- W empik go
Kronika Aniołów - ebook
Kronika Aniołów - ebook
Znaleźliśmy się w opowieści – tak to sobie podsumowałem. Jeszcze dobę temu, w tym martwym punkcie mojego życia, gdzie od jakiegoś czasu na nic nie liczyłem i – pogodzony ze swoim wypalonym przeznaczeniem – wegetowałem z dnia na dzień na nic nie czekając, wydarzyło się coś, co wykracza daleko poza definicję cudu. Cała życiowa wiedza zawarta w moich przekonaniach na temat życia okazała się naiwnym dziecięcym wybrykiem, gdy uświadomiłem sobie, że świat, który dotychczas znałem, jest tylko ziarenkiem piasku na bezgranicznej plaży. W najmniej spodziewanym momencie spełniła się najbardziej niemożliwa obietnica, którą składało mi niebo, gdy poznawałem świat, a odwieczne urojenia – stały się przeczuciem. Nie uwierzyłem we wszystko od razu, być może nigdy nie uwierzyłem do końca w to, co mnie spotkało, ale wiem, że wydarzyło się naprawdę…
Życie Sebastiana Wagnera skończyło się – tak przynajmniej twierdził. Niegdyś wybujały marzyciel, teraz – skrajny realista, z ledwością wiąże koniec z końcem, nie licząc na lepszy los. Któregoś dnia zdarza się dziwny wypadek – Wagner o mało nie umiera, gdy jego życie ratuje… anioł.
Od tej chwili wszystko się zmienia. Sebastian będzie musiał przekonać się, że prawda jest inna, niż sądził i nie tylko porzucić swoje poglądy, ale przede wszystkim uwierzyć, że wszystko jest możliwe, a los zwykłego człowieka może nawet zmienić dzieje całego świata.
Czy zamknie się w sobie, uznając wszystko za fikcję, czy też zmieni się na tyle, by zaufać swoim najskrytszym marzeniom?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-246-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
bo właśnie dzięki nim dzisiaj jestem sobą.
Prolog
Zawsze kochałem wiatr. Gdy byłem bardzo młody, wierzyłem, że wraz z nim przybyłem na świat w jakimś niewyjaśnionym i niezwykle ważnym celu. Przyglądałem się swojemu życiu z niedowierzaniem, jakby było ponadczasową opowieścią – jedną z takich, które czyta się dzieciom przed snem, torując im drogę do fascynującego świata snów. Starałem się każdy swój wybór, każde zachowanie, a nawet najdrobniejsze gesty wykonywać z inspiracją, karmioną przeświadczeniem, że jakiś niewidzialny kamerzysta uwiecznia moją historię. Nie zadawałem sobie pytania, czy istnieje przeznaczenie, bo nieprzerwanie czułem, jak jakaś nieokiełznana siła pcha mnie naprzód. Nie była potężna, wręcz przeciwnie – delikatniejsza niż obłoki subtelnie zachęcała moje stopy do stawiania kolejnych kroków. Tam wysoko w powietrzu istniało coś heroicznie wzniosłego, a zarazem bajecznie beztroskiego, to coś dawało niekwestionowaną radość, jednocześnie budząc niepokój, wynikający z przestrzeni nas dzielącej. Nigdy nikogo nie pytałem, co tam jest – od początku mówiono mi, że „w niebie mieszka Bóg”. Za tego tajemniczego kamerzystę uważałem swojego anioła. Był bliżej mnie niż Bóg, o którym tyle mi mówiono. W głębi serca czułem, że kiedyś go spotkam. Tak więc, będąc bardzo młodym nie miałem żadnych wątpliwości, bo wiedziałem, że we właściwym czasie dowiem się wszystkiego.
Dopóki istniało tylko piękno i dobro, nie musiałem robić czegokolwiek, wyznaczanie kierunku dowolnego działania było niepotrzebne. Dopóki byłem kochanym dzieckiem, które ma wszystko, czego potrzebuje, świat wydawał się bez skazy. W pewnym okresie swojego życia gorączkowo żałowałem, że zamiast leżeć na trawie i marzyć, nie siedziałem przed telewizorem jak moja rodzina, bo wtedy nie uroiłbym sobie, iż moja przyszłość będzie składała się wyłącznie z utopijnych przeżyć.
Życie dorastającego i wchodzącego w relacje społeczne człowieka okazało się zupełnie inne, niż przypuszczałem. O tym, że (poza dobrem) istnieje zło, dowiedziałem się najwcześniej, kiedy to rówieśnicy nieustannie ze mnie drwili i ośmieszali mnie przy każdej okazji, a i bez okazji też. Pewnie nie ruszałoby mnie to tak bardzo, gdyby ich zachowanie było dla mnie karą za jakieś przewinienie. Tymczasem cierpienie spotykało mnie po prostu, ze względu na to, kim byłem. Nieśmiały, spokojny, wiecznie zamyślony i niezdemoralizowany chłopiec przykuwał uwagę w szkolnej dżungli, gdzie liczyła się bystrość umysłu i odwaga, dzięki której można było szybko upozorować siebie jako najsilniejszego osobnika w stadzie. W miarę jak dostrzegałem, że siła karmi się słabością, a piękno jest wyśmiewane, zrozumiałem, że istnieje jeszcze coś – brzydota. I to gruncie rzeczy ona raziła mnie najbardziej aż do samego końca.
Z biegiem lat pojąłem, że zarówno moralność jak i dobro oraz zło można postrzegać z różnych subiektywnych punktów widzenia. Sam stawałem w życiu po różnych stronach, więc zmuszanie siebie do wybierania tej najbardziej akceptowanej przez społeczeństwo, traciło dla mnie sens. Pewnie stałbym się pozbawionym zasad psychopatą, gdyby nie – w zamęcie bezlitosnej relatywności – pojawiło się światło. Była nim jedyna rzecz, która obserwowana przeze mnie z jakiegokolwiek punktu widzenia, zawsze wyglądała tak samo – piękno.
Wściekłość na ludzką próżność utworzyła przepaść między utopią, której pragnąłem, a światem rzeczywistym, którego obraz szkicowało w moim umyśle społeczeństwo. Ponieważ nikt wcześniej nie nauczył mnie walczyć, na niebezpieczeństwo reagowałem ucieczką. Robiłem tak przez pierwsze osiem lat szkoły. Fakt, że w świecie rzeczywistym nie miałem przyjaciół, a rodzina z czasem zaczęła mnie ignorować, gdyż sam z niemożności emitowania entuzjazmu zaniedbywałem kontakty z nimi, doprowadził mnie z powrotem do świata dziecięcej fantazji.
Mając czternaście lat nie potrafiłem jeszcze zanegować istnienia Boga, a jedynie jego intencje, które bardzo szybko określiłem jako nieprzyjazne. Kiedy wracałem ze szkoły, w miejscu, gdzie dotychczas pojawiał się płacz, czułem pragnienie marzenia o tej sile, która prowadziła mnie w dzieciństwie. Skoro nie pomagał mi Bóg, jedyną siłą wyższą i jedynym moim przyjacielem, jaki mi pozostał, okazał się on… mój anioł. Dopóki moja wyobraźnia imitowała uścisk jego dłoni na mojej ręce, potrafiłem dokonywać rzeczy niemożliwych. Nie miałem kontroli nad wszystkim, ale zmieniałem rzeczy które wcześniej były nie do ruszenia. Często marzyłem o tym, że któregoś dnia zmienię świat.
Do rozpoczęcia liceum miałem już przyjaciół i pierwszą dziewczynę, a co za tym idzie upozorowałem siebie jako „silnego osobnika w stadzie”. W pośpiechu nie zauważyłem, że wykorzystałem własny azyl przeciwko samemu sobie. Gdy nie potrzebowałem pomocy fantazji, zamiast żyć naprzemiennie w dwóch światach, wybierałem rzeczywistość. W pewnym momencie jawiło się u mnie przekonanie, że nie potrzebuję fantazji, i że uwolniłem się z tego urojonego, dziecięcego świata. Nic bardziej mylnego. On był częścią mnie – kiedy długo żyłem „normalnie” (tak, jak inni), ta introwertyczna część mnie rosła w siłę i często wybuchała, a ja chwiałem się na prawo i lewo, balansując na granicy jawy i obłędu.
Od kiedy zaistniałem wśród rówieśników, inni ludzie postrzegali mnie jako entuzjastycznego i błyskotliwego człowieka – tylko takiego siebie pozwoliłem im poznać. Widywali mnie praktycznie codziennie, ale nie byli obecni, kiedy nocami włóczyłem się, zaciskając zęby z bólu… żaden z nich nie towarzyszył mi przy mojej próbie samobójczej i nie popijał ze mną taniego wina na torach kolejowych. W te „złe dni” grałem „tego dobrego” i szło mi znakomicie, jednak każde kolejne najechanie mojego życiowego wagonu emocji na koleinę było coraz trudniejsze do zniesienia, a jedyna osoba która mogłaby mnie zrozumieć, mój ojciec, wyprowadził się i zostawił nas samych wraz z matką i siostrą. W dodatku skończyło się gimnazjum, a ja musiałem iść do nowej szkoły nie mając na to siły. Zapewne długo bym nie pociągnął, gdyby nie zdarzył się cud – jedyna naprawdę dobra rzecz, która spotkała mnie dotychczas…
W liceum poznałem troje znakomitych ludzi: Amandę Wolczyk, Pawła Darowskiego i Sylwię Nowicką. To oni posklejali mnie do kupy, a moje serce podzielili na trzy części. Przy nich byłem kompletny, każdego dnia taki sam. Każdy z nas był inny, a razem tworzyliśmy coś niezwykłego. Niestety nic w życiu nie trwa wiecznie. Choć Amanda była moją dziewczyną, po dwóch latach wyjechała z Polski, a nasza paczka zaczęła się kruszyć. Po skończeniu liceum Paweł też zniknął. Po pierwszym roku studiów i Sylwię ukradł wielki świat. Oni byli moimi jedynymi przyjaciółmi. Kiedy zjawili się w moim życiu, wyciągnęli z niego na powierzchnię całą radość, kiedy zniknęli – zabrali ją ze sobą.
Nasze losy się przecinały, ale już nigdy nie spotkaliśmy się we czworo i nigdy nie powtórzyło się to, co na początku. Każdy z nas pragnął cofnąć czas, ale nikt nie otrzymał takiej mocy. Od kiedy Sylwia wyjechała, dwa lata byłem sam, włóczyłem się po zachodnich krajach, aż w końcu zrezygnowałem ze wszystkiego i utknąłem w punkcie wyjścia, ale już bez marzeń i ambicji. Po trzech latach nieobecności wrócił Paweł i zamieszkał z Sylwią. Kiedy dowiedzieli się, że jestem w szpitalu psychiatrycznym, od razu wyciągnęli mnie stamtąd i przygarnęli jak bezdomnego psa. Nawet nie zdążyłem się pozbierać, kiedy po pół roku późnej Paweł zginął w wypadku. Sylwia była wtedy z nim w ciąży. Początkowo jej pomagałem, lecz wkrótce ustąpiłem miejsca komuś innemu, bo zdarzyło się coś na co czekałem większość swojej młodości – Amanda wróciła. Gdy jej nie było, dziurę jaką pozostawiła w moim sercu bezskutecznie próbowałem załatać wszystkim, czym się dało, lecz nawet jej powrót mnie nie wyleczył. Amanda nie była już tą samą osobą i ja nie byłem tym samym człowiekiem. Próbowaliśmy być razem, ale z naszej dawnej miłości pozostał tylko wrak, na którym nie można było zbudować nawet przyjaźni. Rozstaliśmy się ostatniego dnia wiosny w moje dwudzieste trzecie urodziny. Próbowałem zapomnieć o tej chwili, jednak widok Amandy patrzącej w lustro pozostał w mojej pamięci do dziś. Przypomniały mi się wtedy słowa jej pierwszego wiersza:
W salonie dalej wisi lustro,
które potłukę dzisiaj setny raz,
a jutro znów mi przypomni
moją prawdziwą twarz.
Moje zamyślenie przerwał jej matowy wzrok, a pustka oczu przeraziła mnie. Przypomniały mi się wszystkie koszmary, o których mi opowiadała. Stałem jak wryty, a ona powiedziała mi, że musi odejść, lecz ja pierwszy raz w życiu nie próbowałem jej zatrzymać.
Czasami w snach wciąż uciekam,
ale zawsze donikąd…
Próbuję znaleźć dom,
którego nie pamiętam.
Moje największe marzenie okazało się złudzeniem, które zabrało mi wszystko. Życie które tliło się we mnie, zgasło i już nie targały mną skrajne stany emocjonalne, bo wszystkie pragnienia odeszły. Wszystko przeminęło, umarło. Dziecko które wypatrywało na niebie swojego anioła stróża, stało się niewidome, a mi pozostała tylko szara, doszczętnie brzydka rzeczywistość i kaleki świat, którego nikt ani nic już nie mogło wyleczyć.
Od kiedy ostatni raz widziałem Amandę, zacząłem dużo myśleć. Przeanalizowałem swoje życie i dostrzegłem w nim mnóstwo błędów, których nie byłbym w stanie uniknąć, nawet gdybym mógł cofnąć czas. Zawsze miałem wybór – ratować innych lub ratować siebie. Pomagając innym, zostawałem sam, skazując przyjaciół na pomaganie mi, a kiedy próbowałem ocalić siebie, inni pozostawali bez ratunku. Podejmowanie złych decyzji było moją odwieczną skazą. Nie wybierałem właściwych ścieżek, tylko te z lepszymi krajobrazami. To nigdy nie uległo zmianie i może właśnie dlatego nigdy nie ze świrowałem w przeciwieństwie do mojego ojca, że w moim światopoglądzie i dążeniom dominowała miłość do piękna i nienawiść do brzydoty. Dla mnie ten sposób myślenia był jedyną możliwą drogą, a jednak uczynił moje życie posągiem egoistycznych aspiracji. Nadawałem ludziom znaczenie i umieszczałem w prozie swojego życia w taki sposób, w jaki mi wydawał się najpiękniejszy, zupełnie jakby napotkani ludzie stanowili barwy, a ja byłem malarzem pajęczyny naszych losów. Tak przejęło mnie to arcydzieło, że nim się obejrzałem farby wyschły, a ja nie zdążyłem go dokończyć. Stojąc skamieniały z pędzlem w dłoni, zrozumiałem, że niezależnie od tego, czy miałem jakiś wybór czy nie, jestem winny za los tych wszystkich ludzi. Nie udało mi się ochronić ojca przed jego szaleństwem, nie uratowałem matki przed nim i przed samotnością, a moja siostra została bez brata, bo opuściłem ją dla przyjaciół, których w końcu również zawiodłem. Nie uchroniłem Amandy od strachu przed jej despotycznym ojcem, ani Pawła przed śmiercią. Z kolei Sylwia została z dzieckiem i mężczyzną, którego nie kocha. Z czasem i to poczucie winy sobie odpuściłem jak i całą resztę.
Nasza historia stała się smutna. Wiatr, który tak mocno kochałem, zebrał na sile i zmusił jesień do obnażenia drzew, które niegdyś zdobiły nasz park. Życie obudziło we mnie płomień, który spalił wszystko, co kochałem, a w moich dłoniach pozostawił jedynie kruszący się popiół, na znak klepsydry odliczający czas do końca mojego życia, na który dawno przestałem czekać.
To był właściwy moment na ucieczkę (z braku możliwego wyjścia – ucieczkę dokądkolwiek), chwila w której – gdyby moje życie nie toczyło się w świecie szarości – z nieba powinien spaść złoty deszcz…
Wtedy myślałem, że wycierpiałem wystarczająco dużo, by wszystko zakończyć – byłem w błędzie, bo… kiedy tak naprawdę wolno nam wierzyć, że już nic się nie wydarzy? Kiedy możemy stanąć w miejscu i uznać, że już dalej nie dobiegniemy? Czy to, że wszystko dotychczas działało wedle ustalonego porządku, znaczy, że już zawsze tak będzie? A jeśli któregoś dnia stanie się coś zupełnie innego, czego nie przewidziały nawet nasze niemożliwe do spełnienia marzenia…?