisz o pre­zen­tach dla Le­ona? Do­brze, dam mu je po ko­la­cji.

– Nie – za­pro­te­sto­wała ostro. – Mó­wię o mig­da­le­niu się.

W ułamku se­kundy zdo­łała spra­wić, że Adam po­czuł, jakby ktoś w jego spodnie wlał pełną szklankę lo­do­wa­tej wody.

– I cze­kaj… Znowu ku­pi­łeś Le­onowi ja­kąś pier­dołę?

– O, co to, to nie. Nie ja-ką-ś pier­dołę, tylko naj­now­szy mo­del naj­więk­szej lo­ko­mo­tywy w dzie­jach ludz­ko­ści.

– To ona tak huk­nęła? My­śla­łam, że to ktoś drzwi wy­rywa z za­wia­sów.

– Pu­dło jest cał­kiem spore. Po­sta­wi­łem przed wej­ściem. Za­raz je przy­niosę – od­parł i od­wró­cił się w kie­runku drzwi.

– Za­cze­kaj. – Lori chwy­ciła za rę­kaw jego gład­kiej, przy­jem­nej w do­tyku ko­szuli. – Dasz mu po ko­la­cji, tak jak mó­wi­łeś, a te­raz usiądź.

Adam ob­da­rzył ją za­cie­ka­wio­nym spoj­rze­niem.

– W za­sa­dzie do­brze, że wró­ci­łeś wcze­śniej. Bę­dziesz mógł ra­zem ze mną przy­jąć ostat­nią kan­dy­datkę.

– Jesz­cze z tym nie skoń­czy­łaś? – Uniósł wy­soko brew. – My­śla­łem, że po wczo­raj­szej ba­bie, która przy­znała, że naj­lep­szą me­todą wy­cho­waw­czą jest bi­cie
li­nijką, da­jemy so­bie z tym spo­kój.

– Bo da­jemy – za­pew­niła, gdy Adam opa­dał ciężko na miękką sofę, na któ­rej kilka mi­nut wcze­śniej nie­zgrab­nie sie­działa mocno opa­lona blon­dynka z obrzy­dliwą ma­nierą gło­śnego żu­cia gumy. – Dziś jest ostatni dzień, tak po­sta­no­wi­łam. Je­śli ko­lejna dziew­czyna nie bę­dzie po­rządną, cza­ru­jącą młodą damą, to koń­czymy z tym – oświad­czyła z pełną de­ter­mi­na­cją. – I oso­bi­ście za­dzwo­nię do agen­cji, by opie­przyć ich za po­ziom kan­dy­da­tek, które do nas pod­sy­łają. Dra­mat! Jak­byś tylko wi­dział blon­dynę, która wy­szła chwilę temu…

– Ja na­dal twier­dzę, że to nie bę­dzie nic strasz­nego, je­śli na ja­kiś czas wpro­wa­dzi się do nas moja mama. W końcu mó­wimy tylko o wa­ka­cjach. Od wrze­śnia Leon pój­dzie do przed­szkola. Na­wet nie za­uwa­ży­ła­byś jej obec­no­ści, gwa­ran­tuję.

– Twoja matka jest już w ta­kim wieku, że po­winna tylko opa­lać się na pięk­nej plaży i pić drinka z pa­lemką, a nie ga­niać za ener­gicz­nym pię­cio­lat­kiem – za­uwa­żyła, cho­wa­jąc do lo­dówki wino, które wcze­śniej z niej wy­jęła. – Poza tym… – za­wie­siła na mo­ment głos – ona mnie nie znosi – za­koń­czyła szep­tem.

– Nie­prawda! – za­wo­łał Adam, który naj­wy­raź­niej użył nad­ludz­kich mocy do wy­chwy­ce­nia szeptu żony. – Po pro­stu ciężko jej się po­go­dzić z tym, że nie je­steś taka, jaką so­bie cie­bie wy­ma­rzyła – przy­znał z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie szcze­ro­ścią.

– Po­wiedz wprost – na­ka­zała, sta­wia­jąc na sto­liku przed nim kie­li­szek czer­wo­nego wina, ten sam, który wcze­śniej przy­go­to­wała dla sie­bie – że twoja matka nie może za­ak­cep­to­wać, iż zwią­za­łeś się ze star­szą od sie­bie ko­bietą.

– Co ty opo­wia­dasz, Lauro! Je­steś za­le­d­wie cztery lata star­sza ode mnie. Sia­daj. – Po­kle­pał miej­sce na ka­na­pie obok sie­bie i ujął w palce kie­li­szek. – Tego wła­śnie po­trze­bo­wa­łem, czy­tasz mi w my­ślach, aniele.

– Sama chęt­nie bym się na­piła – przy­znała z pewną nutą roz­cza­ro­wa­nia i usa­do­wiła się wy­god­nie tuż przy mężu.

– To­bie nie wolno. – Po­gro­ził jej pal­cem. – Mój syn jest za mały, żeby po­sma­ko­wać wina. – Palce wol­nej dłoni zbli­żył do brzu­cha Lori, ale ona gwał­tow­nie się od­su­nęła.

– Nie do­ty­kaj. Nie lu­bię tego. Nie pa­mię­tasz?

– Prze­stań – żach­nął się. – Nie­długo już w ogóle za­ka­żesz mi oka­zy­wa­nia ci uczuć.

– Moż­liwe. Zo­ba­czymy.

– Nie drocz się ze mną – wy­chry­piał, ni­skim, sek­sow­nym gło­sem. – Może ja chciał­bym po­gła­skać brzu­szek, w któ­rym mieszka mój syn, i może lu­bię do­ty­kać ciało mo­jej po­nęt­nej, star­szej żonki?

– Prze­stań – po­wtó­rzyła za nim i od­su­nęła się jesz­cze odro­binę, przez co zna­la­zła się już nie­mal na sa­mym krańcu ka­napy. – Skąd taka pew­ność, że to nie bę­dzie dziew­czynka?

– Czuję to. To bę­dzie duży i silny chło­pak. Taki jak Leon – za­pew­nił z prze­ko­na­niem i opróż­nił kie­li­szek.

Od­sta­wił go nie­dbale na blat szkla­nej ławy. Lori ką­tem oka wi­działa, że po ściance wciąż spływa duża czer­wona kro­pla, która wkrótce do­się­gnie stołu i zo­stawi na nim obrzy­dliwe pręgi. Co so­bie o nas po­my­śli ko­lejna kan­dy­datka? – za­sta­na­wiała się. Chciała wstać i po­sprzą­tać: od­sta­wić kie­li­szek do zmy­warki, a kro­plę po wi­nie ze­trzeć pa­pie­ro­wym ręcz­ni­kiem, ale było już za późno, bo w domu roz­legł się dźwięk dzwonka zwia­stu­jący przy­by­cie ko­lej­nej, ostat­niej już, kan­dy­datki.

– Usiądź nor­mal­nie. – Lori spio­ru­no­wała Adama wzro­kiem, na co ten tylko wy­giął usta w za­wa­diac­kim uśmie­chu.

– Do­brze, mamo – skwi­to­wał.

W in­nych oko­licz­no­ściach ko­bieta przy­po­mnia­łaby mu, że przez tego typu tek­sty od razu czuje się tak, jakby miała nie bli­sko czter­dzie­ści lat, lecz sześć­dzie­siąt, a róż­nica ich wieku na­gle zmie­niała się z czte­rech na dwa­dzie­ścia cztery. Za­miast tego tylko spoj­rzała na niego zło­śli­wie i szybko ru­szyła w kie­runku drzwi, aby wpu­ścić ostat­nią kan­dy­datkę.

Jej buty stu­kały po po­sadzce, a ołów­kowa spód­nica ukła­dała na ciele w spo­sób, który do­pro­wa­dzał ją na skraj wście­kło­ści.

Na mo­ni­to­rze przy drzwiach za­uwa­żyła dłu­gie zło­ci­ste włosy i lekko zgar­bione plecy, ukryte pod cien­kim bia­łym swe­ter­kiem.

Ko­lejna głu­pia blon­dynka, po­my­ślała i na­ci­snęła na klamkę.

– Za­pra­szam – oznaj­miła, si­ląc się na życz­li­wość w gło­sie.

W tej sa­mej chwili dziew­czyna, lekko prze­stra­szona, gwał­tow­nie się od­wró­ciła.

– Prze­pra­szam, pa­trzy­łam na pań­stwa ba­sen – po­wie­działa nie­śmiało.

– Tak, wiem. Na wszyst­kich robi wiel­kie wra­że­nie. Wcho­dzi pani czy re­zy­gnuje?

– Prze­pra­szam – po­wtó­rzyła i de­li­kat­nie pod­sko­czyła. – Oczy­wi­ście, że wcho­dzę. I jesz­cze raz przepra­szam – tłu­ma­czyła się jak dziecko przed sro­gim na­uczy­cie­lem, ale Lori zbyła jej pa­pla­ninę mach­nię­ciem dłoni.

– Zdaje się, że jest pani przed cza­sem. – Zer­k­nęła na swój ze­ga­rek na zło­tej bran­so­le­cie. – Nie ma jesz­cze szó­stej, ale to na­wet le­piej. Mój mąż wró­cił wcze­śniej z pracy, bę­dziemy mieli to szyb­ciej z głowy – za­po­wie­działa. – Nie, nie! Bu­tów niech pani nie zdej­muje – za­ko­mu­ni­ko­wała i wska­zała mło­dej dziew­czy­nie kie­ru­nek, gdzie znaj­do­wał się ich prze­stronny sa­lon.

– Dzień do­bry – ode­zwała się blon­dynka.

Do­piero w tej chwili Adam po­pra­wił swoją po­zy­cję z wy­god­nej pół­le­żą­cej na ele­gancki siad, a za­raz po­tem wstał.

– Adam Hal­ler, wi­tam – przed­sta­wił się i wy­cią­gnął w kie­runku dziew­czyny dłoń, a kan­dy­datka de­li­kat­nie ją uści­snęła. – A to moja naj­uko­chań­sza Laura. – Pu­ścił oczko do swo­jej sto­ją­cej pro­sto żony w prze­ko­na­niu, że jest mę­żem na me­dal, skoro już na pierw­szej wi­zy­cie pod­kre­śla przed obcą, atrak­cyjną ko­bietą fakt, że ko­cha swoją żonę.

– Asha – przed­sta­wiła się dziew­czyna. – Asha Za­wadzka.

– Asha? – zdzi­wiła się Lori i usia­dła na fo­telu, są­dząc, że to za­chęci resztę do za­ję­cia nieco bar­dziej wy­god­nych po­zy­cji. – To chyba nie jest pol­skie imię?

– Nie, czy to pro­blem? – od­parła, wciąż sto­jąc.

– Usiądźmy – po­le­cił Adam i do­piero wtedy i on, i mło­dziutka dziew­czyna za­jęli miej­sca.

Pan domu spo­czął tak jak po­przed­nio po pra­wej stro­nie ka­napy, a Asha, choć miała do wy­boru drugi, pu­sty fo­tel, rów­nież wy­brała ka­napę. Do­kład­nie to miej­sce, gdzie kilka mi­nut wcze­śniej spo­czy­wała Lori, a Adam do­bie­rał się do jej ma­łego, cią­żo­wego brzuszka.

– Imię Asha po­cho­dzi z In­dii i jest od­po­wied­ni­kiem pol­skiego imie­nia Anna. Je­śli tak bę­dzie pań­stwu wy­god­niej, to pro­szę zwra­cać się do mnie Anno.

– Nie, ab­so­lut­nie. Nie mamy żad­nego pro­blemu z twoim po­cho­dze­niem, ale nie wy­glą­dasz na ko­goś z In­dii. Te włosy…

– Nie po­cho­dzę z In­dii, chyba… – za­trzy­mała się na krótką chwilę, w któ­rej zer­k­nęła na re­ak­cję Adama. – Zdaje się, że moja mama lu­biła oglą­dać bo­oly­wo­odz­kie ro­manse. Asha ozna­cza osobę, która kie­ruje się ser­cem. Bie­rze od­po­wie­dzial­ność za swoje ży­cie. Jest skru­pu­latna i godna za­ufa­nia.

– Wła­śnie ko­goś ta­kiego szu­kamy – przy­znał Adam, który naj­wy­raź­niej na­gle uznał, że w domu Hal­le­rów jest po­trzebna nia­nia.

– Za­raz, za­raz – przy­sto­po­wała go Lori, gdy do­strze­gła jego de­li­katny, ło­bu­zer­ski uśmie­szek, który spra­wiał, że na­wet w wieku trzy­dzie­stu sze­ściu lat jej mąż miał aurę nie­grzecz­nego chło­paka z col­lege’u. – Bę­dziemy mieli do cie­bie około stu py­tań, mam tu­taj li­stę. – Po­stu­kała się pal­cem wska­zu­ją­cym w głowę. – Chyba ro­zu­miesz, że nie mo­żemy od­dać synka pod opiekę byle komu.

– Oczy­wi­ście. – Ski­nęła głową. – A więc mają pań­stwo syna. Ile on ma lat?

– Cztery – od­parł Adam, ale Lori za­raz we­szła mu w słowo:

– Pięć. Do­słow­nie za mo­ment skoń­czy pięć – do­pre­cy­zo­wała.

– Wspa­niały wiek, ale też bar­dzo trudny.

– Pra­co­wała już pani z pię­cio­lat­kami?

– Tak – przy­znała po­god­nie. – Ostatni chło­piec, któ­rym się opie­ko­wa­łam, skoń­czył w tam­tym mie­siącu sześć lat. Pra­co­wa­łam u jego ro­dzi­ców ład­nych parę lat.

– Dla­czego za­koń­czy­li­ście współ­pracę? – do­cie­kała Lori, nie do­wie­rza­jąc, że los się do nich uśmiech­nął.

– Nie­stety ro­dzina pań­stwa So­uerów się wy­pro­wa­dziła. Pan So­uer do­stał pro­po­zy­cję lep­szej pracy gdzieś za gra­nicą. Je­śli do­brze pa­mię­tam, to w Bo­sto­nie.

– Wspa­niale – wy­mknęło się Ada­mowi. Sie­dział pro­sto, wy­prę­żony, jakby wła­śnie tre­no­wał pozy przed za­wo­dami dla kul­tu­ry­stów. Ko­szula na jego klatce pier­sio­wej, choć była ide­al­nie do­pa­so­wana, to w tym mo­men­cie zda­wała się o je­den roz­miar za mała.

– Za­pro­po­no­wali mi wspólny wy­jazd – cią­gnęła – ale z przy­kro­ścią mu­sia­łam zre­zy­gno­wać. – Nie po­zwo­li­łyby mi na to moje stu­dia, a nie lu­bię nie koń­czyć cze­goś, co już za­czę­łam. Taka za­sada.

– Och, stu­diu­jesz? – do­py­tał Adam, ale Lori mu prze­rwała.

– A to już duży pro­blem. Jak za­mie­rzasz łą­czyć pracę z na­uką?

– Stu­diuję za­ocz­nie. Pe­da­go­gikę – uści­śliła, choć w za­sa­dzie nikt jej o to nie za­py­tał. Była jed­nak mą­drą dziew­czyną i do­brze wie­działa, że taki kie­ru­nek zrobi na ro­dzi­nie wra­że­nie.

– Stu­dia to nie pro­blem. – Adam sprze­ci­wił się żo­nie. – My szu­kamy po­mocy tylko na okres wa­ka­cji, więc je­śli za­li­czy­łaś eg­za­miny w pierw­szym ter­mi­nie, za­kła­dam, że masz te­raz dużo wol­nego czasu.

Po­mógł wy­brnąć dziew­czy­nie z opre­sji, a Lau­rze Hal­ler co­raz bar­dziej to się nie po­do­bało. Za­czy­nała ża­ło­wać, że jej mąż wcze­śniej wró­cił z pracy. Może ta kan­dy­datka rze­czy­wi­ście miała po­ten­cjał – po­rów­nu­jąc ją do dwóch ostat­nich bab: zwy­rod­nialca bi­ją­cego dzieci li­nijką i blon­dynki z umi­ło­wa­niem do żu­cia owo­co­wych gum i po­ka­zy­wa­nia maj­tek – ale dziwne ga­da­nie Adama, jego spoj­rze­nia i po­stawa spra­wiały, że Lori nie była w sta­nie po­czuć choćby cie­nia sym­pa­tii do Ashy.

– Tak, na szczę­ście nie czeka mnie żadna po­prawka. Przy­wią­zuję dużą wagę do ocen i za­li­cza­nia wszyst­kiego w pierw­szym ter­mi­nie. W in­nym wy­padku stra­ci­ła­bym sty­pen­dium, a ono, poza opieką nad dziećmi, jest moim głów­nym źró­dłem utrzy­ma­nia.

– A twoi ro­dzice? – za­in­te­re­so­wała się Laura.

– Nie żyją – od­parła bez żad­nego za­sta­no­wie­nia Asha.

– Prze­pra­szam. – Lori jedną dło­nią za­kryła usta, z któ­rych wy­do­było się to nie­tak­towne py­ta­nie, a drugą uło­żyła na brzu­chu.

– Wy­cho­wa­łam się w domu dziecka, stąd też mogę po­wie­dzieć, że choć mam dwa­dzie­ścia dwa lata, to po­sia­dam prze­szło dwu­dzie­sto­let­nie do­świad­cze­nie w opiece nad dziećmi – za­śmiała się de­li­kat­nie.

– Nie po­win­nam. Jesz­cze raz prze­pra­szam.

– Ach, nie. To nic. Nie mo­gła pani wie­dzieć, a ja nie mam żad­nego pro­blemu, aby o tym mó­wić. Wbrew po­zo­rom wy­cho­wa­nie się w ta­kim miej­scu uczy nas jesz­cze więk­szej po­kory, mi­ło­ści i życz­li­wo­ści niż ży­cie w peł­nej ro­dzi­nie. Nie mia­łam nic na wła­sność, nie dla­tego, że nie chcia­łam. Spra­wiało mi przy­jem­ność dzie­le­nie się i ob­da­ro­wy­wa­nie in­nych wszyst­kim, czym mo­głam. Te­raz da­lej po­ma­gam, z więk­szo­ścią tych dzie­cia­ków utrzy­muję re­la­cje, są dla mnie jak ro­dzeń­stwo. Dzia­łam rów­nież w aka­de­mic­kim wo­lon­ta­ria­cie – opo­wia­dała z wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem, a Laura co­raz sze­rzej otwie­rała oczy.

Miała wra­że­nie, że te­raz wi­dzi przed sobą zu­peł­nie inną dziew­czynę niż ta, któ­rej chwilę wcze­śniej otwo­rzyła drzwi.

– To może przy­niosę pa­niom le­mo­niady? – za­pro­po­no­wał Adam i bez cze­ka­nia na od­po­wiedź pod­niósł się z miej­sca.

Laura na­wet nie zwró­ciła uwagi na to, że idąc do kuchni, jej mąż nie za­brał ze sobą ubru­dzo­nego kie­liszka, który mógł prze­cież przy oka­zji wsta­wić do zmy­warki. Z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem wpa­try­wała się w drob­niutką Ashę, która wró­ciła do snu­cia opo­wie­ści, kreu­jąc swój wi­ze­ru­nek na osobę pełną cie­pła, po­kory, skrom­no­ści…

Ema­no­wała de­li­kat­no­ścią. Jej obec­ność wy­peł­niła dom Lori po­czu­ciem spo­koju i na­dzieją, któ­rej wszy­scy do­mow­nicy tak bar­dzo po­trze­bo­wali. Ja­sne włosy dziew­czyny od­bi­jały pro­mie­nie świa­tła, two­rząc au­re­olę wo­kół jej głowy i pod­kre­śla­jąc mło­dzień­cze, jesz­cze nie­roz­bu­dzone na do­bre piękno. W bia­łym swe­terku i sza­rej pli­so­wa­nej spód­nicy wy­glą­dała dziew­częco i nie­win­nie. Trzy­mała uda mocno do­ci­śnięte do sie­bie. Jedną dło­nią pod­sku­by­wała kant spód­nicy, co zdra­dzało za­kło­po­ta­nie i stres. Jej pa­znok­cie były krótko ob­cięte i lekko błysz­czały, praw­do­po­dob­nie po­cią­gnęła je bez­barw­nym la­kie­rem. Niby po­wie­działa, że nie jest dla niej pro­ble­mem opo­wia­da­nie o so­bie i o swo­jej trud­nej prze­szło­ści, a jed­nak jej ner­wowe tiki zda­wały się cał­ko­wi­cie temu prze­czyć. Wy­cho­wała się w domu dziecka, od­trą­cona przez ro­dzi­ców, po­rzu­cona, po­zba­wiona mi­ło­ści, a mimo to tak wiele miała jej w so­bie, że zda­wało się, iż chciała ob­da­ro­wać nią wszyst­kich.

Nie­ocze­ki­wa­nie Lori za­trzę­sła się na swoim sie­dze­niu. Adam na ła­wie przed nią po­sta­wił dwie szklanki wy­peł­nione mocno zmro­żoną le­mo­niadą. Ko­bieta po­czuła się jak wy­bu­dzona z transu. Brzdęk szkla­nek o szklany blat wy­wo­łał na­głe wzdry­gnię­cie.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łem prze­stra­szyć mo­jego synka – przy­znał ra­do­śnie i ko­niusz­kami pal­ców mu­snął brzuch Lori. – Pro­szę mó­wić da­lej – zwró­cił się do Ashy. – Żona już tak ja­koś ma, że wszystko ją prze­stra­sza.

– Och, pani jest w ciąży? – do­py­tała aspi­ru­jąca nia­nia. – W ogóle tego nie wi­dać. Ma pani taką do­pa­so­waną spód­nicę.

– Nie­długo już nie bę­dzie mo­gła no­sić ta­kich ob­ci­słych…

– Adam! – syk­nęła za­kło­po­tana Lori. – Mie­li­śmy jesz­cze ni­komu nie mó­wić.

– Ależ to wspa­niała no­wina, po­winni pań­stwo się chwa­lić.

– To świeża sprawa, do­piero szó­sty ty­dzień, a w moim wieku…

– W twoim wieku – te­raz to mąż wszedł jej w słowo – ro­dzi się wspa­nia­łych i sil­nych chłop­ców.

Lori spoj­rzała na szklankę z zim­nym na­po­jem, kro­ple wody spły­wały po ze­wnętrz­nej stro­nie szkła i osa­dzały się na ła­wie w od­le­gło­ści za­le­d­wie kilku cen­ty­me­trów od bor­do­wego śladu po wi­nie. Wkrótce krwawa kro­pla miała wy­mie­szać się z prze­zro­czy­stą, nie­winną kro­pelką orzeź­wia­ją­cej le­mo­niady.

Lori mocno chwy­ciła za szklankę, po­czuła pod pal­cami przej­mu­jący chłód. Za­częła pić łap­czy­wie, pró­bu­jąc w ten spo­sób uspo­koić pę­dzące my­śli. Wraz z każ­dym ły­kiem dźwięki oto­cze­nia za­częły zni­kać, jakby Lori była za­nu­rzona pod wodą. Sły­szała dal­szą roz­mowę Ashy i Adama, ale od­głosy do­cie­rały do niej stłu­mione i jakby od­dzie­lone od rze­czy­wi­sto­ści. Aż w końcu do jej świa­do­mo­ści sku­tecz­nie prze­biła się jedna, cie­niutka, wy­róż­nia­jąca się na tle in­nych nuta:

– Ta­tuś?

Lori do­piero te­raz z gło­śnym stuk­nię­ciem od­sta­wiła opróż­nioną szklankę. Do sa­lonu wbiegł pię­cio­letni Leon. Chło­piec od razu rzu­cił się w ra­miona ojca. Ob­jął go mocno swo­imi drob­nymi rącz­kami.

– Już je­steś?!

– Wró­ci­łem wcze­śniej – oznaj­mił Adam i jedną ręką zmierz­wił jego mięk­kie ciemne wło­ski. – Mia­łem do cie­bie pójść i za­nieść ci pre­zent – ostat­nią część tego zda­nia do­dał szep­tem i z uda­wa­nym prze­stra­chem zer­k­nął na Laurę; w końcu obie­cał, że da sy­nowi mo­del lo­ko­mo­tywy do­piero po ko­la­cji – ale ta miła pani przy­szła z nami po­roz­ma­wiać i nie zdą­ży­łem.

– A co to za pani? – Leon zer­k­nął prze­lot­nie w kie­runku Ashy, a kiedy ich spoj­rze­nia się spo­tkały, za­wsty­dzony szybko wtu­lił głowę w pierś ta­tu­sia.

– Mam na imię Asha – przed­sta­wiła się ła­god­nie. – A ty, mały ka­wa­le­rze? – Ob­da­ro­wała go ser­decz­nym uśmie­chem.

– Leoś – wy­du­kał, wciąż z twa­rzą w ko­szuli.

– Piękne imię – przy­znała. – A w co naj­bar­dziej lu­bisz się ba­wić? Lu­bisz ukła­dać klocki?

Na słowo „klocki” chłopcu od razu roz­bły­sły oczy. Dziew­czyna tra­fiła za pierw­szym ra­zem – przy­znała w du­chu Lori. Pię­cio­la­tek ko­chał klocki i wszel­kiego typu za­bawki, z któ­rych można było coś zbu­do­wać. Był uro­dzo­nym kon­struk­to­rem.

Leon, co­raz od­waż­niej po­zwa­lał so­bie zer­kać na Ashę. Zda­wało się, że jest nią za­cie­ka­wiony. W swo­jej ma­łej nie­win­nej główce szybko skla­sy­fi­ko­wał ją jako osobę miłą i przy­ja­zną.

– Na gó­rze mam ogromny za­mek. O taki! – Ze­sko­czył z ko­lan ojca, twardo sta­nął na pod­ło­dze w swo­ich kap­ciach ze Spi­der-Ma­nem i uno­sząc rękę po­nad li­nię swo­jej głowy, po­ka­zy­wał zgro­ma­dzo­nym, jak wielką wieżę udało mu się zbu­do­wać. – Ma mocne mury, przez które żadne po­twory nie mogą się prze­bić. Chcesz zo­ba­czyć?

– No pew­nie! – za­chwy­ciła się jego po­my­słem. – Ale wiesz, że tak na­prawdę żadne po­twory nie ist­nieją, prawda?

Są tylko po­tworni lu­dzie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij