- W empik go
Królowa serc - ebook
Królowa serc - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 390 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciepły, słoneczny poranek 1544 r.
Ulica św. Marcina zaczęta ożywiać się powoli. Krążyli już po niej liczni handlarze uliczni:
sprzedawcy drobiu, warzyw, owoców, węgla, lampek oliwnych; przekupki wydzierały się, zachwalając gorące naleśniki, krajanki tortu i ciastka ryżowe; krążyły tam i z powrotem kokieteryjne kwiaciarki, kwestarze, żakowie, żebracy, żonglerzy, kuglarze, słowem cały światek, charakterystyczny dla ulicy współczesnego Paryża.
Wśród tego hałaśliwego tłumu stała dumnie oberża "Pod Ślepą Sroką", co prawda nie tak sławna, jak opiewana przez Rabelais'go "de la Déviniére", jednak również chętnie odwiedzana przez klientów żądnych dobrego wina i smakowitych dań. Największą ozdobą i magnesem
"Ślepej Sroki" była pani Wilhelminka Pączuszek, najmilsza i najpiękniejsza oberżystka ze wszystkich oberżystek ówczesnego Paryża.
Gromadzono się tu tłumnie na ogólnej parterowej sali, aby smacznie zjeść, dobrze wypić i mile pogawędzić. Na górnym piętrze i w pokoikach na mansardzie siedzieli przyjezdni kawalerowie z prowincji, szukający w stolicy szczęścia i kariery.
W jednym z takich pokoików hen, pod samym dachem stał przy oknie dwudziestoletni młodzieniec z buńczuczną miną, starannie i elegancko ubrany, przystojny, pięknie zbudowany, z twarzą tchnącą szlachetną dumą.
Stał przy oknie, lecz jak gdyby bał się wyjrzeć na ulicę. Odwrócił się do niego plecami, szarpał nerwowo sumiasty wąs, odchodził w głąb pokoju i znowu wracał, jakby ciągnęła go do małego okienka jakaś tajemnicza siła, której na próżno próbował się opierać.
Stojący przy drzwiach blisko czterdziestoletni mężczyzna, jak można było wnioskować ze stroju, stajenny, spoglądał na młodzieńca ironicznym nieco okiem i mruczał pod nosem:
– Podejdziesz… podejdziesz, mój panie! Znam się na tym! Młodzieniec rozumiał doskonale, o co chodziło jego służącemu, udawał jednak głuchego i ślepego i ani jednym słówkiem nie odezwał się do niego.
W pokoiku pod dachem panowało głuche milczenie.
Wierny sługa wreszcie nie mogąc widocznie znieść napiętej sytuacji, pierwszy zagaił rozmowę.
– Panie, czy zdecydujesz się nareszcie udać z polecającym listem nieboszczyka ojca twego, jaśnie wielmożnego pana de Montauban, do jego eminencji kardynała Lotaryngii? Wiesz pan o tym dobrze, że jego eminencja zaproteguje cię niewątpliwie do swego brata, księcia
Klaudiusza de Guise. Będzie to początkiem twej kariery…
Nagle urwał i rzekł tym razem bardzo już donośnym głosem:
– Tak, ale co z tego, jeśli zamiast myślenia o karierze myślisz pan… o czymś zgoła innym…
Podejdziesz pan! Znam się na tym; podejdziesz na pewno!
– Dokąd? – zapytał z udaną naiwnością kawaler de Montauban – do pałacu kardynała?
Rzecz oczywista, że aby wejść do wnętrza, muszę podejść. To jasne!
– Kopiesz pan sobie grób swą obojętnością na sprawy doczesne! – jęknął sługa.
– Chyba nie zechcesz mój Langrogne, abym zeszedł z tego padołu sam i jako wiemy sługa, będziesz mi towarzyszyć w tej wędrówce! A więc nie martwię się, bo będę wiernie obsłużony!
– rzucił, filuternie uśmiechając się, kawaler de Montauban. Po czym ruszył pełnym zdecydowania krokiem do okienka, od którego w trakcie rozmowy odszedł.
Magnesem, który go pociągał z nieprzepartą siłą, było również okno… kamieniczki z naprzeciwka, w którym pierwszego dnia po swym przyjeździe do Paryża ujrzał piękną twarzyczkę młodej sąsiadki. Ujrzał ją i… młode jego serce zapłonęło ogniem pierwszej, a jednocześnie wiernej, aż do grobu miłości. Nieśmiały w stosunku do kobiet nie marzył nawet o możliwości zawarcia z nią bliższej znajomości, ograniczał się do spoglądania na swą bogdankę przez okno, do marzeń o niej i do towarzyszenia jej z daleka podczas odbywanych przez nią spacerów za miasto. Dla niej zaniedbał swe osobiste interesy, co było przyczyną zdenerwowania wiernego sługi – Langrogne'a.
Dzieweczką, która nie podejrzewając nawet tego, że wzięła w jasyr serce kawalera de Montauban, była Polna Różyczka, lokatorka matki Agadou, właścicielki kamieniczki z naprzeciwka.Ciche, skromne dziewczątko, również nic o tym nie wiedząc, stała się przedmiotem miłosnych pożądań
jeszcze dwóch – tym razem potężnych osobistości: kardynała Lotaryngii i Henryka – delfina Francji.
Delfin – kochliwy z usposobienia, otaczał się faworytami, którzy chcąc dogodzić swemu panu i zrobić przy tym karierę – dopomagali mu w jego awanturkach miłosnych, im powierzał zawsze nawiązanie każdej nowej intrygi.II. PAŁAC DE TOURNELLES
Owego pięknego poranka w gabinecie, noszącym nazwę "Kącik delfina" książę Henryk prowadził z ożywieniem rozmowę ze swymi konfidentami: Jakubem d'Albon de Saint-André
i baronem Kajetanem de Roncherolles'em.
– Drodzy przyjaciele, mówił delfin – mówię wam, że odkryłem perlę nad perły, piękność, która mogłaby zaćmić wszystkie piękności naszego dworu. Lat szesnaście, najwyżej siedemnaście, gęste kasztanowate włosy, usteczka… jak pąk granatu, głębokie oczy, ciemnoszafirowe – prawie czarne, postawa bogini, aksamitny, skromny, lecz pełen wytwornego wdzięku strój, czoło anielskiej czystości a minka harda i przekorna! Jej obojętne spojrzenie przesunęło się po mnie, zapalając w mym sercu ogień miłości. Czuję, że kocham tak, jak nigdy jeszcze dotąd nie kochałem… Kocham i muszę posiąść wzajemność, w przeciwnym bowiem razie życie straci dla mnie cały swój powab.
Dwaj konfidenci delfina na widok wzruszenia, z jakim ich pan wypowiedział te słowa, porozumieli się ze sobą wzrokiem i zrozumieli, że sprawa przedstawia się poważniej, niż się im pierwotnie wydawało. Hrabia d'Albon zwrócił się do delfina z pytaniem:
– Jak się nazywa ta nieznana nikomu piękność?
– Nie wiem. Spotkałem ją przy bramie Tempie i udałem się za nią drogą do Bagnolet, dokąd jechała na białym rumaku. Poszedłbym za nią nawet do piekła, gdyby taka była jej wola.
– Należało zaczepić ją – rzekł krótko Roncherolles.
– Uczyniłem to – odpowiedział Henryk, wzruszając ramionami.
– I co? – padło pytanie z ust obu konfidentów.
– Spojrzała na mnie takim wzrokiem, że odpowiedziałem na to niskim ukłonem i… ustąpiłem jej z drogi… Ja – następca tronu Francji – uległem, poskromiony wzrokiem dziewczyny nieznanego nazwiska – tak poskromiony i nieśmiały, że stanąłem, jak baran, pośrodku drogi.
Jest to najlepszy dowód, że temu spotkaniu zawdzięczam utratę serca.
Dworzanie królewscy spojrzeli po sobie z prawdziwym niepokojem. Należało dobrze uważać, aby wyczuć w porę, czy mają do czynienia z prawdziwym uczuciem, czy też ze słomianym ogniem; należało też odpowiednio zachować się. Przystąpili więc do ostrożnego zbadania terenu.
– A więc, wasza książęca mość nie ośmieliłeś się udać jej śladem?
– Owszem… lecz w znacznej odległości. Dotarłem, aż do Bagnolet, tam jednak zgubiłem nagle jej ślad. Sam nie wiem jak się to stało. Nikt z mieszkańców wioski nie mógł mi udzielić o niej żadnych informacji.
– I na tym się romans zakończył?
– O nie! Dwukrotnie wracałem do bramy Temple.
– No i?
– Dwukrotnie spotkałem ją tam i wędrowałem jej śladem. I znowu wyruszyła do Bagnolet i znowu zgubiłem jej ślad we wsi.
To mówiąc westchnął żałośnie.
– A więc, wasza miłość, nie wiesz nic jeszcze o swej pięknej nieznajomej?
– Ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka, ani kim jest?
– Nic… nic zgoła – zabrzmiała smętna odpowiedź. – Wiem to tylko, że życie mi nagle obrzydło.
Roncherolles postanowił wyzyskać sytuację, aby zaskarbić sobie względy delfina:
– Zechciej, wasza miłość, powierzyć mi tę misję, a nie upłynie doba, a będę już znać jej imię i miejsce zamieszkania.
Saint-André wściekły, że dal się ubiec towarzyszowi, wtrącił z żywością:
– Tak jest, wasza miłość, powierz nam tę misję, a my dostarczymy ci wszystkich informacji.
– Wierni z was i dzielni przyjaciele – wykrzyknął bardzo serdecznie Henryk. – Nie zapomnę o tym, gdy zostanę królem.
"Dwaj przyjaciele" ukłonili się nisko, pewni, że delfin powierzy im misję, która będzie początkiem ich kariery.
Nagle zabrzmiała odpowiedź:
– Powstrzymajcie waszą gorliwość – przyda się wam przy następnej okazji. Powierzyłem już tę sprawę de Ville'owi. Zręczny z niego człowiek, dobry dyplomata i nie od parady nosi głowę na karku, toteż z minuty na minutę czekam na jego przybycie.
Przymuszonym uśmiechem zamaskowali uczucie zawodu i gniewu na szczęśliwego rywala, który sprzątnął im tłusty kęs łaski pańskiej przed samym nosem. Nie mogąc rozprawić się z nim z bronią w ręku, zaatakowali nieobecnego podstępnie innym sposobem:
– Hm, Hm! – bąknął de Saint-André – co powie na to pani de Savigny, gdy się dowie, że pan de Ville, podjął się tej misji?
– A dowie się o tym na pewno – dodał Roncherolles – nie mógłby utrzymać wobec niej języka za zębami.
– Dajcie żyć biedakowi – przerwał ich dogadywania delfin – chcecie dać do zrozumienia, że baron de Ville musi się wygadać, jest bowiem małżonkiem pani de Savigny, ta ostatnia zaś będzie wściekła, bo raczy darzyć mnie swymi względami. Dowiedzcie się jednak, że de Ville jest mi bezgranicznie oddany, że jest on małżonkiem pani de Savigny jedynie nominalnie, z przyjaźni dla mnie i dlatego, aby dziecko, które mam z nią, mogło mieć nazwisko. Ta para małżeńska nie ma jednak ze sobą nic wspólnego. Jestem pewny, że de Ville będzie niemy, jak ryba… a gdyby się wygadał, pani Nicola de Savigny nie jest kobietą, która by robiła o byle co skandale.
Nie nastając dłużej zmienili temat:
– A pani Diana?
– Pani Diana nie jest kobietą – rzekł Henryk z powagą. – Pani Diana – to bogini. Jest wyższą ponad wszelkie nasze słabostki, których istnienia nawet nie podejrzewa.
Prócz dwóch kochanek następcy tronu istniała jeszcze trzecia kobieta, która większe niż dwie poprzednie miałaby prawo interesować się gwałtowną miłością delfina do pięknej nieznajomej.
Kobietą tą była jego ślubna żona, Katarzyna Medycejska. Widocznie jednak nie brano jej osoby wcale w rachubę, bo nikt z obecnych nawet nie wspomniał, jej imienia.
Widząc, że nie mają dziś szczęścia, zaczęli jeszcze z innej beczki:
– Należy tylko życzyć sobie – bąknął Saint-André – aby jego książęca mość Karol Orleański, nie ujrzał ślicznotki, która podbiła serce waszej miłości.
Henryk drgnął gwałtownie, a w oczach jego zapłonął ponury ogień nienawiści, nienawiść bowiem utworzyła przepaść między nim a jego bratem Karolem Orleańskim.
Widząc, że strzała dosięgła celu, dwaj dworacy zaczęli na dobre zatruwać duszę Henryka jadem.
– Książę Orleanu mógłby ci łatwo sprzątnąć ją sprzed nosa – szepnął Roncherolles.
– Czuje się bowiem zupełnie bezpieczny, za plecami króla jegomości, który wyróżnia go jawnie, żywiąc dla ciebie, wasza miłość, uczucie nienawiści.
– Powiadają, że król jegomość chce go ożenić z córką cesarza.
– I, że chce go wyposażyć… kosztem twego dziedzictwa, wasza miłość.
– Młodszy brat zmiażdży cię swoją potęgą.
– Cierpliwości… cierpliwości… – przerwał ich wywody Henryk, a głos jego zabrzmiał dziwnie głucho – król nie jest wieczny… Nadejdzie dzień, w którym zostanę niepodzielnym panem… Wtedy porachujemy się z tobą, mój braciszku!
– Oby jednak ten dzień nastąpił przed całkowitym ograbieniem, waszej miłości – szepnął z fałszywą słodyczą Saint-André.
Roncherolles zawsze bardziej wybuchowy i brutalny, zerknął spode łba na swego pana i dorzucił:
– Można by w razie czego dopomóc woli nieba…
Słowa to były zuchwale… w powietrzu zawisł cień zbrodni stanu. Henryk zacisnął pięści, nie dojrzał w nim jednak jeszcze zbrodniczy zamiar, nic wtedy nie odpowiedział i odwrócił głowę w inną stronę.
Dwaj kusiciele spojrzeli na siebie ze złowrogim uśmiechem, pewni, że zasiane przez nich w duszy delfina ziarno zbrodni, zacznie kiełkować powoli, aby z czasem wydać straszliwy plon.
Kłopotliwą ciszę, jaka zaległa komnatę, przerwało ukazanie się w progu Jana de Ville, barona de Fontette, kawalera orderu króla jegomości, groźnego dowódcy awanturniczej bandy faworytów delfina Henryka, pozostających na jego żołdzie. Był to wyrozumiały małżonek kochanki następcy tronu.
Na jego widok Henryk zapomniał o wszystkim:
– No i co? – mów, mój de Ville?! – wykrzyknął z niebywałą dla niego żywością.
– Nie przynoszę dużo, wasza książęca mość – odpowiedział, mogę już jednak udzielić pewnych wskazówek. Dziewczyna nazywa się: Polna Różyczka.
– Polna Różyczka! Ależ to istne wcielenie wiosny! – wykrzyknął Henryk z zachwytem. -
Polna Różyczka! I co dalej?
– Nic więcej! Jasne jest, że mamy do czynienia tylko z przezwiskiem, jakie jej dano, lecz nie z prawdziwym imieniem.
– Nie inaczej. Dziewczę pochodzi na pewno z bardzo dobrej rodziny. Mówi o tym każdy jej ruch i spojrzenie.
– Prawdziwego imienia nie zdołałem się jeszcze dowiedzieć – mówił dalej de Ville. Lecz dowiem się na pewno. Wiem za to, że mieszka przy ulicy świętego Marcina, na wprost oberży
"Pod Ślepą Sroką", w kamieniczce stojącej na rogu ulicy de la Beaudrierie. Kamieniczka jest własnością pewnej starej kobiety nazwiskiem Agadou, typowej pod słońcem jędzy; mimo tej cechy jednak cnota jej jest niewzruszoną opoką. Żadne obietnice z mojej strony nie wywarły pożądanego skutku. Jest wierną dziewczynie, jak pies. Jednakowoż mam wrażenie, że skała zaczyna kruszeć i… kto wie, co przyniesie jutro. Jeśli jednak da się nawet skusić, będzie to drogo kosztować waszą miłość.
– Nie dbam o cenę!
– A więc słucham rozkazów waszej miłości!
Po cichej rozmowie na uboczu de Ville opuścił komnatę. Na ulicy św. Antoniego czekało na niego dwóch drabów, ubranych w sukienne suknie, kaftany ze skóry, płaszcze, przy boku każdego z nich wisiał olbrzymi miecz, za pasem zaś mieli ostre sztylety. Wygląd ich świadczył jasno, że byli to dwaj najemni zbirowie. Pierwszy z nich średniego wzrostu, czarniawy, suchy
Prowansalczyk nazywał się Tyka. Drugi olbrzymi, spasły Burgundczyk zwał się Pęcherz.
Spacerowali tam i z powrotem, okrążając od czasu do czasu olbrzymi klon, rosnący pośrodku ulicy: tuż obok wznosił się kamienny krzyż, wystawiony między kościołem św. Katarzyny, a pałacem wielkiego prefekta. Godną uwagi była ta okoliczność, że dwaj zbirowie nigdy nie szli razem; suchy Tyka kroczy! zazwyczaj przodem, a olbrzym Pęcherz postępował o kilka kroków za nim. Idąc nie przestawali rozmawiać ze sobą. Tyka grzmiał głębokim z głębin brzucha płynącym basem; Pęcherz piszczał cienko, jak dziecięcy flecik. Aby porozumieć się ze sobą Tyka odwracał głowę, a Pęcherz wyciągał szyję, jakby chcąc pochwycić w locie smaczny kąsek. Mówiąc o najobojętniejszych sprawach przewracali straszliwie oczami, robili groźne miny, rzekłbyś pragnąc pożreć się wzajemnie.
Na widok zbliżającego się do nich de Ville'a wyprostowali się, jak żołnierze przed swoim dowódcą.
Baron rzucił krótki rozkaz:
– Zbliż się. Powiem ci o co chodzi, potem wytłumaczysz to Pęcherzowi, który jest głuchy, jak pień.
Pan i dwaj zbirowie ruszyli powoli w kierunku bramy Baudet.III. W PAŁACU DE CLUNY
W tym samym czasie na drugim krańcu Paryża, w olbrzymim gabinecie przy ulicy de Cluny, wzniesionym od niedawna przez opactwo przy ulicy de Mathurins, przy biurku, zarzuconym papierami, siedział kawaler o niezwykle dumnym wyglądzie. Mógł mieć około czterdziestu sześciu lat; przenikliwy wzrok, zmysłowe usta, ironiczny wyraz twarzy, nieco zmęczonej życiem, wspaniałe aksamitno-jedwabne szaty, niezwykle eleganckie, złote ostrogi i wysokie buty z wonnej łosiowej skóry, przy boku solidna szpada z rękojeścią, wysadzoną diamentami – słowem był to pan z panów – kardynał Jan Lotaryński.
Przy drugim końcu stołu stali dwaj zakonnicy: Teobald i Lubek, osobistości dobrze w owych czasach znane, dzięki Klemensowi Marot'owi, który uwiecznił w swych wierszach tę, godną parę. Stali w pełnej uniżoności pozie przed kardynałem, który rozparty niedbale w fotelu mówił:
– Polna Różyczka! Mówisz, bracie Lubku, że się nazywa Polna Różyczka? Piękne to imię, lecz aż za piękne na to, aby być prawdziwe.
– A jednak ta panna tak się nazywa! – jęknął żałośnie brat Lubek.
Odważniejszy nieco brat Teobald dorzucił z wielkim tupetem:
– Wobec tego, że imię to nie miało szczęścia spodobać się waszej eminencji, postaramy się przekonać szlachetną pannę, że musi je zmienić.
Brat Lubek przytaknął tym słowom skwapliwie, kiwając raz po raz głową.
Kardynał wzruszył nieznacznie ramionami i zamyślił się; braciszkowie zakonni w oczekiwaniu na dalsze rozkazy zamarli w pochylonej pozycji, z pół przymkniętymi oczami.
Kardynał dumał:
– Imię dziewczęcia jest piękne, a jego posiadaczka jeszcze piękniejsza. Będę miał zachwycającą kochankę… tak jest, będę miał… muszę ją bowiem mieć za wszelką cenę! Tajemnica jaka otacza jej osobę, wszystkie przeszkody, które znajdują się na mej drodze, czynią to dziewczę jeszcze bardziej pożądaną zdobyczą. Niech Bóg mi będzie za to sędzią, lecz czuję, że jestem naprawdę zakochany i muszę zdobyć tę dziewczynę. Gdyby na tronie Francji zasiadał nie Franciszek I, lecz Henryk II, już by się to stało! Henryk w moich rękach byłby pokorną gliną, którą mógłbym ulepić podług swego gustu. U Franciszka I jestem w niełasce, brat mój Gwizjusz został skazany na wygnanie. Muszę mieć się na baczności i nie wywoływać skandalu, który mógłby ściągnąć na mnie uwagę króla i jeszcze gorzej go usposobić względem nas. Och! Dlaczego na tronie Francji nie zasiada Henryk II?
Ocknął się z zadumy, otworzył szufladę w biurku i wyjął z niej dwie pękate sakiewki.
Na ten widok na usta obu braciszków zakonnych wypłynął błogi uśmiech.
– A teraz wysłuchajcie mnie uważnie – zwrócił się do czcigodnej pary. – Misja, jaką chcę wam powierzyć, nie ma nic wspólnego z romansową przygodą, jest to sprawa nad wyraz subtelna i poważna, mająca na celu unieszkodliwienie knowanego przez wrogów zamachu stanu. Od waszej gorliwości zależeć będzie nie tylko zbawienie kraju, lecz może nawet życie miłościwie nam panującego Franciszka I.
Braciszkowie zakonni spojrzeli po sobie z głupimi minami. W mózgach ich nie powstała ani na chwilę wątpliwość w szczerość słów kardynała, a wobec tego, że walka z młodą dziewczyną nie zapowiadała się groźnie, wyprostowali się dumnie w poczuciu pewności bezpieczeństwa osobistego a zarazem ważności powierzanych im funkcji.
– Wrócicie tam, skąd przybywacie – mówił kardynał – i roztoczycie czujność większą niż kiedykolwiek, stosując się do instrukcji jakie wam wydam. Oto dwie sakiewki: zawartość mniejszej przeznaczam na wasze drobne wydatki, większa musi wam posłużyć do przekupienia tej starej… jakże jej tam?…
– Pani, Agadou, wasza eminencjo!
– Właśnie, właśnie. Musicie skruszyć jej opór. Jest to konieczne. Słyszycie?
– Bądź spokojny, eminencjo, to się zrobi.
– Wziąć to! – rzucił kardynał, podając im pękate sakiewki.
Braciszkowie zakonni rzucili się na swą zdobycz z taką łapczywością, że kardynał nie był w stanie powstrzymać na ten widok uśmiechu.
Nie upłynął kwadrans a dwaj zausznicy kardynała znaleźli się na moście św. Michała.
Rozmawiali po drodze, a z min ich można było wnioskować, że dręczyła ich jakaś troska.
– Sądzę, drogi bracie – wykrzyknął wreszcie brat Lubek, ze ta przeklęta pani Agadou, znowu nie zechce ani słuchać o zdradzie…, odrzuci również pękatą sakiewkę…
– Tak mi się też zdaje – dodał brat Teobald.
– Będziemy musieli wtedy zwrócić ją kardynałowi, a tym samym przyznać się do naszej porażki.
– Niestety! – jęknął brat Lubeka wtedy nie unikniemy celi więziennej, w klasztorze…
– O chlebie i wodzie!
Westchnęli żałośnie i zamilkli. Po chwili braciszek Lubek pierwszy przerwał milczenie:
– Nasza porażka i wstyd będzie jednocześnie porażką naszego pana.
– To prawda. Nie zastanowiłem się nad tym.
– Bracie Teobaldzie, nie możemy dopuścić do takiego poniżenia.
– Nie możemy! – przytaknął brat Teobald.
– Jeśli więc ta baba… odmówi…
– Jestem tego pewny! Musimy powiedzieć jego eminencji, że dała się jednak nakłonić…
– A sakiewka, bracie Lubku – a sakiewka?!
– Nie porzucimy biedaczki na pastwę losu i zatrzymamy ją.
– Ależ w ten sposób popełnimy kłamstwo! Podwójne kłamstwo!
– Uratujemy swój honor!
Brat Teobald zamyślił się, po chwili bąknął:
– Hm! Istotnie jest to jedyny sposób uratowania i… zatrzymania biednej, odtrąconej przez szlachetną panią Agadou sakiewki.
Kardynał Lotaryngii spacerował po swoim gabinecie powtarzając od czasu do czasu:
– Ta zachwycająca dziewczyna będzie moją!
Po chwili dłuższego rozmyślania z ust jego padły słowa:
– Król Francji powinien nazywać się Henryk II. To musi się stać jak najprędzej.IV. ZAKOCHANA PARA
Kawaler de Montauban tymczasem nie opuszczał swego stanowiska przy oknie i wpatrywał się z niestygnącym zapałem w okna kamieniczki na rogu ulic: św. Marcina i Baudrierie.
Langrogne, widząc, że nic na to nie poradzi, postawił pod ścianą stołek, usiadł na nim ciężko i dobywszy z kieszeni sakiewkę, pogrążył się w obliczaniu jej zawartości, czyniąc to, mruczał pod nosem.
Kawaler de Montauban obserwował drzwi wejściowe do kamieniczki z naprzeciwka, mniejszą boczną furtkę, a przede wszystkim okno na pierwszym piętrze. Czas płynął, godziny mijały, kawaler denerwował się, gryzł w sobie, nie ruszał się jednak z miejsca.
W swej naiwności młodzieńczej nie przypuszczał, że ta, której ukazania się tak uporczywie wyglądał, obserwowała go potajemnie przez kolorowe szybki, oprawiane w ołów.
Było to zachwycające, siedemnastoletnie dziewczę ubrane w białą wełnianą szatę. Delfin nie przesadził, wychwalając jej wdzięki, nic nie przesadził; najbardziej jednak zachwycające było połączenie wdzięku i dziewczęcej naiwności z dumną odwagą i energią, rozlaną na jej pięknej twarzyczce.
Młodzi chociaż nie widzieli się wcale jednak odczuwali swą obecność. Dlatego ani jedno nie odchodziło ze swego "posterunku".
W pewnej chwili de Montauban zauważył przed oberżą kręcących się tu i tam dwóch mnichów.
Ich zachowanie zwróciło uwagę de Montauban'a. Zamiast wejść do oberży, wolno chodzili tam i z powrotem, rzucając od czasu do czasu spojrzenia w stronę kamieniczki i okna
Polnej Różyczki.
Nieco dalej spacerowało dwóch drabów, ubranych w kaftany ze skóry i płaszcze. Przy boku mieli olbrzymie miecze, a przy pasku ostre sztylety. Wygląd ich spowodował, że de Montauban zaczął im się przyglądać. Oni również zerkali w okno Polnej Różyczki.
Młodzieniec zaniepokoił się i postanowił sprawdzić po co i jak długo tu zostaną. Nie odchodził więc od okna.V. W OBERŻY "POD ŚLEPĄ SROKĄ"
Przed oberżą "Pod Ślepą Sroką" stał młodzieniec o pięknych oczach, jasnych włosach, a nogach tak małych, jak u kobiety. Miał na sobie bogaty strój haftowany złotem. Na szyi widać było gruby złoty łańcuch, wysadzany drogimi kamieniami. Długie pukle gęstych włosów spływały mu na ramiona, na głowie miał aksamitny beret przybrany pękiem drogich piór, przytwierdzonych egretą – połyskującą tysiącem ogni, zdobiących ją diamentów.
U podnóża ganku stało czterech drabów; wszyscy byli bardzo porządnie ubrani, każdy z nich – uzbrojony od stóp do głów, miny ich były podejrzanie groźne. Najstarszy mógł liczyć sobie przeszło czterdzieści lat, najmłodszy na pewno nie więcej ponad dwadzieścia.
Czterej zabijacy zezowali w kierunku eleganckiego młodzieniaszka, stojącego u szczytu ganku, zupełnie tak, jakby stanowili jego straż przyboczną.
Młodzieniec zaś śledził bacznie każdy ruch dwóch mnichów i obu zauszników de Ville'a.
Nie spuszczał również oczu z kamieniczki, zamieszkałej przez Polną Różyczkę. Okno kamieniczki otworzyło się w końcu i ukazała się w jego obramowaniu głowa starej kobiety; młodzieniec dał jej dyskretny znak, na który stara odpowiedziała również znakiem, po czym znikła, zamykając okno. Ową kobietą była matka Agadou.
Młodzieniec widząc, że zakonnicy i zbirowie de Ville'a są już zupełnie blisko, otworzył szybko drzwi i wszedł do wielkiej sali oberży.
Za nim ruszyli do wnętrza czterej zawadiacy i znalazłszy się na sali, zajęli stolik położony tuż prawie przy stoliku eleganckiego młodzieńca, który zdawało się, nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Jednak, podobnie jak ze starą, porozumiał się z nimi bystrym spojrzeniem.
W tej samej chwili wszedł na salę Montauban trochę blady, lecz bardzo spokojny i zimny.
W chwili gdy stanął przy drzwiach w ten sposób, by nie pozwolić mnichom i dwom zbirom wejść do wnętrza oberży, usłyszał głośne pozdrowienie:
– Mości kawalerze, mam zaszczyt złożyć panu me wyrazy uszanowania.
Słowa te padły z ust wysokiego mężczyzny lat około pięćdziesięciu, ubranego w jaskrawe szaty i krzykliwy czerwony płaszcz, w który drapował się z teatralną godnością i majestatem.
Montauban powściągnął odruch niezadowolenia i odpowiedział bardzo grzecznie:
– Panie de Pontalais, mam zaszczyt powitać pana. Tymi słowami chciał wyminąć jegomościa, pan de Pontalais jednak zawołał donośnym głosem:
– Zrób mi pan ten zaszczyt i napij się ze mną: dziś ja płacę; jestem przy gotówce. Okoliczność dosyć rzadka, z której musisz pan skorzystać. – Potem nie dając młodzieńcowi przyjść do słowa zaryczał: – piękny Pączuszku, Wilhelminką zwany, każ podać nam flaszkę Saumuru…
i to najlepszego… ostudzonego.
– Panie de Pontalais – odezwał się niepewnym tonem Montauban – chętnie dotrzymam panu towarzystwa, muszę jednak wpierw powiedzieć parę słów tym dwóm braciszkom zakonnym i tamtej parze drabów.
To mówiąc, wskazał wzrokiem na wchodzących prześladowców Polnej Różyczki.
Widać jego głos zabrzmiał groźnie, Pontalais bowiem zadrżał i spoważniał nagle, spoglądając na tych, o których kawaler do niego mówił.
– A czy mogę, nie popełniając niedyskrecji, zapytać pana, co chcesz im powiedzieć?
– Ot, po prostu – zabrzmiała najspokojniejsza pod słońcem odpowiedź – chcę poprosić ich, aby zechcieli pójść gdzie indziej. Widok ich, pijących tutaj, nie podoba mi się.
– Tam do diabła! – mruknął Pontalais, posępniejąc nagle – a jeśli oni nie zechcą stąd odejść?
– Będę zmuszony wyrzucić ich!
– Rany Boskie! – wykrzyknął Pontalais, po czym dodał półgłosem:
– Zanim jednak pan, to uczynisz, zechciej łaskawie udzielić mi chwili rozmowy.
– Nawet dwie chwile, gdybyś pan sobie tego życzył – odpowiedział Montauban zdziwiony wzruszeniem, z jakim przemawiał do niego dziwaczny gość. – Ostatecznie teraz, kiedy cała godna czwórka usadowiła się już tutaj, nic nie nagli.
– Siadaj więc pan przy mnie, bliżej, aby nikt nie mógł usłyszeć tego, co chcę ci powiedzieć.
Braciszkowie zakonni tymczasem ulokowali się przy otwartym oknie, z którego mogli obserwować miejsce zamieszkania Polnej Różyczki. Zbirowie de Ville'a zajęli miejsce przy drugim oknie, które stało również otworem i również wychodziło na kamieniczkę matki Agadou.
Tyka przywołał dyskretnie dziewczynę służebną i zamówił butelkę wina, starając się nie ściągać na siebie uwagi gości.
Zakonnicy wprost przeciwnie zaczęli czynić zamówienie głosem donośnym i z wielką paradą:
– Proszę podać jajecznicę ze słoninką, pasztet… i… kurczę… na początek…
– I, cztery flaszki andegaweńskiego wina… aby podniecić pragnienie… a potem… zobaczymy, co będzie dalej…
Widząc niepewną minę pani Wilhelminki, która najwidoczniej żywiła obawy, aby zacni braciszkowie zamiast zapłaty za wszystkie te smakołyki nie zaproponowali jej błogosławieństwa i odpustów, braciszkowie z dumną miną wydobyli na światło dzienne pękatą sakiewkę, przy tym nie mniejszą, przeznaczoną przez kardynała "na ich drobne wydatki", lecz dużą, mającą stać się własnością matki Agadou. Pobrzękując złotem, brat Lubek rzekł:
– Uspokójcie się, pani Wilhelminko, mamy czym zapłacić. Na te słowa pani Wilhelminka uśmiechnęła się do hojnych gości najwdzięczniej pod słońcem i oddaliła się, aby wydać służbie odpowiednie rozkazy.
Scena ta ściągnęła na siebie uwagę czterech zabijaków, siedzących w pobliżu strojnego młodzieńca. Dwaj spośród rębaczy zachowali zupełną obojętność; byli to – najstarszy i najmłodszy, lecz we wzroku ich towarzyszy zapłonęły nagle dziwnie niepokojące błyski. Zamienili ze sobą kilka słów:
– Pst! Czerwonoręki! Widziałeś tych klechów, podszytych złotem? Hę?
– Widziałem, Kozia Bródko! Ich sakiewka kryje w swych wnętrznościach najmniej tysiąc liwrów.
– Dalibóg, ta gotówka czułaby się o wiele lepiej w naszej kieszeni. Co ty na to, Czerwonoręki?
– Klnę się na pępek Belzebuba, mój Kozia Bródko, że te tysiąc liwrów przewędruje do naszych kieszeni!
Rozmawiali ze sobą prawie szeptem, najstarszy jednak z ich grona usłyszał rozmowę i pochylając się w ich stronę, szepnął wskazując wzrokiem na strojnego młodzieńca, siedzącego obok nich:
– Uwaga! Alicja mogłaby was usłyszeć. Wiecie chyba, że ma świetny słuch. Wiadome jest wam również, że nie toleruje ona robienia własnych interesów wtedy, kiedy sama obejmuje kierownictwo nad wyprawą.
Głos łotrzyka brzmiał dziwnym szacunkiem w chwili, kiedy mówiąc o młodym szlachcicu, odzywał się o nim, jakby o kobiecie. We wzroku obu drabów wyczytać można było niepokój i lęk, a przecież w ich atletycznych łapach młodzieniec nie zaważyłby dużo. Upomniany przez starszego łotrzyk odpowiedział mu:
– Dobrze już, dobrze, Urwiłebku, Alicja nie będzie potrzebowała czynić nam wymówek.
– Zajmiemy się długopołymi, gdy nie będzie już nas potrzebowała.
– Radzę, żebyście uczynili tak, jak rzekliście! – powiedział Eustachy Urwiłebek; po chwili dodał:
– Wiecie chyba, że ona ma ciężką rękę.
Czerwonoręki i Kozia Bródka skupili się, jak gdyby uginając się już pod ciosami wyżej wymienionej ciężkiej ręki.
Czwarty łotrzyk najmłodszy, znany pod przezwiskiem Białorączka, nic nie widział i nie słyszał, co się działo dokoła niego; zdawało się, że na widok Alicji wpadł w stan zachwycenia i nie spuszczał z niej oczu.
Tymczasem Pontalais zaczął mówić do Montauban'a:
– Mości kawalerze, jakkolwiek jestem tylko poetą i kierownikiem grona teatralnego wesołków z Hal, od chwili naszego poznania traktujesz mnie z uprzejmością, która chwyta mnie za serce. Niejednokrotnie nakarmiłeś mnie pan i napoiłeś, jak równego sobie, a podobne uczty w życiu takiego, jak ja, biedaka, są nieraz wielką rzeczą. Toteż oddany jestem panu całą duszą;
dlatego chcę dowieść panu teraz jak szczera jest moja dla pana życzliwość.
Jeszcze bardziej zniżając głos – ciągnął dalej:
– Wspominałeś mi pan przecież, że liczysz ogromnie na poparcie kardynała Lotaryngii, aby móc się dostać pod rozkazy jego brata, sławnego dowódcy – księcia de Guise. Zapewniam pana, że byłby to pierwszy krok do dalszej kariery, która czeka cię na pewno w niedalekiej przyszłości.
– Dzięki za proroctwo! – przerwał mu Montauban ze śmiechem. – Istotnie liczę bardzo na poparcie kardynała.
– Doskonale! A teraz powiedz mi pan, czy naprawdę żywisz zamiar wyrzucenia za drzwi brata Teobalda i brata Lubka jak również tych dwóch drabów: Tyki i Pęcherza?
– Dziękuję za podanie mi ich imion. Otóż powtarzam jeszcze raz, że dotrzymam tego, co powiedziałem.
– Mam nadzieję, że gdy się dowiesz, kim jest ta godna czwórka, poniechasz pan swego zamiaru. Braciszkowie zakonni, to ślepe narzędzie kardynała Lotaryngii, dzięki któremu, zamierzasz pan ustalić twój los.
– Zaczyna mi się rozjaśniać w głowie. A ci dwaj, jak im tam?… Tyka i Pęcherz… czy to również słudzy kardynała?
– Nie, panie. To zbirowie barona de Ville, o którym opowiadałem już kiedyś panu. Nie wiem czy pan pamięta?…
– Owszem, owszem, panie de Pontalais. Dodał ze złośliwym uśmiechem:
– Pamiętam, że z barona de Ville jest brudny rufian, który ciągnie korzyści z romansu swej żony z delfinem. Jest poza tym dowódcą najemnych zbójców delfina Henryka.
– Dziwny pan masz sposób mówienia o niektórych rzeczach, mój panie!
– Miałbym się mylić?
– Bynajmniej! Cały Paryż zapewnia, że baron jest dowódcą tajnej straży jego miłości, delfina.
– Widzi pan, przybyłem z głuchej prowincji i nie umiem ani mówić pięknych słówek, ani też owijać prawdy w bawełnę. Ale nauczę się tego… nauczę, panie de Pontalais.
– Radzę to panu z całego serca ze względu na całość pańskiej skóry.
– Poprawię się, mości Pontalais, poprawię się na pewno!
– Dzięki Bogu! Teraz rozumiesz pan, jakie głupstwo byłbyś popełnił.
– Rozumiem, mości Pontalais. Zadzierając z braciszkami zakonnymi zadarłbym z kardynałem, moim przyszłym protektorem. Wszczynając kłótnię z Tyką i Pęcherzem naraziłbym się delfinowi Henrykowi, baronowi de Ville i jego zbirom. Istny młot i kowadło!
– Które starłyby cię w proch!
– Drżę… dygocę, mości de Pontalais. Całe szczęście, że zostałem w porę uprzedzony, za co dziękuję z całego serca.
– Dzięki Bogu! – zaśmiał się donośnym głosem Pontalais – wiedziałem, że uprzedzony przeze mnie o niebezpieczeństwie, będziesz miał się na baczności.
– Nie omyliłeś się, toteż udam się w tej chwili do tych czcigodnych osobistości, aby zaskarbić sobie ich względy.
Montauban powstał szybko z miejsca, zmierzając w kierunku dwóch zakonników; Pontalais powiódł za nim wzrokiem, po czym wykrzywił się lekko, mówiąc do siebie w duchu!
– A jednak on posuwa swą ostrożność nieco za daleko. Nigdy bym go o to nie posądził.
Teobald i Lubek popijali winko, czekając na jajecznicę. Służąca przyniosła ją wreszcie – wonną i złocistą. Obaj smakosze zaczęli już poruszać szczękami w przewidywaniu uczty, pobłyskując oczami i brzęcząc nożem. W chwili gdy jajecznica stanęła na stole, Montauban podszedł do dziewki służebnej i chwytając ją za ramię, rzekł:
– Odnieś to z powrotem do kuchni.
Ton, jakim wyrzekł te słowa, był bardzo spokojny, tyle w nim jednak było stanowczości, że bez chwili wahania spełniła rozkaz:
Zdumieni tym, co się stało, braciszkowie, spojrzeli po sobie, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, po chwili dopiero zerwali się z miejsca i wykrzyknęli:
– Co to ma znaczyć?
– Co to jest?
Montauban wydobył z kieszeni złotą monetę, położył ją przed mnichami na stole, mówiąc:
– Weźcie to, bracia zakonni i wyprawcie sobie ucztę gdzie indziej.VI. TEOBALD I LUBEK
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę mówiącego. Pontalais nadstawił uważnie uszu.
Czerwonoręki i Kozia Bródka łypnęli okiem na błyszczący złoty krążek, leżący na stole, każdy z nich pragnął siłą wzroku znęcić go do swej sakiewki. Młodzieniec, którego Eustachy
Urwiłebek nazywał Alicją, uśmiechał się wzgardliwie nieco, wpatrując się w Montaubana ognistym spojrzeniem; z zagadkowego wyrazu jego twarzy trudno by wywnioskować, jakie żywi uczucia względem śmiałka. Nawet Białorączka, otrząsnął się ze swej obojętności i przyglądał się uważnie temu, co się stanie.
Wszyscy bowiem czuli, że coś się musi stać. Wszyscy… prócz Teobalda i Lubka.
Jak dwa rozgniewane koguty wspięli się na palcach i nastroszyli się groźnie. Montauban nie stracił panowania nad sobą. Zwracając się do nich, uchylił kapelusza, a co najważniejsza ofiarował im złotą monetę, która przykuwała do siebie ich wzrok.
Braciszkowie zakonni, nie odznaczali się nadmiarem inteligencji. Nie rozumieli tego, że burza huczy nad ich głowami. Widzieli tylko blask złota. Gniew znikł z ich twarzy, ustępując miejsca radosnemu ożywieniu.
– Piękny flandryjski karolus – uśmiechnął się brat Lubek. – Oby Bóg miłosierny wrócił ci to z nawiązką, mój zacny szlachcicu.
Złota moneta ulotniła się w mgnieniu oka ze stołu; stało się to tak szybko, że brodacz szepnął do towarzysza z zachwytem:
– A to ci dopiero spryciarz z tego klechy! Czerwonoręki jeszcze bardziej zachwycony dodał:
– Niejeden z naszej branży pozazdrościłby mu zręczności.
Tymczasem Teobald zwrócił się do Montaubana z uśmiechem na szerokiej twarzy.
– Napijmy się za twoje zdrowie, mości szlachcicu, nie zmarnujemy ani jednego sousa.
Zamilkł i usadowił się spokojnie na dawnym miejscu. Montauban ciągle jeszcze spokojny odpowiedział:
– Zapominasz o tym, mój ojcze, że ofiarowałem wam złoto, pod tym tylko warunkiem, że zużytkujecie je gdzie indziej, nie zaś w tej oberży.
– Dlaczego nie tu? – zdziwił się brat Teobald – tu jest bardzo przyjemny zakład.
Brat Lubek dorzucił, oblizując się łakomie:
– Kuchnia wyśmienita, wino wspaniałe, a pani Wilhelminka przygotowuje jajecznicę tak, jak żadna inna oberżystka.
– Nie przeczę, mimo to jednak, musicie stąd odejść. Czy rozumiesz? Musicie odejść; i to nie zwlekając ani chwili.
W głosie kawalera dały się odczuć pierwsze symptomy zniecierpliwienia. Słuchacze zrozumieli, że coś się zaczyna psuć. Braciszkowie jednak jeszcze nic nie podejrzewali. Nie rozumieli również, dlaczego kawaler żądał od nich, aby opuścili oberżę. Nie czuli żadnego niepokoju;
młodzieniec był grzeczny, uprzejmy, przypuszczali więc, że łatwo sobie z nim dadzą radę. Robiąc majestatyczną minę rzekli:
– Bardzo nam tu jest dobrze.
– Dlatego też pozostaniemy tu i basta!
– Nie zawracaj nam głowy młodzieńcze.
– Bo zapłacisz za to!
Widocznie jednak cierpliwość Montauban'a wyczerpała się. Gwałtownym ruchem usunął na bok stół, przy którym siedzieli i wskazując na drzwi, rzucił rozkaz:
– Zmiatając stąd! W przeciwnym razie wyrzucę was na ulicę. Głos Montauban'a był tak groźny, że po raz pierwszy zastanowiło ich jego żądanie, nie chcąc jednak zrezygnować ze swych praw gości oberży, zwrócili na mówiącego piorunujące spojrzenie i warknęli:
– Miałbyś odwagę podnieść rękę na duchowną osobę?
– Bądźcie spokojni – zabrzmiała szydercza odpowiedź – umyję sobie potem ręce.
Na sali rozległy się wybuchy śmiechu. Pontalais spojrzał na śmiałka z zachwytem i pomyślał:
– A więc to tak pragnie on zaskarbić sobie względy mnichów i kardynała! Na Belzebuba, nie chciałbym znaleźć się w skórze tego zadzierzystego młodzika!
Braciszkowie obrzucili grono rozbawionych gości gniewnym spojrzeniem, potem łudząc się nadzieją, że onieśmielą go swym wyznaniem, wrzasnęli:
– Czy wiesz, z kim zadzierasz, zuchwalcze?!
– Czy wiesz, że jesteśmy ludźmi zaufania jego eminencji kardynała Lotaryngii, arcybiskupa
Lyonu, Reims i Narbonny?
– Biskupa Metzu, Verdun, Therdouane, Lucon, Albi, Walencji, Die, Macon, Nantes i Agenu?
– Opata Cluny, Marmoutier, Saint-Quen, Gozze i Fécamp?
– Po raz ostatni zapytuję was – przerwał ich wywody Montauban – czy zechcecie usunąć się dobrowolnie, czy nie? Teobald i Lubek nagle przycichli, nie poniechali jednak obrony.
– Mamy prawo pozostać tu i pozostaniemy.
– Oberża stoi dla wszystkich otworem.
Mimo jednak pozornej pewności siebie zaczęli oglądać się niespokojnie, jakby szukając obrony z zewnątrz. Nikt jednak nie kwapił się z nią.
– Sami chcieliście tego – rzekł spokojnie Montauban. Po tych słowach ręka jego opadła na ramię bliżej stojącego Lubka. Mimo jego potężnych rozmiarów podniósł go jak piórko w powietrze, potem ruszyć w stronę otwartego okna, niosąc spasłego braciszka, który szamotał się w żelaznych kleszczach jego ręki. Brat Lubek zawisł w powietrzu między oknem a ulicą. Jakkolwiek parter nie był zbyt wysoki i mnichowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo, przerażony naglą napaścią Lubek jął drzeć się wniebogłosy:
– Napaść! Zbóje! Na pomoc!
– Uspokój się! – rzekł zimnym głosem Montauban, najwyżej przypłacisz swój upór złamaniem nogi lub ręki.
Ironiczny – wesoły błysk oczu mówiącego, mógł być gwarancją, że nie przypuszczał nawet takiego zakończenia przygody.
Widząc, że nic go już nie uratuje, Lubek zamknął oczy i jęknął:
– Święta Mario, Matko Boża, wstaw się za mną grzesznym! Montauban rozwarł zaciśniętą dłoń i Lubek klapnął na ziemię, siadając na swym szerokim pośladku; nie uczynił sobie żadnej innej krzywdy, oprócz potłuczenia. Mimo to jednak ryknął na cale gardło:
– Już nie żyję!
Potem zemdlał ze strachu.
Montauban odwrócił, się od okna z filuternym uśmiechem. Nie widać było po nim najlżejszego zmęczenia. Sala nie mogła opanować swego zachwytu.
– Ależ to prawdziwy Herkules z tego młodzieńca!
Alicja przyglądała się bohaterowi chwili z coraz większą uwagą, oczy jej zapłonęły ogniem sympatii.
Jej świta wybuchła całą gamą okrzyków radości i przekleństw, żakowie i żołnierze klaskali w dłonie. Nawet poszkodowana w tej sprawie piękna Wilhelminka – oberżystka – ukazała w wesołym uśmiechu rząd białych, jak perły, ząbków.
Dwaj zbirowie barona de Ville przyglądali się również tej scenie z niezwykłym zainteresowaniem, a z wyrazu ich twarzy i radosnych grymasów widać było, że są wielce zadowoleni z tego, co się stało. Widocznie jednak, stosując się do wydanych sobie instrukcji, nie chcieli zwracać na siebie uwagi i siedzieli spokojnie na swoim stanowisku pod oknem.
Montauban, nic sobie nie robiąc z zainteresowania, jakie wywołała jego osoba, odwrócił się do Teobalda i rzekł krótko:
– Teraz na ciebie kolej. Wybieraj: drzwi czy okno?! Teobald zdecydował się w jednej chwili i zaczął przemykać między stolikami, sunąc w stronę drzwi. Uciekał trzymając wyciągniętą przed siebie rękę i kiepską łaciną rzucał klątwę na opętanego przez moce szatańskie śmiałka:
– Anathema!… Vade retro!… In infero Satanas! Excomumco!
– Montauban, który szedł za nim aż do drzwi, rzucił mu ostatnie ostrzeżenie:
– Jeżeli spotkam was tu kiedy, albo jeśli ujrzę, że włóczycie się pod bramą kamieniczki z naprzeciwka, otrzymacie takie lanie, że ze skóry waszej pozostaną tylko strzępy. A pamiętajcie, że Hoël kawaler de Montauban zawsze dotrzymuje obietnicy.
Słowa te wymiotły brata Teobalda z sali. Wybiegi na ulicę z takim impetem, że poślizgnął się i wpadł jak długi do rynsztoku, skąd nie ruszył się przez jakiś czas, wyobrażając sobie, że już nie żyje. Teraz znowu Lubek odzyskał przytomność i zaczął ryczeć, jak zarzynane zwierzę.
Teobald przyłączył swój głos do jego głosu, a darli się tak głośno, że zaalarmowali całą ulicę.
Montauban, stojąc w progu oberży, wybuchnął donośnym śmiechem. Wrócił wreszcie na salę, pozostawiając za sobą drzwi otwarte. Ze złośliwym uśmiechem zmierzył w stronę Tyki i
Pęcherza.