- W empik go
KRÓLOWA ŻEBRAKÓW - ebook
KRÓLOWA ŻEBRAKÓW - ebook
Romans historyczny, erotyka, 20-lecie międzywojenne Ewelina to 25-letnia panna, która nie może liczyć na korzystny mariaż. Dziewczyna nie zgadza się na ślub z 50-letnim wdowcem i zostaje wyrzucona na ulicę w środku zimowej nocy. Od śmierci ratuje ją Wiktor, który pozostawia Ewelinę w swoim kawalerskim mieszkanku jako pomoc domową. Mężczyzna zakochuje się w niej, lecz jedyne na co może liczyć to ślub z rozsądku. Ewelina jednak zrobi wszystko, aby stać się od niego niezależną… Książka 2022 r. według portalu PISARZE POLSCY PL
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396021168 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czyli przedmowa od autorki
„Królowa żebraków” to romans historyczny osadzony w latach międzywojnia, to jest około 1920 roku. Celowo nie podaję dokładnej daty wydarzeń, nie poruszam też zagadnień związanych z polityką czy wydarzeniami historycznymi. Podczas pisania skupiłam się na realiach życiowych, w których żyli biedniejsi obywatele miast – nawiązałam jednak do życia wyższych sfer, aby ukazać kontrast poziomu egzystencji poszczególnych jednostek. Przedstawione w powieści miejsca, ulice i miasto są całkowicie fikcyjne. Opisywane w nich warunki życia obywateli są moją interpretacją – podczas pisania bazowałam na poniższych źródłach:
Bibliografia
1. Maja i Jan Łozińscy, „W przedwojennej Polsce – Życie codzienne i niecodzienne”, wydanie 2 zmienione, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2020
2. Praca zbiorowa, „Dwudziestolecie międzywojenne – Miejsca, ludzie, wydarzenia”, wydanie 1, Grupa Wydawnicza PWN, Warszawa 2009
3. Internet
Archiwa Państwowe, Narodowe Archiwum Cyfrowe, www.nac.gov.pl
Celem fabuły jest opisanie wątku miłosnego, budzącej się do życia miłości między ludźmi z różnych warstw społecznych. Ukazana tutaj rola kobiety w życiu codziennym Polaków i Polek dwudziestolecia nie jest przesadzona. Kobiety miały w tych czasach bardzo trudne zadanie: dom, praca i opieka nad dziećmi oraz mężem często przewyższała jednak siły słabszych jednostek. Podobnie zresztą jest dziś.
Powieść zawiera realistyczne opisy, posiada wątek duchowy i zawiera ugładzone opisy drastycznych scen. Kierując się gatunkiem powieści, postawiłam na opisy wewnętrznych rozterek miłosnych głównych bohaterów. Romanse historyczne mają to do siebie, że tło historyczne jest w nich jedynie delikatnie nakreślone, cała akcja toczy się wokół miłości głównych bohaterów.
Droga Czytelniczko/Czytelniku! Pamiętaj, że powieść jest moją interpretacją realiów epoki, w której poziom życia w różnych sferach społecznych mógł znacznie się od siebie różnić. Przykładem może być choćby różnica w sposobie oświetlania mieszkań. O ile w jednej części miasta była dostępna elektryczność, a mieszkańcy kamienic posiadali nawet swoje radia (ci bogatsi), o tyle w innych miejscach ludzie nadal korzystali z lamp naftowych, nie mieli w domach kranów i prywatnych ubikacji. Wszelkie różnice wynikające z odniesienia powieści do realiów historycznych uzasadniam skierowaniem myśli ku romantycznej warstwie tej książki.
Niniejsza powieść służy rozrywce, nie jest polem do naukowych rozpraw czy domysłów myślicieli. Życzę dobrej zabawy podczas poznawania świata głównych bohaterów Osoby zainteresowane historią 20-lecia odsyłam do stosownych publikacji.
Ewelina C.Lisowska1. SZMACIANA LALKA
Stała na surowym bruku, osłabiona swoją wynędzniałą chudością i mdlejącą delikatnością. Swoją nikłą posturą nie zwracała na siebie uwagi. Stara sukienczyna i wątpliwej jakości płaszcz, podniszczone buty skórzane i szara chusta wełniana – wszystko to wtapiało ją w gwar tłumu mknącego po zimowej ulicy. Trzęsła się z zimna, łowiła spojrzenia gniewne, zadumane i smutne. Nieśmiało wyciągała przed siebie własnoręcznie wykonane lalki szmaciane i wciąż łudziła się, że ostatnie promyki nadziei, wypływające z jej serca, sprawią, że ktoś w końcu kupi choć jedną z nich.
Obok niej przemknął powóz czterokonny – przyciągnął na dłuższy moment uwagę zabieganych przechodniów, po czym pomknął dalej i pozostawił za sobą lodowato-śnieżny podmuch wiatru. W powietrzu unosił się smród dymu wypływającego z kominów kamienic. Stukot końskich kopyt, nieliczne samochody, pojedyncze, zasłyszane słowa rozmów – nikt nie był przesadnie rozmowny gdyż pogoda nie sprzyjała temu. Paskudna aura, która przyciągała skutecznie uwagę osób skulonych pod naciskiem chłodu, czyniła wysiłki dziewczyny bezowocnymi. Pomyślała: „Choćbym stała tutaj wieki, to i tak nic nie sprzedam.”
Bała się, była wprost przerażona obojętnością świata, który nie zwracał uwagi na jej cierpienie. Ale jeszcze bardziej obawiała się głodu i potępienia z ust członków rodziny. W najgorszych momentach swojego życia czuła, że nigdy nie powinna się była urodzić. „Boże, żebym miała męża…” – pomyślała, a jej oczy złowiły w tłumie eleganckiego gentelmana. Był ubrany w modny, zimowy płaszcz i kapelusz. „Taki to nigdy nie zwróciłby na mnie uwagi.” Mężczyzna był przystojny, ciemnooki i sprawiał wrażenie dobrze zbudowanego. Chwilę później jej oczy złowiły drugiego z panów. Kroczył długimi susami obok prędko przebierającego nogami eleganta. Wysoki lecz przygarbiony, jakby go coś bolało, miał na sobie poszarzały płaszcz i przykurzony, czarny kapelusz. Nie zdążyła dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Gdy ją mijał, skulił się jeszcze bardziej pod wpływem lodowatego podmuchu wiatru. Dziwnie dobrani przechodnie pomknęli dalej, zupełnie jak wszyscy inni, których widziała dziś w przelocie.
Pogrążona w swoich wewnętrznych rozważaniach, straciła poczucie czasu. Ulica powoli zaczęła się wyludniać. Każdy poszedł w swoją stronę. W końcu musiała się poddać. Są takie rzeczy, na które nie można nic poradzić, więc po co z nimi walczyć? Zrezygnowała z dalszego oczekiwania na nabywcę jej skromnego towaru i ruszyła przed siebie. Odrzuciła na bok wszelkie nadzieje na to, że zdarzy się cud, który sprawi, że pewnego dnia będzie mogła żyć godnie, pod opiekuńczymi skrzydłami kochającego ją męża. Przyszedł czas, aby znów zmierzyć się z rzeczywistością, która miała pochłonąć resztki jej nadziei. Musiała wrócić do domu…2. WŁAŚCICIEL CHAOSU
Bezlitośnie zmęczony, wrócił do swojego skromnego lokum. Jak zwykle zastał w nim jedynie bałagan i bród, których nigdy nie miał czasu posprzątać. „Bo po co to ruszać?” – za każdym razem pytał samego siebie, gdy coś wylało się na podłogę. – „Przecież samo wyschnie.”
Ściągnął z siebie płaszcz. Odkrył brak kolejnego guzika i stwierdził fakt pogłębienia się rozdarcia na rękawie. To musiało się stać, gdy zahaczył o klamkę w biurze.
– Znowu te wydry będą się ze mnie śmiały – burknął pod nosem. Chwilę później zajął się rozpalaniem ognia w piecu kaflowym, aby ocieplić tą „zimną norę” – jak ją z odrazą nazywał.
Przypomniał sobie uwagi, które posłyszał dziś niechcący z korytarza redakcji:
– Wiktor to stary kawaler. Jak facet nie ma kobiety, to wygląda właśnie tak, jak on – powiedziała sekretarka szefa do koleżanki z rubryki kulinarnej.
– Ha, ha, ha! Może ugotuję mu jakiś obiadek, żeby się biedulek trochę odchował, bo taki jakiś kościsty! – zażartowała gruba Jola.
– Lepiej zmień dietę, bo wyglądasz jak baleron! – fuknął pod nosem, odpowiadając dopiero teraz na ten komentarz. Nigdy nie odważyłby się twarzą w twarz wypowiedzieć do kobiety takich słów. Był na to zbyt wrażliwy, choć chował tę cechę jak najgorsze znamię, widniejące na jego męskiej naturze.
Zbliżył się do okna. Obserwacja ulicy z drugiego piętra kamienicy zawsze przynosiła mu ukojenie. Miał wrażenie, że nie jest sam, lecz uczestniczy w życiu każdej z codziennie przechodzących tamtędy osób.
– A ta znowu tam stoi.
Ujrzał drobną postać z chustą na ramionach i odsłoniętą głową. Trzymała w ręce coś małego i nieśmiało wyciągała to ku przechodniom. W koszyku na ramieniu miała tego czegoś kolorowego jeszcze więcej. Silniejszy podmuch wiatru zmusił ją do zakrycia chustą matowych, czarnych włosów, które upięte miała w zgrabny koczek. Widywał ją codziennie od paru miesięcy i zawsze zastanawiał się, czy ktoś w końcu coś od niej kupi.
– Chyba będę musiał się ulitować nad tym dzieckiem. – Westchnął współczująco, po czym sięgnął do kieszeni marynarki, aby przeliczyć znajdujące się w niej monety. Niestety, gdy tylko wyciągnął sakiewkę z kieszeni, stało się coś niezwykle irytującego. – A niech to! Znowu dziura! – Po podłodze potoczyło się kilka monet, które prędko pozbierał, wściekły na złośliwość rzeczy martwych. – A! Jutro tamtędy będę przechodził, to jej dam. – Machnął ręką i odstawił sakiewkę na parapet okna. Zaczął zastanawiać się nad tym, jak ogarnąć ten cały bałagan, który swoją drogą zaczął go już przerastać.
– Trzeba by chyba kogoś zatrudnić do sprzątania. – Ponownie wyjrzał przez okno. Przez szarą kurtynę chmur przebiło się kilka promyków zachodzącego słońca, które oświetliły miejsce, gdzie stała dziewczyna z koszykiem. Później nagle stało się coś niesamowitego! Do biedaczki podeszła mała dziewczynka z chustką na głowie, wyglądająca na równie biedną co tamta. Wyciągnęła dłonie do sprzedawczyni. Dziewczyna przykucnęła i zaczęła rozmawiać z dzieckiem. Po chwili ujrzał, jak mała, może siedmioletnia dziewczynka, sięga do koszyka i wyjmuje z niego jedno kolorowe _coś_.
– Ciekawe czym jej zapłaci.
Dziecko przytuliło to _coś_ do siebie i wtedy domyślił się, że musi to być lalka.
– Dziewczyna sprzedaje lalki.
Dziecko odeszło, a Wiktor zdziwił się.
– Nie zapłaciła jej!
Zrozumiał, że to był podarunek. Uliczna sprzedawczyni nie miała wiele, ale mimo to podarowała dziecku lalkę. Poczuł, jak coś ściska go za serce.
– Następnym razem kupię od niej kilka – postanowił, a jego wzruszenie przerwało pukanie do drzwi. – Wejdź Antek!!!
Nie musiał długo czekać na wejście gościa. Dobrze wiedział, że jedyną osobą, która może go o tej porze odwiedzać, był jego bardziej udany młodszy brat. „Ten, co to mu wszystko wychodzi, a panienki same latają dookoła niego jak sikorki dookoła tłuściuchnej słoninki.” – komentował go w myślach za każdym razem, gdy go widział.
Pan Słoninka był brunetem o brązowych oczach, idealnych proporcjach ciała i malowanych rysach twarzy, upodabniających go do cudownego Adonisa.
– Cześć Wiktor! – przywitał się Antoni – O rany… Jest gorzej niż tydzień temu! – W porę zrezygnował z położenia na brudnym stole swojego idealnie czarnego płaszcza. – Potrzeba tutaj kobiecej ręki. Nie zastanawiałeś się nad tym? Tak przypadkiem?
Wiktor wewnętrznie uległ skrajnej irytacji, jednak zacisnął zęby i rzekł tylko:
– Właśnie przed chwilą o tym myślałem.
– Bogu niech będą dzięki! – Młodszy brat postawił kilka kroków do przodu i stanął obok rozgrzewającego się pieca kaflowego. W mieszkaniu Wiktora było niemal tak samo zimno, jak na ulicy. – Czasem zastanawiam się, jakim cudem jeszcze nie pożarł cię ten cały chaos! Człowieku! – Skierował ku niemu perswazyjne spojrzenie. – Weronika to przeszłość! Znajdź sobie inny obiekt westchnień i ogarnij się!
– Odczep się, panie idealny! – warknął i zamknął się w bólu wspomnień.
– Wik, przecież jest tyle kobiet na świecie – zabrzmiał łagodniej. W gruncie rzeczy współczuł bratu. Zachęcony jego tonem Wiktor odpowiedział:
– Znasz jakąś, co mogłaby od czasu do czasu wpaść posprzątać mój chaos?
– Masz na myśli swoją głowę? – zażartował, żeby rozweselić smutasa.
– Bardzo śmieszne. – Wbił w niego sztylety swoich zielonych oczu. Uwaga brata zabolała jego niskie poczucie własnej wartości.
– Pracujesz w gazecie. – Westchnął. – Przecież możesz wstawić tam jakieś krótkie ogłoszenie. Zygi na pewno ci pozwoli! Gdyby nie twoja praca i poświęcenie, to ta gazeta nie miałaby szansy bytu! – Dodał uśmiech, żeby być bardziej przekonującym.
Przychylna opinia brata skłoniła Wiktora do zbliżenia się w jego kierunku. Przeszły mu smutek i niechęć do tego idealnego kawalera, rzekł więc niemal optymistycznie:
– Wprost nie mogę uwierzyć, że znalazłeś we mnie coś pozytywnego.
– Bracie, gdybyś ty znalazł w sobie coś pozytywnego, to żadne krytyczne uwagi na twój temat nie dotknęłyby cię do tego stopnia, żeby zaczęły ci drżeć ręce.
Wiktor spojrzał na swoje duże dłonie, po czym schował je do kieszeni spodni. Był wrażliwy i zakompleksiony, a brat wciąż dawał mu do zrozumienia, że powinien coś ze sobą zrobić. „Później, może za tydzień, za rok…”
– Napiszę ogłoszenie w gazecie – zmienił prędko temat.
Antoni jedynie skinął głową.3. MODLITWA SKAZANEJ
Ból gardła, dreszcze, gorączka… Znów poległa w boju, znów jej ciało nie potrafiło znaleźć w sobie siły, aby pokonać strach i zmęczenie, które rozbiły ją na czynniki pierwsze. Rozchorowała się, bo przemarzła, gdy przez sześć godzin przemierzała ulice miasta, aby zarobić na swoje utrzymanie.
– A ta znowu leży! – fuknęła na nią starsza siostra, która zaglądnęła jedynie na kilka sekund do jej ciasnego, pustawego pokoiku z niewielkim oknem. Niegdyś dzieliły go razem. Teraz Marta była mężatką cieszącą się poważaniem w rodzinie.
Chora chciała poprosić ją o odrobinę zupy, którą dziś własnoręcznie ugotowała, zanim dolegliwości przygwoździły ją do łóżka. Lecz zamiast obiadu przełknęła jedynie słone łzy i zrezygnowała z wypowiedzenia tej prośby. A później przez zamknięte drzwi do jej uszu dotarły kolejne oskarżenia.
– Nie będę jej utrzymywał! Niech ona idzie do normalnej roboty! – usłyszała donośny głos brata.
– Ja też wiecznie nie będę na nią dawał! – warczał ojciec. – Jest starą panną! Trzeba ją będzie wydać za mąż, bo tylko jak kula u nogi jest!
– Kto ją taką chorą weźmie!? – zajęczała matka. Jako jedyna miała dla niej odrobinkę współczucia, niestety przykrytego grubą warstwą zarzutów, że jej młodsza córka nic w domu nie robi.
– Ty też, mamo, chora jesteś, a jakoś nie leżysz w łóżku cały dzień – powiedziała jej starsza siostra. Marta prowadziła udane życie u boku męża, w dobrze umeblowanym mieszkaniu. Zawsze miała o Ewelinie jak najniższe mniemanie. Przecież zawsze była tym najmniej udanym dzieckiem. Jednak tym razem uwaga Marty zabolała ją znacznie bardziej niż zwykle.
Nakryła głowę kołdrą, aby już więcej nie słyszeć tego biadolenia, które przyprawiało ją o szaleństwo w niemocy. Zaczęła się po cichutku modlić:
– Boże, zabierz mnie stąd, bo już dłużej tego nie zniosę. Nie mam już siły. Moje ciało jest takie słabe i chore. Nie mam siły, aby pracować. Nie wiem, czy zasłużyłam na niebo czy na piekło, ale proszę, weź mnie do siebie.
Po tych wyszeptanych słowach targnęła nią fala bezkresnej rozpaczy. Serce biło jej tak mocno, jakby chciało wydostać się na zewnątrz niczym ptak chcący uwolnić się z klatki. „Dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego to ja musiałam urodzić się taka słaba i chorowita?! Nie chcę mieć starego męża, który w zamian za moją pracę rzuci mi kawałek chleba i zażąda ode mnie mojego ciała. Żebym choć miała siłę, aby samodzielnie żyć…” Wiedziała, że to nierealne, dlatego doszła do głosu jej autodestrukcyjna natura.
– Chcę umrzeć! – jęknęła przez łzy, lecz na tyle cicho, żeby nikt je nie usłyszał. Ostatkami sił wykrzesała ze swojej smutnej duszy okruchy nadziei i wyszeptała jeszcze kilka słów, prośbę mającą uratować jej nędzny byt. – Lecz jeśli chcesz, abym żyła, Boże, to ześlij mi mężczyznę, takiego co naprawdę mnie pokocha i zaakceptuje. Takiego który się mną zaopiekuje, i któremu będę mogła dać siebie w zamian. Przecież wiesz, że nie mam nic ponad te pokłute igłą do szycia ręce i schorowane ciało.4. REDAKTOR „NIESZCZELNY”
Kartka wypadła mu z rąk, więc pochylił się, aby ją podnieść. Dźwięk rozrywanych w kroku spodni przeszył lękiem jego serce na wskroś. Później nastąpiła salwa śmiechu, która dobyła się z ust pięknej blondynki. Koleżanka z redakcji wyszła na zewnątrz, nie potrafiła ukryć przed nim rozbawienia. Spojrzał w dół i ocenił straty… Długa na pięć centymetrów dziura była niczym, w porównaniu z kraterem widniejącym na jego męskim honorze, powstałym na skutek bombardowania go szyderczym jazgotem, który nadal dochodził do jego uszu z korytarza redakcji.
– Szlag – burknął pod nosem. Cały trząsł się ze złości, wyzwolonej w nim przez to niemiłe zdarzenie. Poczuł się poniżony do granic możliwości.
Wyprostował się, a chwilę później do gabinetu wszedł jego szef – pan w średnim wieku, uśmiechający się niczym teatralny amant, niepozbawiony jednak okrągłego balonika usytuowanego z przodu jego niskiego ciałka. „Następny Pan Słoninka.” – pomyślał Wiktor, gdy ujrzał go po raz pierwszy. Teraz nazwałby go raczej „leniem salonowym”.
– Słyszałem, że pan redaktor nieszczelny… – Zygmunt Chodzikiewicz przerwał i przyłożył palce do ust, jakby ta kpiarska uwaga wymsknęła się mu jedynie przez przypadek. – To znaczy: naczelny, miał awarię. – Dodał ironiczny uśmieszek, po czym poprawił bieluśkie mankieciki swojej koszuli.
Wiktor zacisnął zęby. Ten kiepski żart dolał oliwy do ognia. Trzydziestopięciolatek rzucił na biurko plik zadrukowanych maszynowo notatek, sięgnął w przelocie po swój sfatygowany płaszcz i wyparzył na korytarz.
– Stój! Wik! Na litość boską!!! Zatrzymaj się!!!
Na dźwięk tego biadolenia przystanął na środku korytarza i obejrzał się przez ramię. Widok paniki, rysującej się na idealnej twarzy szefa, sprawił mu nieziemską przyjemność.
– Mamy numer do skończenia – zabrzmiał niezwykle potulnie. Zbliżył się do niego ze złożonymi dłońmi, które miały wyrażać mniej więcej tyle, co akt skruchy i litości w jednym.
– Numer musi zaczekać – odpowiedział, jakby zupełnie go to nie obchodziło, a praca nie była dla niego jedynym sensem życia. Ale po co szef miał wiedzieć, że jest inaczej? – Mam dwie ważne sprawy do załatwienia.
– A-ale Marcin p-powiedział… – Przetarł dłonią kropelki potu, które zaczęły spływać po jego czole. Chodzikiewicz wystraszył się. – Powiedział, że jest dużo poprawek.
– Poprawek jest jak zwykle dużo – odparła obojętnie. –A teraz proszę wybaczyć, ale spieszę się, aby uporządkować moje chaotyczne życie. – Założył kapelusz na głowę. Jego mimika nie drgnęła ani na milimetr, choć miał świetny ubaw.
– Wik! Bądź za godzinę! – brzmiał ni to rozkaz, ni prośba.
– Dobrze, panie Chodzik… to znaczy Chodzikiewicz! – Ukłonił się nieprzesadnie nisko, po czym opuścił redakcję. – Podłe świnie, beze mnie byście nawet palcem nie ruszyli – burknął pod nosem i pomaszerował prosto do domu. Miał nadzieję spotkać po drodze dziewczynę, która sprzedawała szmaciane lalki.
Kilka razy przeszedł ulicę wzdłuż i wszerz, lecz nie spotkał jej. Zupełnie jakby zapadła się pod ziemię. „A ja chciałem jej to dać…” – pomyślał, gdy spoglądał na monety spoczywające na jego dłoni. Tak długo trzymał je w swoich rękach, że zrobiły się gorące. Zawiedziony, wrzucił je do kieszeni spodni, sprawdziwszy uprzednio, czy nie znajdzie tam swojej starej przyjaciółki – dziury. Z ulgą odkrył, że jest posiadaczem spodni bez dziur w kieszeniach, lecz przypomniał sobie wtedy o rozdarciu między nogami. Zniesmaczony udał się do swojego mieszkania.
Jak zwykle zastał bałagan, chłód i kurz. Ominął plamę rozlanej dzień wcześniej wody i ruszył w stronę biurka ulokowanego w sąsiednim pokoiku. Nigdy nie przeszkadzała mu ciasnota kawalerki, którą wynajmował od kilku lat, lecz dziś odczuł ją boleśnie na swojej ręce, gdy zahaczył łokciem o klamkę drzwi.
– Kurde! – Kopnął drzwi z impetem, aby pomścić swój ból. – Zawsze coś! Zawsze coś… – marudził, gdy zasiadał do pisania. Wyciągnął arkusz papieru z szuflady i umoczywszy pióro w atramencie, zaczął notować starannym, kaligraficznym pismem:
„Poszukiwana pilnie! Władczyni ładu i składu, zdolna ujarzmić chaos w domu kawalera mieszkającego na ul. Żebraków 22/4. Zapraszam po godzinie 16:00. Właściciel chaosu.”
– Jeśli znajdę damę, która będzie na tyle inteligentna i dowcipna, aby potraktować mnie poważnie, przyjmę ją niezwłocznie – powiedział do siebie zadowolony. – A teraz utnę sobie drzemkę, żeby nastraszyć trochę pana Chodzika, to znaczy Chodzikiewicza, he, he! Numer skończony, ale nie musi o tym wiedzieć. – Przypomniał sobie o dziurawych spodniach. Pospieszył do szafy, gdzie na wieszaku wisiały ostatnie spodnie bez dziur, jakie mu pozostały. Podrapał się po głowie. – Trzeba będzie kupić nowe.
Usiadł na fotelu ulokowanym tuż obok pieca kaflowego, który niemal ziębił go swoim brakiem palącego się w nim ognia. Nakrył się ciepłym kocem i westchnął smętnie.
„Nikogo nie obchodzę. Istnieję dla nich tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie potrzebują. Matka obraziła się na mnie śmiertelnie za tą przygodę z Weroniką… Och! Wera, żebyś wiedziała, jak bardzo zniszczyłaś mi życie. A mimo to nadal za tobą tęsknię, ty podła szmato. Zdradziłaś mnie, wyśmiałaś, opuściłaś w dzień przed ślubem dla jakiegoś taniego amanta… A teraz jestem sam. Skazany jestem na samotność i śmierć z braku miłości. Nikogo nigdy już nie pokocham, ani nikt nie pokocha mnie. Podłe życie!”
Zamknął oczy. Westchnął tęsknie do ciepłych rąk, słodkich ust i pięknych oczu tej, która nie istnieje. Pod powiekami oczu ożywił na nowo jej uwodzicielski uśmiech, dotknął jej nagiej, gładkiej skóry. Gdy zaczął wyobrażać sobie jej piękne krągłości, poczuł podniecenie, i przesłoniło mu ono cały świat. Jego ciało było niczyje, niczym opuszczona ruina, do której już nikt nie zaglądał. Przepełniony żalem i upokorzeniem, zsunął spodnie i dotknął miejsca, które od wielu lat nie dawało mu spokoju i powodowało uciążliwą tęsknotę za dotykiem rąk wyśnionej nieznajomej. Wyobraził sobie, że to ona go dotyka – ta piękna, idealna, wymarzona… Pragnął jej, lecz mógł ją mieć tylko w snach. „Gdybyś istniała, nie byłbym teraz sam.”5. ZGUBIONY GUZIK
Zmusiła się do wstania z łóżka, aby wyjść na ulicę. Dzień wcześniej było z nią bardzo źle więc przyszedł do niej lekarz. Jego wizyta kosztowała jej rodzinę kolejne niepotrzebnie wydane pieniądze. Przecież dobrze wiedziała, co jej jest. Medyk stwierdził to, co zwykle – że osłabienie panny Szulik związane jest ze stresem i ciężkimi krwawieniami miesięcznymi, które powodowały anemię i obniżały odporność organizmu. Proponował jej szpital, ale ona zebrała w sobie resztkę sił i zaprotestowała stanowczo. Nie chciała być dla nikogo ciężarem. Musiała pracować.
„Boże Miłosierny, spraw, żeby dziś ktoś kupił choć jedną lalkę” – modliła się nieustannie Ewelina. Stała znów w tym samym, ruchliwym jak zwykle, miejscu. Zaniosła się bolesnym kaszlem, a później nagle poczuła uderzenie, które zwaliło ją z nóg. Upadła na kolana i ręce. Jej szmaciane lalki wysypały się na mokrą, brudną ulicę… Popatrzyła na swoje dłonie – zaczęły krwawić. Ktoś przewrócił ją i pobiegł dalej, dostrzegła tylko, że był to nastolatek.
– Pomogę pani! – usłyszała tuż nad głową. Chwilę później poczuła, że ktoś pomaga jej wstać. Nie rozpoznała jego twarzy, to był jakiś nieznajomy. Surowy głos, mimo że jego właściciel przyszedł jej z pomocą, wydał jej się nieprzyjemny. – Podły łotrzyk! Nawet się nie zatrzymał! – warknął pod nosem mężczyzna i ukucnął przy wiklinowym koszu, aby pozbierać do niego porozrzucane lalki.
– Dziękuję szanownemu panu za pomoc. – Przykucnęła, aby zebrać resztę laleczek.
– Pani krwawi. – Wyciągnął z kieszeni dziurawą, szarawą chusteczkę do nosa, po czym podał ją dziewczynie, aby otarła dłonie.
Przyjrzał się jej bladej twarzy, podpuchniętym oczom i zapadniętym policzkom. Jakaś litość wzięła go za serce. Zawsze myślał, że to dziewczynka, ale ujrzał jak na dłoni schorowaną, młodą kobietę, potrzebującą pomocy. Była ładna, choć zniszczona chorobą lub strasznym smutkiem, który wyzierał z jej ciemnych oczu.
– Kupię kilka – odezwał się niespodziewanie.
Lecz nie sprzedaż była jej teraz w głowie.
– A co z chusteczką, proszę pana? – Popatrzyła na chusteczkę nieznajomego i zobaczyła że jest splamiona krwią. Czerwony płyn nadal sączył się z ranek, które wyryły w jej dłoniach ostre kamyczki. – Jest cała zniszczona. Proszę zabrać lalkę w zamian za zniszczoną chusteczkę.
Obcy machnął ręką.
– I tak nadaje się tylko do wyrzucenia. – Wyciągnął z koszyka dziesięć lalek, czyli połowę z tego, co miała przy sobie dziewczyna. Powkładał je sobie do kieszeni płaszcza. Ewelinie rzuciło się w oczy, że płaszcz ten miał dużą dziurę na rękawie i pozbawiony był kilku guzików.
– Ile się należy? – zapytał Wiktor. Początkowo chciał jej zapłacić monetami, lecz po chwili zdecydował się na papierowe. Miał je schowane w podszewce od wewnętrznej strony płaszcza.
– Och, tyle co łaska – odpowiedziała nieśmiało. Bała się podać zbyt wysoką sumę, aby nie oburzyć tego wysokiego, barczystego mężczyzny, który wydał jej się groźnym olbrzymem.
– Może być… – Wyciągnął jeden banknot. – tyle?
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż z jej ust zaczął nagle wydobywać się uporczywy kaszel. Rwący ból na moment odebrał jej dech w piersiach. Gdy Wiktor dostrzegł, że jest chora, wyciągnął z kieszeni drugi papierowy banknot.
– Tamto za lalki, a to na lekarza. – Podał jej papier i dodał jeszcze: – Proszę tam iść natychmiast, ten kaszel może być niebezpieczny. – Chłodny wydźwięk jego głosu nie pasował to troski, jaka zdawała się wypływać z jego serca.
– Dziękuję, lecz… nie mogę tego przyjąć, łaskawy panie… – Zakaszlała ponownie. Rwący ból oskrzeli napełnił jej oczy łzami.
– Jeśli ci życie miłe, dziewczyno, idź do lekarza.
Ukłonił jej się, lekko unosząc przykurzony, szarawy kapelusz, po czym odszedł pospiesznie. Z kieszeni jego płaszcza wystawały zakupione lalki, które dziwacznie wyglądały swoimi jasnowłosymi główkami na ulicę.
Spojrzała na pieniądze, wręczone jej przez tego potężnego człowieka, i pomyślała, że Bóg wysłuchał w końcu jej modlitw i błagań. W jej sercu przyczaiła się nawet nadzieja, że może kiedyś również spełnią się jej inne marzenia.
A później spojrzała na wybrukowaną, mokrą ulicę i dostrzegła leżący w śnieżnej brei guzik w kolorze czarnym. Musiał go zgubić nieznajomy dobrodziej. Podniosła guzik i schowała go do koszyka. „Oddam mu, gdy spotkam go następnym razem.” Uśmiechnęła się i poczuła ulgę. „A teraz oddam rodzicom za lekarza i kupię coś do jedzenia.”6. PIEKŁO DOMOWEGO OGNISKA
Oddała ojcu pieniądze przy wszystkich członkach rodziny, gdy zebrali się na podwieczornym posiłku. Od razu schował je do kieszeni. Zapachy musu jabłkowego oraz kaszy manny gotowanej na wodzie mieszały się z tytoniowym dymem. Ojciec musiał przed chwilą wypalić papierosa, choć wiedział, że jego młodsza córka reaguje nań dusznościami. Jej siostra – ubrana jak zwykle bardzo elegancko – spracowana matka i wiecznie gniewny brat patrzyli na nią wielkimi oczyma, jakby nie wierzyli w to, co widzą.
– Komu ukradłaś te pieniądze!? – fuknął braciszek z szyderczym uśmieszkiem.
– Zarobiłam – przyznała się jak do zbrodni.
– Ciekawe na czym?! – zaśmiała się ironicznie Marta.
– Robię lalki i sprzedaję je na ulicy – wytłumaczyła cierpliwie.
– Też mi praca! – parsknął Karol. Dwudziestopięciolatek uważał, że zawód kowala jest najważniejszym zawodem na świecie. I nie wierzył w to, że tradycyjne powozy mogą zostać wyparte przez nowoczesne wynalazki inżynierów. Nie wierzył w to, że samochód – puszka z czterema kółkami i charczącym silnikiem – może być lepszy od żywego, myślącego zwierzęcia i niezawodnego powozu na resorach. Samochód był dla niego wynalazkiem dla elit, niepotrzebnym zbytkiem, światowym widzimisię.
– Lepiej weź się do uczciwej roboty! Matka u obcych tyra, a ty po ulicach wystajesz, albo w łóżku leżysz i chorą udajesz – dodała siostra. Bardziej udana z córek wpadała codziennie, aby odwiedzić mamę. Bez rad rodzicielki młoda mężatka nie potrafiła samodzielnie funkcjonować, choć w mieszkaniu czekała na nią prywatna gosposia. Bowiem dobrze wydana za mąż panna nie mogła narzekać na luksusy.
Ewelina zacisnęła zęby. „Cokolwiek bym nie zrobiła i tak zawsze będzie im mało.” Postanowiła nie zważać na docinki rodzeństwa i marudzenie rodziców. Po skończonym posiłku podkasała rękawy, aby umyć naczynia w przygotowanym wcześniej, drewnianym cebrzyku. Wszyscy rozeszli się, więc mogła delektować się ciszą. I choć odczuwała duszność i boleśnie kaszlała, po myciu zabrała się za zamiatanie mieszkania.
Dwadzieścia minut później z ulgą ukończyła tę czynność w kuchni. Zasapana usiadła na krześle, aby odpocząć. Do pomieszczenia zamaszystym krokiem wszedł Karol. Wyciągnął z półki chleb, położył go na stole i ukroił sobie grubą pajdę. Okruchy starł na dopiero co pozamiataną podłogę. Dziewczyna zacisnęła zęby, aby nie wybuchnąć gniewem, który wzbierał w niej na przemian z płaczem. Gdyby rzekła choć słowo protestu, zostałaby zgaszona agresywnym słownictwem osiłka. Z kamienną twarzą wysłuchała siarczystego bekania Karola – spojrzał na nią, jak gdyby nigdy nic. Nie wytrzymała. Opuściła kuchnię, otworzyła drzwi i wyszła na klatkę schodową. Tam, w ciemnościach i chłodzie, jakie panowały w kamienicy, ze świstem wypuściła z ust powietrze, czego następstwem był kolejny atak kaszlu. Nagle drzwi od sąsiedniego mieszkania otworzyły się i w blasku lampy naftowej ujrzała znajomą postać.
– O! To ty, Ewelinko! – usłyszała głos starszej sąsiadki, Sary. Ujrzała ją w nikłym świetle dobywającym się z jej mieszkania. – Zaczekaj, mam coś dla ciebie! – Czterdziestoletnia kobieta zniknęła na chwilę, po czym wróciła i zbliżyła się do dziewczyny z tajemniczym pakunkiem w dłoni. – Wiesz, mam tutaj takie skraweczki materiału… Może mogłabyś uszyć z nich kilka laleczek? – uśmiechnęła się tajemniczo. – Moja córeczka Anika przyniosła jedną i powiedziała, że dałaś jej jedną na urodziny, tydzień temu. Tak sobie pomyślałam, że to będzie taka mała zapłata. Wiesz jak to jest, nie mam zbyt wiele pieniędzy, ale mogę odwdzięczyć się tym… – Rozwinęła pakunek i pokazała jego zawartość.
Na korytarzu panował półmrok, lecz w świetle lampy, z którą przyszła Sara, Ewelina dostrzegła jasny błękit, malinową czerwień i czystą biel bawełnianych skrawków tkanin, które zachwyciły dziewczynę swoją intensywnością.
– Piękne kolory! Dziękuję pani bardzo! – Przyjęła podarunek z radością. – A laleczka to przecież był prezent. Uszyję dla Aniki jeszcze jedną, żeby miała koleżankę.
– Nie, biedulko, nie trzeba. – Uśmiechnęła się serdecznie i uścisnęła jej dłoń. – A! I jutro syn przywiezie ze wsi od gospodarza jabłka. Przydadzą się, prawda?
– Pani Saro, bardzo się przydadzą! Ile trzeba przygotować pieniędzy?
Ciemnowłosa piękność o brązowych oczach spojrzała na nią z lekkim oburzeniem.
– Nie, to za darmo! Ja dostaję za darmo to i dla ciebie, Ewelinko, za darmo będzie.
– Och, dziękuję. – Wzruszyła się i ledwie powstrzymała napływające do oczu łzy.
– Trzeba sobie pomagać. – Uścisnęła serdecznie jej dłonie. Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, co dzieje się w życiu starej panienki, tuż za zamkniętymi drzwiami sąsiedniego mieszkania. Czy Sara słyszała, jak źle odnosi się na co dzień do niej ojciec, matka i rodzeństwo? A może po mieście krążyły na ich temat plotki? Kogo by jednak obchodził los, takiej jak ona, biedulki z kiepską perspektywą na życie, chorej panny bez szans na małżeństwo?
A jednak zdarzały się dni takie jak ten, gdy działy się małe cuda. Ktoś podarował jej bułkę; to dostała kwiatuszek od chłopca na ulicy; to dostawała jabłka, których nikt nie potrzebował. Wyraźnie widziała, że ktoś się nią opiekuje. „Boże, wiem, że to ty. Chcesz, abym żyła, więc zsyłasz mi prezenty, abym mogła jakoś przetrwać. Dziękuję za tych wszystkich dobrych ludzi, którzy mi pomogli i za to, że w swojej łasce obdarzasz mnie tak hojnie swoją dobrocią.”
Sara pożegnała się, a podniesiona na duchu Ewelina Szulik, podjęła decyzję o powrocie do domu.
Ledwie postawiła pierwszy krok na domowym korytarzu, gdy posłyszała słowa matki:
– Ona nic nie robi, tylko na ulicy stoi jak jakaś… Jest mi tak ciężko! Piorę, zamiatam, gotuję…I do tego robię dodatkową pracę za pieniądze. A ona tylko słaba i słaba, poleguje, to zaś kaszel, to zaś inne choroby ma…
Dziewczyna poczuła żal. Robiła, co mogła, aby ulżyć mamie w pracy, choć sama potrzebowała pomocy. Z żalem pomyślała: „Lecz cokolwiek bym nie uczyniła i tak będzie za mało. Bo nie jestem dla nich niczym ponad niechciany, zepsuty przedmiot, co to już tylko do wyrzucenia się nadaje.” Poczuła chęć ucieczki, lecz mimo to pozostała, aby znosić znów niechęć najbliższych jej osób.7. WŁADCZYNI ŁADU I SKŁADU
Była siódma rano, gdy zbudziło go walenie pięściami o drzwi. Poderwał się z łóżka i ze zdziwieniem odkrył, że zasnął na fotelu, w dodatku kompletnie ubrany. Wygładził swoją pomiętą, rozchełstaną koszulę, po czym popędził w kierunku rumoru, który ktoś urządzał sobie kosztem jego nerwów. Otworzył drzwi i już miał obrzucić gościa stekiem obelg, gdy jego oczom ukazała się średniego wzrostu, dobrze zbudowana baba. W ręce dzierżyła wiaderko i szczotkę do zamiatania, a pod pachą trzymała zwitek najnowszej, poniedziałkowej prasy, pachnącej jeszcze świeżym drukiem.
– Kim pani jest?
– Helena Rapacka. Władczyni ładu i składu – przedstawiła się. – Przyszłam do pracy!
– Ale jest siódma! Ale, że… to pani? Ale jak… – Nie wiedział, dlaczego wyobrażał sobie sprzątaczkę, która ogarnie jego domowy chaos, nieco inaczej. „Marzenia ściętej głowy” – pomyślał, gdy wpuszczał do środka nieznajomą kobietę. Niepiękna pięćdziesięciolatka o pokaźnej posturze zupełnie nie pasowała mu do miana „kobiety”, więc w myślach już zaczął nazywać ją „babą”.
– No, toś to pan zapuścił tą klitkę! – skrytykowała go bez ogródek. Rozejrzała się po mieszkaniu, ściągnęła płaszcz i chustkę, po czym podkasała rękawy i rzekła pocieszająco: – Ale nic się kawaler nie martw! Zajmij się sobą, a ja się zajmę tym chaosem, co to pan o nim pisałeś.
Szedł dziś do pracy powoli, jakby ktoś przyczepił do jego stóp odważniki dziesięciokilogramowe i dodatkowo położył dwadzieścia kilo na jego ociężałej głowie. Był psychicznie zmęczony całym tym sprzątaniem, z którym baba Helena uwinęła się w ciągu dwóch godzin. Zapowiedziała się, że po południu wpadnie, aby ugotować mu obiad. Jego marzenie właśnie się spełniało, a on czuł się nieszczęśliwy. „A ja jak ten idiota wyobrażałem sobie, że zjawi się piękna nimfa, z gracją zapanuje nad chaosem – nie tylko w moim mieszkaniu, ale także w życiu – później poda mi pyszny obiad, a na deser zaserwuje samą siebie. Niepoprawny marzyciel.” Wzdrygnął się na samą myśl, że Helena miałaby podać mu siebie na talerzu…
I faktycznie, gdy powrócił do domu, okazało się, że baba już czekała na niego z obiadem, lecz o całej reszcie nie mogło być mowy – ku uldze młodego mężczyzny.
– Wzięłam klucze od właścicielki. Muszę zdążyć obskoczyć jeszcze dwa domy! – powiedział jej grubaśny, prawie męski głos. Podała mu talerz z zupą fasolową, rzuciła słowo na dowiedzenia i opuściła mieszkanie.
Przyjrzał się dokładnie daniu, lecz kolor i konsystencja potrawy nie zachęciły go do spożycia. Zapach też nie sprawił, że zgłodniał, a wręcz zniechęcił się do jedzenia. Nabrał łyżką odrobinę zupy i powoli uniósł ją do ust. Skosztował i pożałował, że to uczynił.
– Rany, koniec świata! – Odstawił talerz na bok.
Rozejrzał się po mieszkaniu. Wszystko było pięknie poukładane, czyste, a szyba w oknie wpuszczała do wnętrza więcej grudniowego słońca niż wczoraj. Zmienił się nawet zapach mieszkania.
Podszedł do swojego ulubionego punktu widokowego i przypomniał sobie dziewczynę, od której przedwczoraj kupił szmaciane laleczki. Wciąż miał je schowane w szufladzie biurka. Spojrzał przez okno i ujrzał ją. Stała tam, gdzie zwykle i nieśmiało wyciągała dłonie ku przechodniom. Trzymała w nich swoje wyroby. Musiał przyznać, że laleczki były pierwszej klasy! Starannie wykonane, pięknie ubrane w miniaturowe stroje, a ich buzie malowane haftem były bardzo sympatyczne. „Gdybym miał córkę, to dałbym jej wszystkie… Lecz ja nigdy nie będę miał dzieci.” Posmutniał. Podszedł do swojego biurka i usiadł na skrzypiącym, rozklekotanym krześle, które nadawało się już tylko do wyrzucenia. Wiktor kilka razy miał zamiar sklecić je na nowo, ale wciąż nie miał do tego motywacji, odciągał więc nieprzyjemną pracę na później. W końcu mieszkał sam i to on był jedyną osobą w tym lokum, której mogłoby to przeszkadzać. Wziął do ręki pióro, westchnął i zaczął pisać kolejny rozdział swojej pierwszej w życiu książki…8. KONIEC ŚWIATA
Zawsze zastanawiała się, co będzie, jeśli któregoś dnia ktoś wyrzuci ją z domu na ulicę. Przecież była w tym domu niczym stary grat na wylocie. Mimo marnych szans wciąż miała nadzieję, że opuści ten dom u boku męża, lecz to, co nastąpiło tego feralnego dnia, przeszło jej wszelkie oczekiwania. Właśnie podgrzewała obiad, gdy do kuchni wszedł spracowany ojciec. Spocona, szara koszula bawełniana, skórzana kamizela, której używał przy pracy – zawsze zostawiał ją w domu, na wieszaku, żeby nikt nie ukradł mu narzędzi, które w niej przechowywał. Lubił je trzymać w bezpiecznym miejscu. Potargana, posiwiała fryzura, długie wąsy i brudne dłonie, noszące ślady ciężkiej pracy… Ewelina od zawsze pamiętała ojca w takim stroju, rzadko ubierał się odświętnie. Wciąż żył tylko pracą i obowiązkami. Ostatnio nieco się przygarbił, sprawiał wrażenie strapionego. Czuła wyrzuty sumienia, gdy myślała, że to z jej powodu – była ciężarem, którego ojciec nie chciał dłużej nieść na swoich ramionach.
– Posprzątaj dom i ugotuj co dobrego – rzekł, gdy tylko przekroczył próg kuchni. – Na wieczór będziemy mieli gościa, a mama wróci bardzo późno, bo ma sprzątanie dodatkowe. – Oznajmił, po czym zatarł swoje silne, kowalskie dłonie, jakby spodziewał się znacznych zysków. Usiadł przy stole, gdzie czekały już na niego miska, talerz i sztućce. W oczach ojca dostrzegła nietypowe ożywienie. Musiało zajść coś niezwykle korzystnego. Skojarzyła to początkowo z interesami taty. Po chwili ojciec dodał: – Zjawi się mój dobry znajomy, który ma dla ciebie świetną propozycję.
– Jaką? – zapytał w jej imieniu brat. Karol wszedł z brudnymi butami do kuchni i powoli okrążył stół. Zrobił tym samym błotnistą ścieżkę, która niemal wyryła ostre cięcia w sercu jego siostry. Zupełnie nie obchodziło go to, że dziewczyna umyła dziś podłogę. Ewelina, która dopiero co nalała zupę do misek, odstawiła na bok fartuch i zaniosła się kaszlem. Z bólem w klatce piersiowej podeszła do pieca, aby zagrzać się na chwilę. Nagle bowiem zrobiło jej się nieprzyjemnie zimno.
– Najlepszą propozycję jaka może być – ekscytował się. – Matrymonialną! Krzysztof jest samotny, niedawno owdowiał. Zgodził się zastanowić nad małżeństwem z twoją siostrą, jednak pod pewnymi warunkami…
Dziewczyna omal nie zemdlała. „Małżeństwo z wdowcem?! Na litość boską, jeszcze tego mi brakowało!”
– Kim jest ten Krzysztof? – dopytywał Karol. Z satysfakcją obserwował, jak twarz nielubianej przez niego siostry najpierw robi się blada, a później czerwona.
– To szewc. Rok temu zmarła mu żona, a że jest jeszcze facet jurny… – Uśmiechnął się dwuznacznie. – W końcu ma dopiero 55 lat! Jeszcze sobie chce chłop życia poużywać! I dobry fach ma w ręku!
„Boże!” – krzyknęła w duchu. Nie chciała dłużej słuchać dalszego zachwalania kandydata na męża. Bez zastanowienia wyszła na klatkę schodową kamienicy. W półmroku skierowała swoje kroki ku strychowi, gdzie czasem zaszywała się, żeby pobyć w samotności. „I co ja teraz zrobię!?” Przykucnęła obok małego, przybrudzonego okienka, skąd miała widok na kościelną wieżę. Przez witraże gotyckich okien dobywał się niewyraźny, tlący się blask, co oznaczało, że właśnie w tej chwili, w środku odprawiane jest nabożeństwo.
– Boże, nie zniosę tego dłużej! Nie zniosę! – wściekała się cicho na swój ciężki los. Wyobraziła sobie, jak ucieka z domu… lecz chwilę później przestraszyła się, bo odkryła smutną prawdę: nie wiedziałaby, jak ma sobie poradzić na ulicy. „Może mogłabym pójść do sióstr zakonnych, tych które przyjmują pod swój dach bezdomnych?” Przez chwilę żywiła się tą nadzieją, lecz niestety, strach zwyciężył wszelkie jej protesty. Nie była na tyle odważna, aby samodzielnie rzucić się w nurt życia – mimo iż miała dwadzieścia pięć lat.
Pokornie powróciła do mieszkania, aby posprzątać i przygotować kolację dla rodziny i gościa. W międzyczasie musiała się położyć, bo poczuła się słabo, ale to już nikogo nie obchodziło. Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że Ewelina od czasu do czasu słabnie, poleguje i ciężko oddycha. Taka już była, dlatego zamiast jej współczuć, nosili w sobie znieczulicę, którą raczyli ją każdego dnia.
Wielokrotnie ulegała pod naciskiem silniejszych od niej osób, które chciały rządzić jej życiem. Nigdy jednak nie była tak zbuntowana w sercu, jak w tej chwili, gdy zasiadła do stołu z obcym, łysiejącym facetem. Łypał na nią bezwstydnie i oblizywał swoje usta, nakryte grubą warstwą czarnych wąsów.
– I jak ci się podoba moja córka, Krzychu? – Ojciec chciał przyspieszyć sprawę, więc nalał koledze kolejny kieliszek wódki. Mężczyzna był już nieźle wstawiony, natomiast Ewelina była coraz bardziej zniesmaczona. Ten obrzydły jej od pierwszego wejrzenia opijus, pod osłoną blatu stołu bezczelnie kilka razy kładł swoją dłoń na jej kolanie. Wstawała za każdym razem i udawała, że bolą ją plecy.
– Powiem ci, jak zostawisz nas sam na sam – zamruczał pijany natręt.
„O nie, tylko nie to!” – pomyślała przerażona. Zdążyła jedynie na moment złowić wzrok ojca i spojrzeć na niego błagalnie, aby chwilę później znaleźć się sam na sam z obleśnym mężczyzną. Obcy ślinił się na jej widok, jakby była kawałkiem tłuściutkiej słoniny.
– Chodź do tatuśka na kolano! – Poklepał swoją nogę brudną ręką. Czekał aż dwudziestopięciolatka zajmie łaskawie przygotowane dla niej miejsce.
– Jest mi dobrze tu, gdzie jestem – oznajmiła chłodno. Stała po drugiej stronie stołu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.
– O, zadziorna jesteś! Ale lubię takie! – Podniósł się z krzesła i ruszył ku niej. Na próżno jednak spróbował pochwycić ja w ramiona, gdyż ta w porę zdołała uciec.
– Niech się pan do mnie nie zbliża! – warknęła ostrzegawczo. Przez myśl przeszło jej nagle, żeby pochwycić nóż, który leżał na blacie stołu kuchennego. Ale nie po to, aby się bronić. Wolała zginąć, niż dać się mu dotknąć.
– Chcesz, żebym cię biedulko wziął na utrzymanie, to musisz być grzeczna, inaczej…
– Nie chcę! Wolę być sama całe życie, niż żyć z kimś takim jak pan! – krzyknęła, słysząc swoje słowa, jakby z innych ust.
Twarz mężczyzny przybrała nagle gniewny grymas i nabrała barw purpury. Miał ochotę przyłożyć tej upartej dziewusze bez grosza przy duszy, aby utemperować jej niepokorną naturę.
– To twoje ostatnie słowo!? – zapytał gniewnie.
– Tak.
Później wszystko działo się tak szybko, że nawet nie pamiętała, co dokładnie powiedziała, że spotkał ją taki los. Ojciec wszedł do środka, tamten zacytował mu jej słowa, a ojciec pochwycił ją za rękę; wyciągnął na korytarz; poprowadził po schodach w dół i wystawił za drzwi kamienicy. Na końcu rzekł gniewnym tonem:
– Wynocha! Dosyć tego! Nie będziesz już mi więcej wstydu przynosiła!
Trzask zamykanych drzwi potoczył się po pustej ulicy. Światło miejskiej latarni padło na smutną scenę, którą wykreowało życie. Na zamarzniętej ulicy stała dziewczyna ubrana jedynie w cienką suknię, chustę i pantofle domowe. Podmuch lodowatego wiatru przyprószył jej ciemne włosy płatkami śniegu. Podeszła do drzwi, lecz ze smutkiem odkryła, że zostały zatrzaśnięte na zasuwę.
– Boże, dokąd mam teraz pójść?9. KOSZMARNA BABA
Kompletnie zapanowała nad jego życiem; zdominowała jego przestrzeń osobistą i do tego stopnia chciała zawładnąć jego prywatnym chaosem, że sięgnęła do szuflady jego biurka i wyciągnęła z niej dziesięć laleczek, które kupił kilka dni temu. Pani ładu i składu miała właśnie opuścić jego lokum po podaniu mu kolejnej porcji grochówki, po której go mdliło. Wcisnął to w siebie tylko dlatego, że był głodny.
Dał jej zapłatę za dzień dzisiejszy. Przyjęła ją i wskazała na laleczki – dopiero teraz zwrócił na nie uwagę.
– A to – pokazała palcem – to trzeba wyrzucić, albo dzieciom z sierocińca dać!
Tego było już zbyt wiele. Wystarczyło, że wyprasowała jego koszule, zacerowała spodnie i uporządkowała dom.
– Te lalki tu zostaną! – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, po czym pozbierał wszystkie zabawki z biurka i powtykał je sobie do kieszeni marynarki.
– Stary kawaler – bąknęła pod nosem. Nabrała pewności, że facet kompletnie zdziwaczał, bo w jego życiu nie było kobiety, która zaspakajałaby jego męskie zachcianki. Machnęła na to ręką, to w końcu nie była jej sprawa.
Odetchnął z ulgą, gdy tylko opuściła jego mieszkanie. Wyciągnął lalki z kieszeni i rzucił je na łóżko. Zasiadł na fotelu, aby pomarzyć o nieistniejącej pięknej rudowłosej, dotykającej go w intymnych miejscach… Prędko zorientował się, że dziwnie w jego myślach rysy tej damy upodobniły się do twarzy dziewczyny handlującej lalkami na ulicy.
– Właściwie po co mi te lalki? – zapytał samego siebie i spojrzał na zabawki. Leżały teraz, bezpańsko rzucone, na stojącym nieopodal łóżku.
Z zaskoczeniem odkrył, że poczuł sentyment do tych małych szmacianek – zupełnie tak, jakby stały się częścią jego życia. Odłożył na później wyobrażenia o nagim ciele nieznajomej, aby zanieść lalki do swojego gabinetu. Jedna po drugiej posadził je na parapecie okna, buziami zwróconymi ku ulicy.
– Tutaj będzie wam dobrze. Popatrzcie sobie na miasto.
Nagle przypomniał sobie, że jutrzejszego wieczora ma stawić się u ciotki na imieninach. „Zapewne spotkam tam mamę.” Ostatnim razem, gdy się widzieli – czyli jakieś trzy lata temu – powiedział jej, żeby nie wtrącała się więcej do jego życia. Zniszczyła jego związek z niejaką Weroniką. Dziewczyna odeszła przed ślubem, aby związać się z innym mężczyzną. Matka śmiertelnie się obraziła, a ukochana powiedziała, że Wiktor nie jest mężczyzną ale „babą bez ikry”.
Zajrzał do szafy, aby wyciągnąć odświętny garnitur, w którym miał zamiar ewentualnie pojawić się na imieninach. Wiedział, z czym się to wiąże. Przypomniał sobie twarze tych bardziej udanych mężczyzn w rodzinie Walickich, czyli brata Antoniego oraz kuzynów: Waldka i Henryka.
– Pewnie będzie też wujcio Krzychu – zaczął mówić do siebie. W końcu stanowił dla siebie jedyne i najlepsze towarzystwo do dyskusji. – Biedak niedawno stracił żonę, to pewnie mu smutno. Może choć z nim sobie pogadam? A przy okazji sprawdzę, co z mamą.
Westchnął i usiadł do pisania.
Minął kolejny dzień zdominowany przez babę Helenę. I choć nie chciał, musiał stwierdzić, że mieszkanie w dobrze uporządkowanym domu było całkiem przyjemne. „Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie grzebała w moich prywatnych rzeczach.” Sięgnął na dno szafy, tam gdzie spodziewał się odnaleźć damską bieliznę, którą kiedyś kupił ukochanej. Niestety nie zdążył jej podarować tego prezentu, zanim to wszystko się stało. W tej chwili odkrył z przestrachem, że bielizny nie ma! Zaczął sprawdzać każdy zakamarek szafy, półki oraz biurko.
– No nie ma! Nie ma! Kurde! – wściekał się coraz bardziej. – Ja tą babę zatłukę! Nie, dosyć tego! Wystarczy tego władania, pani ładu i składu! Jesteś babo zwolniona!
Wściekł się nie na żarty, lecz chwilę później zastanowił się nad tym, dlaczego jak dotąd jeszcze nie zdobył się na odwagę, aby wyrzucić te damskie fatałaszki… Odpowiedź była prosta: czuł sentyment do tych rzeczy. Za każdym razem, gdy brał je w dłonie, opowiadały mu one o dawnych czasach, gdy czuł się kochany, atrakcyjny i męski. Mimo wszystko postanowił pozbyć się tej koszmarnej baby, bo zbyt mocno zaczęła ingerować w jego życiowy chaos. Był do niego tak mocno przywiązany, jak do oddychania. Było zbyt idealnie, jakoś tak… pedantycznie i niemęsko.
– Nie jestem mięczakiem! Dam sobie radę bez baby! – jego niski głos potoczył się po mieszkaniu.
Ochłonął kilka minut później, gdy dokładał do pieca kaflowego. Doszedł do wniosku, że jednak nie ma czasu na sprzątanie i gotowanie.
– W końcu jakoś to żarcie przeze mnie przechodzi – machnął ręką na kiepskie jedzenie, serwowane mu przez babę Helenę. – Po co mi wykwintne dania? Takie to sobie mogę w restauracji zamówić.
I postanowił pozostawić „Panią ładu i składu” na jej stanowisku pracy.