- nowość
- promocja
Królowa Ognia - ebook
Królowa Ognia - ebook
"Ukryj swoją przewagę, a podwoisz jej wartość."
Choć kiedyś był niepokonany dzięki pieśni krwi, teraz Vaelin Al Sorna stracił swoją moc, a jego przeciwnik zyskał groźnego sprzymierzeńca – tajemniczego Sojusznika, ducha o mocach potężniejszych niż wszystko, z czym Vaelin się dotąd mierzył.
Aby zwyciężyć, bohaterowie muszą stanąć do walki z siłą, której nie można zabić… a Królestwo nie przetrwa bez ich ostatecznego zwycięstwa.
„Anthony Ryan to mistrz słowa”
– Mark Lawrence
"Wszystko do mnie trafiło – fabuła, postaci, tempo akcji."
- John Gwynne
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8375-031-6 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czekał na przystani, gdy przybyłem, prowadząc za sobą więźnia. Głowę trzymał wysoko jak zawsze. Twarz o ostrych rysach zwrócił w kierunku horyzontu, płaszcz spowijał go szczelnie, chroniąc przed chłodną bryzą od morza. Moje początkowe zdziwienie jego obecnością w tym miejscu rozwiało się bez śladu, gdy dostrzegłem opuszczający port statek o wąskim meldeńskim kadłubie, zmierzający ku Północnym Rubieżom z ważnym pasażerem, którego nieobecność, jak wiedziałem, on dotkliwie odczuje.
Obrócił się w moją stronę; wąski, ostrożny uśmiech uniósł kąciki jego ust i dotarło do mnie, że celowo zwlekał, by być świadkiem i mojego odjazdu. Nasze spotkania po wyzwoleniu Alltoru były przelotne, chyba nawet oschłe, prawdę powiedziawszy; padły ofiarą, jak i on sam, nieustającego wojennego zamętu i tej choroby, która dręczyła go w następstwie legendarnej już szarży. Zmęczenie zmieniło niegdyś wyraziste rysy w obwisłą maskę o przekrwionych oczach, a głos, wcześniej ostry i niemal szorstki, w chrypiący warkot. Teraz jednak wyglądał trochę lepiej. Zdawało się, że ostatnia bitwa przywróciła mu nieco sił, a to z kolei skłoniło mnie do rozważań, czy nie czerpał ich z krwi i zgrozy wojny.
– Panie. – Powitał mnie oszczędnym ukłonem, a mą więźniarkę zaś skinieniem głowy. – Pani.
Fornella odpowiedziała tym samym, lecz bez słów, i zmierzyła go beznamiętnym spojrzeniem, podczas gdy słony wiatr targał jej włosy. Wśród czerwonawo-brązowej burzy loków widniało pojedyncze siwe pasmo.
– Otrzymałem już wszelkie instrukcje – zacząłem, lecz Al Sorna przerwał mi machnięciem dłoni.
– Nie przynoszę żadnych poleceń – rzekł. – Jedynie pożegnanie i życzenia szczęścia na waszej drodze.
Obserwowałem wyraz jego twarzy, gdy czekał na odpowiedź, jego ostrożny uśmiech, który teraz zbladł jakby, czarne oczy pełne czujności. Czyżby, zapytałem sam siebie, pragnął przebaczenia?
– Dziękuję, mój panie. – Zarzuciłem na ramię ciężką płócienną torbę. – Jednak musimy się zaokrętować na statku, nim nadejdzie poranny przypływ.
– Oczywiście. Pozwól, że będę wam towarzyszyć.
– Nie potrzeba nam straży – odezwała się Fornella ostrym tonem. – Dałam słowo w obecności waszego prawdomówcy.
Mówiła prawdę, tego ranka ruszyliśmy bez eskorty i bez formalności. Odrodzony trybunał Zjednoczonego Królestwa miał i niewiele czasu, i jeszcze mniej ochoty na wymogi etykiety.
– Oczywiście, szacowna obywatelko – odpowiedział jej Al Sorna w niezbyt płynnym i ciężko akcentowanym volariańskim. – Lecz mam... pewną wiadomość dla tego obleczonego w szarość.
– Wolnego człowieka – poprawiłem, nim przerzuciłem się na język Królestwa. – Określenie „obleczony w szarość” tyczy się bogactwa raczej aniżeli społecznego statusu.
– Ach tak. – Odstąpił na bok i skinął, byśmy podjęli wędrówkę wzdłuż nabrzeża, gdzie zakotwiczone w rzędach czekały meldeńskie galeony i statki kupieckie.
Nasz, naturalnie, był przycumowany na samym końcu.
– Prezent od brata Harlicka? – Wskazał na trzymaną przeze mnie torbę.
– Tak. Piętnaście najstarszych ksiąg z Wielkiej Biblioteki. Tyle uznałem za przydatne w tym krótkim czasie, który pozwolił mi spędzić wśród swoich archiwów. – W rzeczywistości spodziewałem się, że brat bibliotekarz będzie protestował, gdy przedłożyłem swoją prośbę. Jednak on tylko kiwnął głową życzliwie i rozkazał jednemu z pomocników bezzwłocznie przynieść odpowiednie zwoje z wozów, które służyły mu jako ruchome biblioteki. Wiedziałem, że ta obojętność wobec mojego rabunku wynikała przynajmniej częściowo z jego Daru: w każdej chwili mógłby spisać świeże kopie, i to jawnie, gdyż trzymanie takich rzeczy w sekrecie nie było już koniecznością. Mrok, jak to tutaj nazywano, przestał być tajemnicą i można było o nim rozmawiać otwarcie. Obdarowanym wolno było praktykować swoje zdolności bez obawy, że czekają ich tortury i szybka śmierć. Przynajmniej w teorii. Widziałem strach na twarzach tych, którzy nie posiadali większego talentu, strach i zazdrość, i zastanawiałem się, czy nie byłoby jednak mądrzej pozostawić Obdarowanych wśród cieni. Ale jak długo cienie opierałyby się ogniom wojny?
– Naprawdę myślisz, że gdzieś tam jest? – spytał Al Sorna, gdy szliśmy w stronę doku. – Sojusznik?
– Moc tak złowroga i potężna musi zostawić jakiś trop – odparłem. – Historyk jest myśliwym, mój panie. Szuka zwierzyny w poszyciu korespondencji i memuarów, tropi swój cel po śladach odciśniętych w pamięci. Nie spodziewam się znaleźć pełnej, nieskalanej historii tej istoty, czy to człowiek, czy bestia, czy żadne z nich. Ale z pewnością zostawiła trop i zamierzam nim podążyć.
– Powinieneś wobec tego baczyć na siebie, bo ona także nie pozostanie ślepa na twoje działania.
– Ani na twoje. – Zamilkłem, spoglądając na jego zatroskaną twarz.
Gdzie twoja pewność? – pomyślałem. Przy naszym poprzednim spotkaniu była to jedna z jego najbardziej drażniących cech; nieugięta, niezachwiana pewność siebie. Teraz patrzyłem jedynie na posępnego, skłopotanego człowieka przygniecionego ciężarem czekających go prób.
– Przejęcie stolicy nie będzie proste – powiedziałem. – Najmądrzej byłoby poczekać tutaj, nim nadejdzie wiosna, zebrać siły.
– Mądrość i wojna rzadko idą ze sobą w parze, mój panie. I masz rację, Sojusznik najprawdopodobniej wszystko to zobaczy.
– Więc dlaczego...?
– Nie możemy tu po prostu tkwić i wypatrywać, skąd nadejdzie następny atak. Podobnie jak twój Cesarz, panie, nie może zakładać, że umknie uwadze Sojusznika.
– Jestem w pełni świadom, jaką wiadomość powinienem przekazać Cesarzowi. – Skórzana sakwa, w której tkwił zapieczętowany zwój, ciążyła mi na szyi, ciążyła bardziej niż torba pełna ksiąg na plecach.
To tylko papier, atrament, odrobina wosku, pomyślałem, a jednak potrafi wysłać miliony na śmierć.
Zatrzymaliśmy się, gdy dotarliśmy na miejsce, do meldeńskiego statku kupieckiego o szerokiej rufie – jego kadłub wciąż nosił ślady spalenizny po Bitwie Kłów, burta pobliźniona była od mieczy i grotów strzał, a połatany żagiel zwinięty pod liny. Moją uwagę przykuła także wężowata figura na dziobie, która, pomimo brakującej szczęki, miała w sobie coś znajomego. Wzrokiem odszukałem kapitana stojącego na szczycie pomostu: masywne ramiona skrzyżowane na piersi, twarz o groźnym spojrzeniu, twarz, którą znałem doskonale.
– Czy nie miałeś przypadkiem udziału w wyborze tego okrętu, mój panie? – spytałem Al Sornę.
Wzruszył ramionami, w jego oczach ledwie mignęła iskra rozbawienia.
– Zapewniam cię, że to jedynie zbieg okoliczności.
Westchnąłem, odkrywszy, że w moim sercu nie zostało wiele miejsca na urazę; odwróciłem się ku Fornelli i wskazałem statek.
– Szacowna obywatelko, dołączę do ciebie za chwilę.
Widziałem, że Al Sorna odprowadza ją spojrzeniem, gdy przechodziła po kładce na podkład, poruszała się z niewymuszoną gracją, jakiej nabyła przez setki lat swego życia.
– Mimo wszystkiego, co powiedział prawdomówca – zwrócił się do mnie – ostrzegam cię, byś zbytnio jej nie ufał.
– Byłem jej niewolnikiem wystarczająco długo, by samemu pojąć tę lekcję. – Dźwignąłem torbę raz jeszcze, poprawiłem ją na ramieniu, po czym skinąłem w geście pożegnania. – Za przyzwoleniem, mój panie... Z niecierpliwością wyczekuję opowieści o twej wyprawie...
– Miałeś rację – przerwał mi, a ostrożny uśmiech powrócił na jego usta. – Odnośnie do historii, którą ci opowiedziałem. Były w niej pewnie... pominięcia.
– Masz na myśli kłamstwa.
– Owszem. – Jego uśmiech zgasł. – Ufam jednak, iż zasłużyłeś na prawdę. Niewielkie jest moje przeczucie co do tego, jak może skończyć się ta wojna ani czy którykolwiek z nas przeżyje na tyle długo, by ujrzeć jej koniec. Jeśli jednak tak się stanie, znajdź mnie, a obiecuję, że otrzymasz ode mnie prawdę i nic poza nią.
Powinienem być wdzięczny, wiem. Czego innego pragnie bowiem uczony, jeśli nie prawdy od kogoś takiego jak on? Lecz gdy spojrzałem mu w oczy, nie było we mnie wdzięczności, nie było żadnej innej myśli, tylko imię. Seliesen.
– Zawsze zastanawiało mnie – powiedziałem – jak człowiek, który tyle razy odbierał życie, potrafi chodzić po świecie bez brzemienia, jakim jest poczucie winy. Jak zabójca potrafi znieść ciężar swoich zbrodni i wciąż nazywać się człowiekiem? Lecz dziś obaj jesteśmy mordercami i odkryłem, że mojej duszy nie ciąży to wcale. Jednakże ja zabiłem zbrodniarza, ty zaś niewinnego.
Odwróciłem się i wszedłem po trapie, nie oglądając się za siebie.Lyrna
Obudził ją śnieg. Miękka, lodowa pieszczota na skórze, wywołująca całkiem przyjemne mrowienie, wzywała Lyrnę z ciemności. Trwało chwilę, nim odzyskała wspomnienia, a gdy do niej wróciły, odkryła, że zostały z nich jedynie potrzaskane fragmenty. Wśród natłoku doznań i emocji przeważały strach i zamęt. Iltis szarżujący z wściekłym rykiem, obnażony miecz... Brzęk stali... Twarda pięść na jej twarzy... I ten człowiek... człowiek, który ją podpalił.
Otworzyła usta, by krzyczeć, ale zaskomlała jedynie i zaraz zachłysnęła się powietrzem, które wypełniło jej płuca przejmującym chłodem. Miała wrażenie, że zamarza od środka, i pomyślała, że byłoby dziwnie umrzeć z zimna chwilę po tym, gdy została tak dotkliwie spalona.
Iltis! Imię rozbrzmiało w jej myślach krzykiem. Iltis jest ranny! Być może nawet martwy!
Całą siłę woli skupiła na tym, by się poruszyć, podnieść, wezwać uzdrowiciela mocą swego królewskiego głosu. Zamiast tego ledwie jęknęła i zatrzepotała rękami, podczas gdy śnieg wciąż pieścił ją mroźnym dotykiem. Zapłonął w niej gniew, przeganiając chłód z piersi.
Muszę się ruszyć! Nie zdechnę w śniegu jak porzucony pies!
Wciągnęła do płuc boleśnie ostre powietrze i wrzasnęła, wlała w ten jeden dźwięk wszystkie swoje siły i całą furię. Straszliwy krzyk, krzyk królowej... gdy dotarł do jej uszu, był zaledwie szmerem powietrza wypychanego przez zęby i zagłuszanego przez inny dźwięk.
– ...oby był ku temu dobry powód, sierżancie. – Głos był mocny, ton stanowczy, słowa zwięzłe. Niewątpliwie głos żołnierza, słyszała też skrzypienie śniegu pod butami.
– Lord Wieży polecił, by się dobrze zająć, kapitanie – odpowiedział drugi, zabarwiony nilsaelickim akcentem, starszy i nie tak mocny. – Traktować z szacunkiem, powiedział. Jak innych mieszkańców Cypla Nehrina. I chyba nalegał, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto nie wymawia więcej niż dwa słowa naraz.
– Mieszkańcy Cypla Nehrina – powtórzył kapitan nieco ciszej. – Którym to możemy podziękować za śnieg pod koniec lata... – Głos ucichł, a skrzypienie butów zastąpił łomot kroków. Ktoś nadbiegł.
– Wasza Wysokość! – Poczuła dłonie na ramionach, dotyk był delikatny, ale stanowczy. – Wasza Wysokość! Pani, jesteś ranna? Słyszysz mnie?
Lyrna mogła tylko jęknąć i znów zatrzepotać rękami.
– Kapitanie Adal. – W drżącym głosie sierżanta pobrzmiewał strach. – Jej twarz...
– Nie jestem ślepy, sierżancie! Wezwij Lorda Wieży do namiotu brata Kehlana! I ludzi, by przenieść jego lordowską mość. Tylko ani słowa o królowej. Zrozumiano?
Kolejne pospieszne kroki na śniegu. Lyrna poczuła, że coś miękkiego okrywa ją od stóp do głów, a w zdrętwiałych plecach i nogach pojawiło się mrowienie, gdy podniesiono ją z ziemi. Odpłynęła w ciemność, nieświadoma gwałtownych ruchów kapitana, który biegł z nią w ramionach.
Był przy niej, gdy obudziła się po raz drugi. Powiodła spojrzeniem po płóciennym dachu i gdy je opuściła, odkryła, że siedział tuż obok polowego łóżka, na którym ją ułożono. I choć jego oczy były czerwone, jak i poprzedniego dnia, jednak spojrzenie miał żywsze, skupione, wbijało się w jej twarz, gdy pochylał się do przodu. Spalił mnie... Zamknęła oczy i odwróciła się w drugą stronę, dławiąc narastający w piersi szloch. Przełknęła z wysiłkiem i zebrała się w sobie, nim ponownie zwróciła się ku niemu. Zobaczyła, że klęczy przy łóżku z opuszczoną głową.
– Wasza Wysokość – odezwał się cicho.
Spróbowała odpowiedzieć, spodziewając się jednak, że nie zdoła dobyć z gardła czegoś więcej niż ochrypły skrzek, ku jej zaskoczeniu głos zabrzmiał pewnie i mocno.
– Mój panie, Al Sorno. Ufam, że poranek zastał cię w dobrym zdrowiu.
Poderwał głowę, spojrzał na nią ostro, przenikliwie. Chciała mu powiedzieć, że to niegrzecznie tak się gapić, tym bardziej na królową, lecz wiedziała, że zabrzmiałoby to obcesowo. „Każde słowo musi być wyważone” – jak mawiał ojciec. „Każde słowo wypowiedziane przez tego, kto nosi koronę, będzie zapamiętane, a częściej jeszcze zapamiętane błędnie. Dlatego, moja córko, jeśli kiedykolwiek złota obręcz zaciąży ci na czole, nie rzeknij choćby słowa, które nie powinno paść z ust królowej”.
– Owszem... w dobrym, Wasza Wysokość. – Vaelin wciąż klęczał. Lyrna poruszyła się na posłaniu i z zaskoczeniem odkryła, że może to uczynić bez najmniejszych trudności. Ktoś zdjął z niej suknię i płaszcz, które nosiła zeszłej nocy, i zastąpił wytworny strój zwykłą bawełnianą szatą, okrywającą Lyrnę od szyi po kostki. Tkanina miękko przesunęła się po jej skórze, gdy Lyrna usiadła i spuściła nogi przez krawędź łóżka, by usiąść.
– Wstań, proszę – zwróciła się do Vaelina. – Wszelkie wymogi ceremoniału uważam za męczące, a gdy jesteśmy sami, są całkowicie niepotrzebne.
Wstał więc, nie spuszczając z niej wzroku nawet na chwilę. W jego ruchach dało się wyczuć pewne niezdecydowanie, dłonie drżały mu lekko, gdy sięgał po krzesło, by usiąść naprzeciw niej; nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia – od czasu Festynu Letniego Przesilenia nie znaleźli się jeszcze tak blisko.
– Lord Iltis? – spytała.
– Ranny, ale żywy – uspokoił ją. – Odmroził także mały palec lewej dłoni. Brat Kehlan musiał mu go odjąć. Lord Iltis nawet tego nie zauważył, bo natychmiast rzucił się cię szukać, Wasza Wysokość, ledwie zdołaliśmy go zatrzymać.
– Szczęśliwie los postawił na mojej drodze prawdziwych przyjaciół. – Przerwała i zaczerpnęła tchu. Potrzebowała całej swej odwagi, by wypowiedzieć kolejne słowa. – Niewiele czasu zostało nam wczoraj na rozmowę, z pewnością masz wiele pytań.
– Jedno dręczy mnie szczególnie. Słyszałem wiele najdziwniejszych opowieści dotyczących twych... ran. Ponoć stało się to, gdy zginął Malcius.
– Malcius został zamordowany przez brata Frentisa z Szóstego Zakonu. Uśmierciłam go w odwecie.
Ujrzała szok na twarzy Vaelina, jakby wbiła mu w serce lodowe ostrze. Jego wzrok stał się nagle nieobecny, Al Sorna zgarbił się, szepcząc:
– Chciałbym być bratem... Chciałbym być taki jak ty...
– Była z nim kobieta – podjęła Lyrna. – Jak twój brat, udająca zbiegłego niewolnika. Przebyli cały ocean z opowieścią o wspaniałej przygodzie. Sądząc po jej reakcji, gdy go zabiłam, byli ze sobą blisko. Miłość potrafi doprowadzić do skrajnych czynów.
Zamknął oczy, otrząsnął się, biorąc swą rozpacz w karby.
– Zabicie go nie mogło być proste.
– Czas spędzony wśród Lonaków dał mi pewne umiejętności. Widziałam, jak padał. A wtedy... – Ogień kąsał jej skórę niczym dzika bestia, wypełniając gardło smrodem JEJ własnego palonego ciała. – Wygląda na to, że moja pamięć ma jednak pewne granice.
Vaelin siedział w milczeniu, zatopiony w myślach, jego twarz zdawała się jeszcze chudsza i mizerniejsza niż przed chwilą.
– Mówił, że wraca – wymamrotał w końcu. – Ale nie po to.
– Spodziewałam się, że zażądasz wyjaśnień w innym temacie – odezwała się, chcąc oderwać go od ponurych wspomnień. – Zapytasz o powód, dla którego w Linesh zostałeś tak, a nie inaczej potraktowany.
– Nie, Wasza Wysokość. Zapewniam, że nie potrzebuję w tej kwestii żadnych wyjaśnień.
– Wojna była poważnym błędem. Ujęli Malciusa... Osąd mojego ojca okazał się... ograniczony.
– Wątpię, by osąd króla Janusa mógł być ograniczony w jakichkolwiek okolicznościach, Wasza Wysokość. A co do wojny, to o ile pamiętam, ostrzegałaś mnie, pani.
Kiwnęła głową, a potem milczała chwilę, czekając, aż jej serce przestanie bić jak szalone. Taka byłam pewna, że mnie znienawidzi.
– Tamten człowiek... – zaczęła. – Ten z liną.
– Nazywa się Tkacz, Wasza Wysokość.
– Tkacz – powtórzyła. – Rozumiem, że był wysłannikiem zła stojącego za naszymi dotychczasowymi trudnościami. Krył się w szeregach twojej armii i czekał na dogodny moment do ataku.
Vaelin wyprostował się i odsunął nieco; rozpacz malującą się na jego twarzy zastąpiło zdumienie.
– Do ataku, Wasza Wysokość?
– Ocalił mnie – wyznała. – Od tamtego... czegoś. Potem mnie spalił. Przyznaję, uważam, że to zdumiewające. Choć, jak się dowiaduję, te istoty chadzają najdziwniejszymi drogami. – Głos uwiązł jej w gardle na wspomnienie chwili, gdy muskularny młody mężczyzna przyciągnął ją ku sobie, i wściekłych płomieni, żaru potężniejszego niż podczas tamtego straszliwego dnia w sali tronowej. Uniosła głowę, zmuszając się, by wytrzymać nieruchome spojrzenie Al Sorny. – Czy... Czy jest gorzej?
Z ust Vaelina wyrwało się mimowolne westchnienie. Sięgnął ku Lyrnie i pochwycił jej dłonie w swoje, twarde, pełne odcisków. Spodziewała się jakiegoś pocieszającego uścisku, zanim padną nieuniknione i okropne słowa. Jednak on złapał jej nadgarstki, rozpostarł palce i uniósł do policzków.
– Nie! – krzyknęła, próbując się mu wyrwać.
– Zaufaj mi, Lyrno – szepnął i przycisnął jej dłonie do twarzy... gładkiej, nienaruszonej twarzy. Palce zaczęły mimowolnie badać jedwabistą powierzchnię, nawet gdy Al Sorna cofnął już ręce, dotykały każdego skrawka skóry, od brwi po podbródek, wędrowały po szyi.
Gdzie jest? Myśl pojawiła się w głowie Lyrny nagle, gdy królowa nie poczuła pod palcami twardej, chropowatej faktury blizn, gdy dotyk nie wywołał bólu, który dokuczał jej stale mimo leczniczych maści nakładanych na twarz i szyję każdego dnia. Gdzie jest moja twarz?
– Wiedziałem, że Tkacz ma wielki dar – powiedział Vaelin. – Ale to...
Lyrna usiadła, wciąż z twarzą w dłoniach, w piersi narastał jej szloch. „Każde słowo musi być wyważone”.
– Pow... – zaczęła i głos jej się załamał, więc spróbowała ponownie. – Powinnam... Chciałabym, żebyś zwołał radę kapitanów tak szybko... Tak szybko, jak...
Potem były już tylko łzy i mocny uścisk ramion Vaelina, gdy złożyła głowę na jego piersi, łkając jak małe dziecko.
Kobieta w lustrze przeciągnęła dłonią po jasnej szczecinie porastającej głowę; zmarszczyła gładką brew. Odrosną, wiedziała o tym. Może tym razem będę je nosić krócej. Lyrna uważniej przyjrzała się miejscom, gdzie blizny były najgłębsze, i odkryła, że uzdrowienie nie zatarło wszelkich śladów jej przejść. Cienkie, ledwie widoczne linie znaczyły skórę od brwi do włosów. Przypomniało się jej coś, co nieszczęsne, zagubione naczynie Mahlessy powiedziało tamtego dnia pod Górą. „Jeszcze nie teraz... Oznaki twojej wielkości”.
Lyrna odsunęła się od lustra odrobinę, przechylając przy tym głowę, sprawdzała, jak ślady wyglądają w świetle wpadającym do namiotu. Przekonała się, że w słońcu stawały się niemal niewidoczne. Kątem oka zauważyła w zwierciadle ruch. Ponad ramieniem dostrzegła Iltisa, ten jednak umknął spojrzeniem w bok, ściskając obandażowaną dłoń opartą na temblaku. Przywlókł się do namiotu ponad godzinę temu, odepchnął Bentena i padł na kolana u stóp Lyrny. Nieskładnymi słowy błagał o przebaczenie, póki nie podniósł wzroku. Na widok twarzy królowej zamilkł natychmiast.
– Powinieneś wypoczywać, mój panie – skarciła go.
– Ja... – Iltis zamrugał, w oczach lśniły mu łzy. – Już nigdy cię nie opuszczę, Wasza Wysokość. Tak poprzysiągłem.
Jestem jego nową Wiarą? Lyrna przyglądała mu się w lustrze, widziała, jak zachwiał się lekko, potrząsnął głową, a potem się wyprostował. Rozczarowała go poprzednia, więc swe oddanie skupił na mnie.
Klapa namiotu odchyliła się i do środka wszedł Vaelin.
– Armia jest gotowa, Wasza Wysokość – oznajmił z ukłonem.
– Dziękuję, mój panie. – Wyciągnęła dłoń ku Orenie, która trzymała w rękach obszyty lisim futrem płaszcz z kapturem, wybrany ze stosu strojów, jakie lady Reva podarowała swemu królewskiemu gościowi aż nazbyt chętnie. Orena podeszła bliżej i okryła płaszczem ramiona Lyrny, podczas gdy Murel uklękła, podsuwając niepraktyczne, za to z pewnością eleganckie buty.
– Cóż... – Lyrna pozwoliła założyć sobie trzewiki i naciągnęła kaptur tak, by zasłonił jej twarz. – Nie zwlekajmy zatem.
Vaelin podprowadził pod namiot wysoki odkryty powóz, a teraz stanął przy nim i wyciągnął rękę do Lyrny. Przyjęła oferowaną dłoń i wspięła się na stopnie, unosząc brzeg płaszcza, by się nie potknąć. Na myśl o tym, że mogłaby paść prosto na twarz w tak ważnej chwili, niemal parsknęła dziewczęcym chichotem. Zdołała go zdusić, zanim się wymknął. „Każde słowo musi być wyważone”.
Wciąż trzymała dłoń Vaelina, gdy popatrzyła na szeregi swej armii. Pulchny brat z Rubieży poinformował Lyrnę, między jednym a drugim spojrzeniem rzucanym na jej twarz, że Armia Północy liczy obecnie sześćdziesiąt tysięcy mężczyzn i kobiet, do tego około trzydziestu tysięcy Seordahów i Eorhilów. Stojące w niechlujnych szeregach regimenty pozbawione były elegancji, jaką Gwardia Królewska wyćwiczyła podczas niekończących się parad w Varinshold. Nawet teraz niewielka grupa gwardzistów wyróżniała się wśród reszty wojska, zdyscyplinowana, ustawiona w zwartym szyku za plecami brata Caenisa. Główny trzon nowej armii stanowili jednak Nilsaelici pod wodzą hrabiego Marvena, pospolite ruszenie Vaelina z Północnych Rubieży i rekruci, których wcielił do wojska po drodze. Żołnierze mieli najróżniejsze pancerze i broń, w większości zdjęte z volariańskich trupów, oraz prowizoryczne flagi, którym brakowało kolorów i przejrzystości właściwej sztandarom Gwardii Królewskiej.
Seordahowie ustawili się na prawym skrzydle. Ogromny tłum wojowników stał w ciszy, a na ich twarzach można było dostrzec jedynie ciekawość. Za nimi czekali równie milczący Eorhilowie, w większości usadowieni na swoich wspaniałych, wielkich rumakach. Na uprzejmą prośbę Lyrny lady Reva stawiła się wraz z Gwardią Rodu, z której zostało nie więcej jak trzydziestu żołnierzy, i chyba wszystkimi łucznikami ocalałymi z oblężenia. Ustawili się w dwóch długich rzędach za swoją lady gubernatorką, krępi mężczyźni o poważnych oczach, z długimi łukami przewieszonymi przez ramiona. Sama lady Reva stała ramię w ramię ze swą doradczynią, Lordem Łuków Anteshem i starym, brodatym dowódcą straży – żadne z nich nie zdradzało najmniejszego onieśmielenia obecnością Lyrny. Na lewo od nich Tarcza zgromadził kapitanów z floty meldeńskiej, załoga statku Ell-Nurina celowo trzymała się kilka stóp przed samym Tarczą, który założył ramiona na piersi, lekko skłonił głowę ku Lyrnie i jak zawsze oślepił uśmiechem.
Szkoda, pomyślała na jego widok, gdyż wiedziała, że ów uśmiech niebawem zgaśnie.
W tle wciąż jeszcze dymiące miasto Alltor wznosiło się ponad wyspą, a słynne dwie iglice katedry częściowo przesłaniał padający gęsto śnieg.
Lyrna wyłowiła z tłumu drobną, lecz wyraźną postać lady Dahreny, stojącej przed szeregami wojska obok kapitana Adala i Północnej Gwardii. Ona jedna wpatrywała się nie w Lyrnę, a w Vaelina. Jej spojrzenie, niezmącone mrugnięciem, wytrącające z równowagi swą intensywnością, sprawiło, że Lyrna była wyjątkowo świadoma ciepła dłoni Vaelina w swojej. Puściła rękę Al Sorny i zwróciła się w stronę armii, po czym zdarła z głowy kaptur.
Jak fala po powierzchni wody poniosła się mieszanina zduszonych okrzyków zdumienia, wyraźniejszych trwogi, modlitw i przysiąg, i czystego szoku. Niezbyt równe szeregi stały się jeszcze bardziej bezładne, gdy żołnierze zwracali się ku towarzyszom broni, wyrażając swe niedowierzanie i zdumienie. Lyrna zauważyła jednak, że zarówno Seordahowie, jak i Eorhilowie pozostali milczący i nieruchomi, aczkolwiek z pewnością bardziej czujni. Lyrna odczekała, aż wrzawa pośród wojska zmieniła się w kakofonię, i uniosła dłoń. Żołnierze jednak się nie uciszyli i Lyrna obawiała się, że będzie musiała poprosić Vaelina, by położył kres zgiełkowi, lecz kapitan Adal wydał krótki rozkaz swoim ludziom, prędko podchwycony przez resztę oficerów i sierżantów, i wkrótce szeregi ogarnęła cisza.
Lyrna powiodła po nich spojrzeniem, patrzyła na ich twarze, spoglądała prosto w oczy. Niektórzy nie byli w stanie znieść jej wzroku, z zakłopotaniem spuszczali głowy, przestępując z nogi na nogę; inni wpatrywali się w nią w osłupieniu, które nie pozostawiało miejsca na inne emocje.
– Nie miałam jeszcze okazji zwrócić się do was – zawołała do nich czystym, silnym głosem, niosącym się szeroko w mroźnym powietrzu. – Tym, którzy nie poznali mego imienia, powiem, że lista moich tytułów jest długa i nie będę was nią nużyć. Wystarczy powiedzieć, że jestem waszą królową, uznaną przez Vaelina Al Sornę, Lorda Wieży Północnych Rubieży, oraz Revę Mustor, lady gubernatorkę Cumbraela. Wielu z was widziało mnie wczoraj jako kobietę o spalonej twarzy. Dziś widzicie kobietę uleczoną. Oto przysięgam jako wasza królowa, że nigdy nie będę was zwodzić kłamstwami: dlatego też otwarcie przyznaję, że moją twarz uleczyła moc Mroku. Nie posiadam błogosławieństwa od Umarłych ani przychylności żadnego bóstwa. Staję przed wami uleczona ręką człowieka obdarzonego Darem, którego, przyznaję, nie pojmuję. Nie prosiłam o to ani nie rozkazałam, by mi to uczyniono. Jednakże nie boleję nad tym bynajmniej ani nie widzę powodu, by ukarać tego, który mi to uczynił. Wielu bez wątpienia zorientuje się, że wśród was są inni obdarzeni podobnymi zdolnościami. To dobrzy i dzielni ludzie, a przez nasze prawo cierpią prześladowania i są skazywani na śmierć z powodu Daru, który otrzymali jedynie od natury. Zatem wszelkie prawo zakazujące praktykowania Darów określanych kiedyś mianem Mroku dekretem królewskim ogłaszam jako nieważne.
Przerwała, spodziewając się poruszenia, głosów protestu i niezadowolenia. Jednak wokół panowała cisza, a każda twarz zastygła w skupieniu, nawet ci, którzy wcześniej odwracali wzrok, teraz najwyraźniej nie mogli oderwać od niej oczu. Coś w nich wzbiera, uświadomiła sobie. Coś... użytecznego.
– Nie ma pośród was nikogo, kto nie ucierpiał – podjęła. – Nie ma nikogo, kto nie stracił żony, męża, dziecka, przyjaciela, matki lub ojca. Wielu z was zaznało bata, jak i ja zaznałam. Wielu z was cierpiało za sprawą plugawych dłoni, jak i ja cierpiałam. Wielu płonęło, jak i ja płonęłam.
Pośród szeregów narastał teraz pomruk, niski gwar wzbierającego gniewu. Widziała kobietę w kompanii kapitana Nortaha złożonej z oswobodzonych niewolników; drobną, lecz obwieszoną licznymi sztyletami, obnażała zęby w grymasie rosnącej furii.
– Te ziemie nazwano na cześć ich zjednoczenia – ciągnęła Lyrna – lecz tylko głupiec twierdziłby, że kiedykolwiek byliśmy prawdziwie zjednoczeni, wiecznie przelewaliśmy swoją krew, tocząc jeden bezsensowny spór za drugim. Dziś nadszedł tego koniec. Nasz wróg przybył na ten ląd i sprowadził niewolnictwo, cierpienie i śmierć, lecz przyniósł też i dar, którego przyjdzie mu żałować. Żałować po wsze czasy. Dał nam zjednoczenie, które wymykało nam się przez lata. Przekuł nas w ostrze z niezniszczalnej stali, skierowane prosto w jego własne czarne serce, a z wami u boku zobaczę, jak to serce krwawi!
Pomruk wzmógł się i eksplodował, armią targnął rozszalały ryk, twarze wykrzywił gniew, pięści, miecze i halabardy uniosły się nad głowami, wrzawa ogarnęła Lyrnę, obmyła ze wszystkich stron, upajając ją swoją mocą...
Władza. Musisz nienawidzić jej równie mocno, jak kochasz.
Lyrna podniosła dłoń i szeregi raz jeszcze ucichły, choć wciąż słychać było niski szum podniecenia.
– Nie obiecuję łatwego zwycięstwa – powiedziała. – Nasz wróg jest silny i przebiegły. Łatwo nie skona. Zatem mogę wam tylko obiecać trzy rzeczy: znój, krew i sprawiedliwość. Nikt, kto ruszy za mną, nie może liczyć na inną nagrodę.
I wtedy właśnie drobna kobieta z nożami, była niewolnica, odrzuciła głowę i zaczęła skandować, dźgając powietrze ostrzem w każdej dłoni:
– Znój, krew i sprawiedliwość!
Okrzyk podjęli inni, zagrzmiał jak armia długa i szeroka:
– Znój, krew i sprawiedliwość! Znój, krew i sprawiedliwość!
– Za pięć dni ruszamy na Varinshold! – zawołała Lyrna, a skandowanie z każdą chwilą przybierało na sile. Wskazała ręką na północ.
„Nigdy nie bój się odrobiny teatru” – jak powiedział stary intrygant podczas jednej z ceremonii, gdy rozdawał miecze ludziom, którzy z pewnością na tę broń nie zasługiwali. „Monarchia zawsze jest swego rodzaju teatrem, moja córko”. Hałas przybierał na sile. Gdy Lyrna krzyknęła ponownie, jej głos utonął w wibrujących gniewem wiwatach.
– NA VARINSHOLD!
Stała tak z rozrzuconymi ramionami, w samym środku pełnej uwielbienia wściekłości. Czułeś to kiedyś, ojcze? Czy kiedyś ciebie tak kochali?
Wrzawa nie ucichła, gdy Lyrna zeszła z powozu. Odruchowo ponownie wyciągnęła rękę do Vaelina, ale powstrzymała się na widok Tarczy. Tak jak przewidziała, oślepiający uśmiech już zgasł, zastąpiło go pełne powagi ściągnięcie brwi i Lyrną targnęły wątpliwości, czy istotnie Tarcza podąży za nią wszędzie.
– Varinshold leży ponad dwieście mil stąd, Wasza Królewska Mość – przypomniał jej hrabia Marven. – Owies dla koni skończy się po pięćdziesięciu. Nasi cumbraeliccy przyjaciele nieźle sobie poradzili z ogołoceniem tych ziem z zapasów.
– Lepiej było oddać je ogniowi niż naszym wrogom – odezwała się lady Reva z drugiego końca stołu.
Zgromadzili się wokół wielkiej mapy w namiocie Vaelina, wszyscy kapitanowie armii razem z lady Revą i wodzami Eorhilów i Seordahów. Eorhil był żylastym jeźdźcem i wedle oceny Lyrny przekroczył pięćdziesiąty rok życia. Seordah był chyba nieco młodszy, wyróżniał się wzrostem wśród swoich ludzi, był szczupły i smukły niczym wilk, a rysy miał jastrzębie. Zdawało się, że obaj wodzowie rozumieją każde słowo, sami jednak mówili niewiele. Lyrna zauważyła też, że ich spojrzenia co rusz wędrują od niej do Vaelina i z powrotem.
To podejrzliwość? – zastanawiała się. Czy tylko ciekawość?
Hrabia Marven niemalże od godziny wyjaśniał obecną sytuację strategiczną armii. Lyrna nie miała dotąd wielkiego pożytku z nader nudnych zawiłości historii militarnej, teraz jednak musiała wyławiać istotne fragmenty z potoku wojskowego żargonu. Z tego, co udało jej się zrozumieć, pozycja strategiczna jej armii nie była aż tak korzystna, jak można by przypuszczać po spektakularnym przecież zwycięstwie.
– W istocie, moja pani – hrabia zgodził się z lady Revą. – Lecz tym sposobem zostaliśmy z dramatycznie niewielkimi zapasami, a na domiar złego ledwie dwa miesiące przed nadejściem zimy.
– Mam rozumieć, mój panie – odezwała się Lyrna – że mamy potężną armię, lecz żadnych możliwości jej przemieszczenia?
Hrabia przeciągnął dłonią po ogolonej głowie; zszyta rana na jego policzku zdawała się pulsować nieco żywszą czerwienią, gdy westchnął sfrustrowany, szukając odpowiednich słów.
– Tak – odpowiedział siedzący naprzeciw Lyrny Vaelin. – I nie chodzi jedynie o przemieszczenie naszej armii. Jeśli przed zimą nie zdobędziemy dość zaopatrzenia, to wojsko zemrze nam z głodu.
– Przejęliśmy chyba dość volariańskich zapasów – podsunęła Lyrna.
– Owszem, Wasza Królewska Mość – wtrącił pulchny brat Hollun, jak większość obecnych i on z trudnością odrywał spojrzenie od twarzy królowej. – Dwanaście ton ziarna, cztery tony kukurydzy i sześć wołowiny.
– Bez których moich ludzi czeka zimą śmierć głodowa – oświadczyła lady Reva. – Już musiałam racjonować żywność... Wasza Królewska Mość – dodała, wciąż zmagając się z wymogami etykiety.
Lyrna spojrzała na mapę, prześledziła drogę wiodącą do Varinshold; prowadziła ona przez liczne wsie i miasteczka, lecz Lyrna miała świadomość, że z większości osad pozostały jedynie zgliszcza, w których z pewnością nie znajdą zapasów.
Dwieście mil do Varinshold, dumała, uważnie studiując mapę. Połowa mniej do wybrzeża... I morza.
Podniosła wzrok, szukając wśród zgromadzonych Tarczy. Stał poza kręgiem kapitanów na tyłach namiotu, jego twarz w połowie skrywał cień.
– Mój panie, Ell-Nestro – wywołała go – jaka jest twoja rada?
Podszedł bliżej po chwili wahania. Dwaj bliźniaczy wnukowie lorda lennego Darvusa ustąpili mu z drogi z dwornymi ukłonami, na które nie odpowiedział.
– Wasza Królewska Mość – odpowiedział na wezwanie całkowicie neutralnym tonem.
– W twojej flocie jest wiele okrętów, ale czy dość, by przewieźć armię do Varinshold?
Potrząsnął głową.
– Połowa naszych okrętów musiała wrócić na Wyspy, po bitwie przy Kłach wymagały bowiem naprawy. Może zdołalibyśmy przenieść trzecią część zgromadzonych sił, ale nawet wówczas musielibyśmy zostawić konie.
– Varinshold nie zostanie zdobyte tak małymi siłami – zauważył hrabia Marven. – Nie, jeśli możemy ufać tej Volariance. W mieście koszarują spore siły zaopatrywane przez okręty płynące z Renfaela.
Lyrna przeniosła wzrok na Varinshold na mapie. Stolica i główny port całego Królestwa, które swe bogactwo zawdzięczało w znacznej mierze handlowi z Volarem. Wskazała na morskie szlaki prowadzące z Varinshold i ponownie spojrzała na Tarczę.
– Pływałeś kiedyś w tych rejonach, mój panie?
Przez chwilę przyglądał się mapie, po czym przytaknął.
– Kilka razy. Na południowych szlakach łatwiej było o łupy. Flota królewska zawsze czujnie strzegła handlu Varinshold.
– Teraz nie ma już floty – przypomniała mu Lyrna – a łupy będą prawdopodobnie obfite, zwłaszcza po stratach poniesionych przez wroga przy Kłach, czyż nie?
Znów przytaknął.
– W istocie, Wasza Królewska Mość.
– Wczoraj podarowałeś mi okręt, dziś oddaję ci go z powrotem wraz z prośbą, byś zebrał swoją flotę i przechwycił lub spalił każdy volariański statek zmierzający do bądź z Varinshold, na który się natkniesz. Zrobisz to dla mnie?
Poczuła poruszenie wśród reszty kapitanów, zwracali ku piratowi twarde spojrzenia.
Nie chcą, by królowa musiała się targować. Później porozmawiam z nim na osobności.
– Nie będzie łatwo przekonać moich ludzi – odparł po namyśle. – Wypłynęliśmy bronić Wysp i wypełniliśmy nasze zadanie.
Lord Okrętów Ell-Nurin wystąpił naprzód i ukłonił się Lyrnie z wyćwiczoną gracją.
– Nie mogę mówić w imieniu załogi Tarczy, Wasza Wysokość. Jednak moi ludzie są gotowi podążyć za tobą aż do Sal Udonora, jeśli im rozkażesz. Po bitwie przy Kłach i twoim... uzdrowieniu niewielu będzie śmiało się sprzeciwić. – Zwrócił się ku Tarczy z wyczekującą miną.
– Tak jak mówi Lord Okrętów – wychrypiał pirat po chwili. – Jakże mielibyśmy odmówić?
– Doskonale. – Lyrna raz jeszcze prześlizgnęła się wzrokiem po mapie. – Przygotowania powinny zakończyć się, nim minie tydzień. Wówczas armia ruszy nie na północ, a na wschód, na wybrzeże. Podążymy do Varinshold przez morskie porty, gdzie meldeńscy sprzymierzeńcy uzupełnią nasze zapasy wszelkimi bogactwami, jakie volariańska Rada postanowiła przesyłać swojemu garnizonowi. Co więcej, porty oznaczają rybaków, których powinno ucieszyć pojawienie się nabywców.
– Jeśli jacyś pozostali – rzuciła cicho lady Reva.
– Niniejszym ogłaszam następujące mianowania – ciągnęła Lyrna, ignorując gubernatorkę. – Proszę wybaczcie, że bez stosownej ceremonii, lecz nie mamy czasu na tego typu drobnostki. Mianuję Vaelina Al Sornę Lordem Bitew Zjednoczonego Królestwa. Mianuję hrabiego Marvena Mieczem Królestwa i Generałem Adiutantem. Brat Hollun zostanie Kwestorem Królestwa. Kapitanowie Adal, Orven i Nortah zostają wyniesieni do rangi lorda marszałka i mianowani Mieczami Królestwa. Atheranie Ell-Nestro. – Znów pochwyciła spojrzenie Tarczy. – Mianuję cię Lordem Floty Zjednoczonego Królestwa i kapitanem okrętu flagowego. – Obrzuciła wzrokiem wszystkich zebranych. – Wraz z tytułami przysługują wam wszelkie prawa i przywileje określone przez prawo Królestwa, jak również zdobycze wojenne i ziemie odebrane wrogowi. Zatem pytam was, czy przyjmujecie te tytuły?
Zauważyła, że Vaelin zgodził się ostatni i dopiero po Tarczy, który długo zwlekał, zanim ukłonił się twierdząco, z cieniem swego typowego uśmiechu na wargach.
– Jakieś inne pytania, szlachetni panowie i lordowie?
– Wciąż pozostaje kwestia więźniów, Wasza Królewska Mość – odezwał się lord marszałek Orven. – Zapewnienie im bezpieczeństwa stanowi niemały problem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę zdolności strzeleckie naszych cumbraelickich gospodarzy. – Zerknął na lady Revę.
– Jak mniemam, wszystkich dokładnie przesłuchano? – spytała Lyrna.
Harlick, szczupły starszy brat, uniósł kościstą dłoń.
– Mnie powierzono to zadanie, Wasza Wysokość. Jest między nimi kilku oficerów, których muszę jeszcze przepytać. Jednak z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że ich użyteczność jest ograniczona.
– Mogą pracować – zaproponował Vaelin, oczy wciąż miał czerwone, ale spojrzenie niewzruszone. – Odbudować to, co zniszczyli.
– Nie mogę trzymać ich w mieście – zaoponowała Reva, kręcąc głową. – Ludzie rozerwą ich na strzępy.
– Więc weźmiemy ich ze sobą – odpowiedział Vaelin. – Mogą być tragarzami.
– I kolejnymi gębami do wykarmienia – podsumowała stanowczo Lyrna. – Dokończ przesłuchania, bracie. Lord marszałek Orven powiesi ich, gdy skończysz. Mości lordowie, szlachetni panowie, udajcie się, proszę, do swych obowiązków.
Znalazła go siedzącego nad brzegiem rzeki, wyglądał nie inaczej jak zwykły, rosły żołnierz, splatający linę niebywale zwinnymi palcami. Vaelin uprzedził Lyrnę, by nie spodziewała się po nim zbyt wiele, zaskoczyło ją więc, gdy zerwał się na równe nogi i złożył przed nią ukłon tak wytworny, że zawstydziłby najbardziej wyszkolonych dworzan.
– Cara powiedziała, że powinienem się ukłonić. – Jego przystojną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Pokazała mi jak.
Lyrna rzuciła okiem w prawo, gdzie przyglądało się im troje innych Obdarowanych z Rubieży. Dziewczyna, Cara, wciąż blada po wysiłkach poprzedniego dnia, obserwowała Lyrnę z podejrzliwą miną, podobnie jak szczupły młodzieniec, który trzymał jej dłoń, i zwalisty mężczyzna o gęstych włosach, stojący za ich plecami. Czyżby myśleli, że przyszłam wymierzyć karę?
Benten położył dłoń na rękojeści miecza, gdy Tkacz zbliżył się do Lyrny, wyciągając dłoń ku jej twarzy.
– Wszystko jest w porządku, mój panie – zapewniła byłego rybaka, stojąc bez ruchu i pozwalając uzdrowicielowi dotykać swojej twarzy.
Wcześniej jego dotyk palił, teraz jest zimny.
– Przyszłam, by ci podziękować, panie – powiedziała Tkaczowi. – Uczynić cię lordem...
– Dałaś już nagrodę. – Mężczyzna cofnął dłoń. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a brew zmarszczyła się w wyrazie zmieszania, gdy uzdrowiciel dotknął czoła palcem. – Zawsze tak jest, coś wraca. – Nagle szerzej nieco otworzył oczy. – Dałaś więcej. Więcej niż inni.
Lyrna poczuła falę paniki, jak wtedy, w Górze Mahlessy, nagłą chęć ucieczki przed czymś nieznanym, lecz bez wątpienia niebezpiecznym. Odetchnęła głęboko i zmusiła się, by odwzajemnić spojrzenie Tkacza.
– Cóż takiego dałam?
Znów się uśmiechnął, usiadł na brzegu i sięgnął po swoją linę.
– Siebie – rzekł cicho, gdy jego dłonie podjęły przerwaną pracę.
– Królowo.
Obróciła się i zobaczyła zbliżającego się Iltisa. Policzki miał niepokojąco blade, lecz wciąż odmawiał odpoczynku. Za nim podążał brat Caenis w towarzystwie czworga ludzi, dwóch kobiet z miasta, nilsaelickiego żołnierza i jednego z oswobodzonych wojowników lorda Nortaha. Zauważyła przy tym, że trójka Obdarowanych zesztywniała na widok przybyszów i wymieniła między sobą zaniepokojone spojrzenia. Ten rosły uniósł nawet trzymany drąg i opiekuńczo stanął przed dziewczyną.
– Lord marszałek Caenis prosi o prywatną audiencję, Wasza Wysokość. – Iltis zgiął się w ukłonie.
Skinęła głową i gestem przywołała Caenisa, odsuwając się zarazem od Tkacza. Spojrzała jeszcze na zamarznięte wody Żelaźnicy, a następnie na twarz Cary. Dziewczyna wpatrywała się w brata Caenisa, a na jej twarzy malowała się czysta niechęć.
Ma moc, by zamrozić rzekę w środku lata, lecz obawia się tego człowieka.
– Wasza Wysokość, proszę o chwilę uwagi...
– Tak, tak, bracie. – Machnięciem dłoni kazała mu wstać, po czym wskazała na Carę i pozostałych Obdarowanych. – Zdaje się, że niepokoisz moich poddanych.
Brat Caenis spojrzał na nich, krzywiąc się nieznacznie.
– Oni... obawiają się tego, co zamierzam ci powiedzieć. – Ponownie odwrócił się do Lyrny i spojrzał jej prosto w oczy. – Najjaśniejsza pani, przybyłem zaoferować pomoc mojego Zakonu w tym konflikcie. Oddajemy się pod twoje rozkazy i nie uchylimy się przed żadnym obowiązkiem ni zadaniem, jakie zbliżą nas do zwycięstwa.
– Nigdy nie wątpiłam w lojalność Szóstego Zakonu, bracie. Choć pragnęłabym, by było was więcej... – Zamilkła, bowiem gdy jej spojrzenie zatrzymało się na towarzyszach Caenisa, zobaczyła, że twarze mieli czujne i pełne napięcia. – Ci ludzie nie wyglądają mi jednak na rekrutów Szóstego Zakonu.
– Nie, Wasza Królewska Mość – odrzekł i Lyrna poznała ton człowieka zmuszającego się do obowiązku, przed którym długo się wzbraniał. – Należymy do zupełnie innego Zakonu.