Kronika japońska. Pustka i pełnia - ebook
Kronika japońska. Pustka i pełnia - ebook
Ujęte w jednym tomie dwie wielkie opowieści o Japonii wybitnego autora.
KRONIKA JAPOŃSKA
W powieści przeżywamy duchową podróż do Japonii: mitycznej, mówiącej o boskim pochodzeniu narodu, i tej realnej, wyłaniającej się ze starych kronik, relacji zamorskich żeglarzy i kart historii.
Wraz z pisarzem poznajemy kulturę cesarskiego dworu z jego surową etykietą i… zauroczeniem modną kaligrafią. Z zadumą rozważamy paradoksy: oto kapitan strzelców pisze przesubtelne wyznania miłosne pośród najgorszej nędzy, a minister wojny układa wierszowane listy. Bouvier, powołując się na pamiętniki Marca Polo, śledząc losy wypraw oraz działalność misyjną Kościoła katolickiego, odkrywa dla nas nieznany ląd.
Autor po mistrzowsku wykonuje swoje zadanie; niemal jak archeolog zdejmuje warstwy i kolejne maski. Praca szwajcarskiego obieżyświata kontrapunktowo załamuje się przy opisie tragedii Hirosimy.
Kronika japońska na pewno nie jest etnograficzną ciekawostką. To wspaniałe vademecum dla wszystkich pielgrzymów pragnących dotrzeć tam, gdzie „Wchód napotyka Zachód”.
PUSTKA I PEŁNIA. ZAPISKI Z JAPONII.
Nieopublikowane za życia autora notatki z podróży do Japonii, które pozwalają zapoznać się z żywymi, barwnymi, wzruszającymi spostrzeżeniami, odznaczającymi się niezwykłą wprost przenikliwością. Zapiski dotyczą głównie drugiej podróży w 1964 roku, ale odnajdziemy tu również nawiązania do pobytu z roku 1956, a także do trzeciej podróży w 1970 roku z okazji Wystawy Światowej w Osace. Migawki, ulotne obrazy z życia codziennego, chwil spędzanych z żoną Éliane, narodzin drugiego syna przeplatają się z rozważaniami na temat japońskiej literatury, polityki, religii.
Bouvier odwołuje się często do innych kultur, zwłaszcza europejskiej, porównuje je z mentalnością japońską. Tytułową "pustkę" można odnieść do luksusu, komfortu i przestrzeni dostępnych na japońskiej wsi, praktykowania zenu, a także maksymy "świat jest pustką, pustka jest światem", "pełnię" zaś do przeludnionych miast, ludzkich tłumów. Styl Bouviera to przede wszystkim szczególna właściwość spojrzenia, precyzyjne kreski miniaturzysty, jedyna w swoim rodzaju umiejętność uchwycenia fragmentów wieczności przez pryzmat jakiejś scenki, przypadkowego spotkania. Pustka i pełnia to cenny rozdział w twórczości Bouviera, w którym otwiera się on może bardziej niż gdziekolwiek indziej.
Kategoria: | Nauki społeczne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-491-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świątynia Wielkiej Cnoty
Dzięki rzędom lampionów i neonów większość japońskich miast w nocy robi wrażenie dużych metropolii. Gdy nadchodzi dzień, są już tylko zbyt szybko rozrastającą się aglomeracją, pod festonem linii elektrycznych, izolatorów i zgaszonych świetlnych szyldów. Przybysz odnosi wrażenie, że go oszukano.
Inaczej w Kioto. Pomimo dialektu, powolnego i śpiewnego, trącącego prowincją, wielości sklepików i rodzinnych przedsiębiorstw, jest ciągle miastem cesarskim nakreślonym i wzniesionym przed trzynastoma wiekami, na ogromnym czworoboku, przez urzędników, strategów, astrologów i ogrodników, których przykład Chin nakłonił do rozmachu w proporcjach. Ze względu na pokratkowanie terenu alejami i ulicami, miriady świątyń, cmentarze, ogrody kamienne z mchem lub z azaliami, targowiska, dzielnice rzemieślników, to jedyne miasto Japonii, gdzie ma się poczucie wewnętrznej dobrze rozplanowanej przestrzeni. Jedyne miasto, w którym spacerowicz dostrzega owe osie, podstawowe punkty tak bardzo niegdyś ważne dla geomancji; czuje nieuchwytny wpływ tych punktów na wygląd i atmosferę miasta. „Dziesięć minut piechotą na północ, cztery na północny zachód i stąd około stu metrów na południe”: oto jak mieszkańcy Kioto, którzy mają w głowie różę wiatrów, wskazują drogę.
Kioto z trzech stron jest osłonięte przed tajfunami pasmem wzgórz. Podłoże bez pęknięć oszczędza miastu trzęsień ziemi. Interwencja byłego amerykańskiego konsula pozwoliła uniknąć bomb z B-29. Chętnie umieściłbym Kioto pośród dziesięciu miast świata, w których warto trochę pomieszkać.
Jak Florencja lub Isfahan to także, niestety, miasto sztuki odrobinę tym wyczerpane – nie znajdziecie tam ani jednej belki nie wyrzeźbionej czy zdobionej przez słynnego artystę, ani skały, u stóp której nie tłukliby się jacyś słynni wojownicy; w tym mieście „nasycenie kulturą” jest tak wielkie, że człowiek całkiem zajęty chęcią dowiedzenia się, odróżnienia, nauczenia nie ma nawet czasu czuć. Tym bardziej że otaczający go wyrafinowani koneserzy zmuszają do jeszcze intensywniejszej pracy. Miasto specjalistów i krytyków, gdzie obłudny akademicki szacunek zbyt często zastępuje spontaniczność – Kioto, które dobrze zna swoje słabości, wymyśliło doskonałe przysłowie: „Rzuć kamieniem gdzie popadnie, a trafisz w profesora”.
Obcy, czy to z Osaki, Tokio czy z Denver (USA), traktowany tu jest jak zło konieczne: turystyczna trzoda, która pasie się w pośpiechu, zanim pójdzie stadami na dworzec odjazdowy. Dla uniknięcia tej ludzkiej zbieraniny, po której nie spodziewają się niczego dobrego, mieszkańcy Kioto znający kilka słów w obcym języku uważają, że rozsądniej się z tym nie zdradzać.
Nie jest łatwo znaleźć tam mieszkanie.
Maj 1964, w dzielnicy północno-wschodniej
Udało mi się wynająć – łut szczęścia – budynek na terenie okalającym świątynię buddyjską Dajtokuji. Dosłownie przetłumaczony nasz adres brzmi: „Pawilon Opiekuńczego Obłoku, Świątynia Wielkiej Cnoty, Kwatera Purpurowej Łąki, sektor północny, Kioto”.
Na górze ani dachówki dla osłonięcia głowy
Na dole ani cala ziemi dla stopy.
Od czasu gdy sam opisywał się tymi słowami, buddyzm zen bardzo przybrał na sile: nigdy jeszcze w moich podróżach nie mieszkałem tak godnie jak tutaj. Obszar należący do Świątyni Wielkiej Cnoty nie zmieściłby się na Polach Marsowych, trzeba by wielu ludzkich istnień, aby policzyć dachówki wszystkich dachów. Dajtokuji jest jednym z dwóch ośrodków japońskiej sekty rinzai, sekty buddyjskiej kierunku zenistycznego, i zawiaduje setką świątyń w całym kraju wywodzących się z tej właśnie orientacji. To wielki kompleks budowli otoczonych murem z ubitej gliny, w którym są trzy monumentalne bramy w stylu chińskim, hondō (świątynia główna), sōdō (klasztor), dzwonnica o rogatym dachu, a w niej dzwon z brązu; jego wibracje regulują rozkład zajęć klasztornych; i wreszcie ze dwadzieścia świątyń dodatkowych, ukrytych pomiędzy cmentarzem a ogrodem, z których każda zachowała wyjątkową atmosferę, swoje tradycje, swoją klientelę, intrygi – są jak „zamknięty wachlarz”. W tych dyskretnych murach – siatka alejek wybrukowanych dużymi kamiennymi płytami z szarego kamienia. Kępy sosen. Bardzo wysokie drzewa liściaste, sztywne, szemrzące cykadami. Pomiędzy cykadami – cisza. Na cmentarzu bonza w malinowej komży recytuje sutry na grobowcu, słychać go z daleka jak szmer fontanny. Żywiczne zapachy, niewidoczne dzieci wykrzykujące chichi (tata) gdzieś w tym labiryncie, potem znowu fale wyniosłej ciszy. Tańcząca sylwetka dostawcy chińskiego baru na skrzypiącym rowerze. Dwaj duchowni mijają się, kłaniają sobie nisko i oddalają, wcale o tym nie myśląc. Jeden jest świętym, drugi kanalią; znają się, bo obaj są mnichami – oto prawdziwa kurtuazja. Nie ma tu gestu ani słowa, których najdrobniejszych konsekwencji nie wyważono by wcześniej. Pod tą surową harmonią czuje się napięte sprężyny, a pod zastałą uprzejmością czujność, której nie można zmylić.
W hallu ceremonii, za trzecią bramą, Budda z pozłacanego drzewa, wysoki na dziesięć metrów, uśmiecha się na widok swych wyznawców zręcznie lawirujących, chodzących – z ogromną ostrożnością – po nieistniejących jajkach.
Pośrodku całego terenu stoi Pawilon Opiekuńczego Obłoku. Ten pawilon to wielka świątynia za masywnymi drzwiami, gdzie mogłoby z łatwością mieszkać dwadzieścia osób; jedno pokolenie wstecz takie przybytki wznosiły się we wsiach północnej Japonii. Daitokuji, która odziedziczyła budynek, rozebrała go na najdrobniejsze części, przetransportowała i zbudowała na nowo w tym ogrodzie pełnym bambusów, bożych drzewek i białych motyli. Potem nie bardzo wiedziano, co z nim zrobić – po wielu pertraktacjach i intrygach Opiekuńczy Obłok przeszedł pod zależność świątyni Ryōanji, która wynajęła ją pewnemu zachodniemu sinologowi, ten z kolei podnajął mnie, na pięć miesięcy, wraz ze służbą, całą dokumentacją i mnóstwem rad zalecających roztropność, które w sumie brzmiały mniej więcej tak: może pan robić, co się panu podoba... oprócz „niedobrego wrażenia”.
...
Czerwiec
Jest przyjemnie: od trzydziestu trzech do trzydziestu sześciu stopni w domach. Nawet nago człowiek odnosi wrażenie, że ma na sobie futro. Na południu miasta są już wyświetlane filmy o duchach (obake no eiga) i biedota będzie je oglądać, by poczuć dreszczyk emocji.
Japońskie duchy nie mają sobie równych, zapewniam was. Pojawiają się masowo już w życiu najmłodszych. Sprzedaje się smarkaczom obrazki – do kolorowania, wycinania, składania, zawieszania w formie sylwetki na oknie – i latem dzieciarnia zabawia się na chodnikach tymi koszmarnymi profilami, tymi okrwawionymi strzępami, żałośnie zawodząc.
W pierwszych dniach wielkiego upału ubodzy studenci piszą listy otwarte do czołowych gazet: „Z pewnością wakacje w Alpach są nie dla nas, ale niech przynajmniej puszczą nam filmy o duchach!”. Wszyscy ci, którzy nie mogą sobie zafundować świeżego powietrza w górach, będą za sto pięćdziesiąt jenów mrozić sobie krew w lokalnych kinach.
Pod względem niesamowitości, swoistego realizmu cały ten widmowy kram jest bezkonkurencyjny: latarnie mające kształt twarzy w stanie rozkładu, z których wylatują wstęgi mściwych i gniewnych słów, nieznośna melancholia samobójców rozpamiętujących swoje winy (służąca, niesłusznie oskarżona o stłuczenie cennej zastawy, w nieskończoność liczy talerze w głębi studni, do której się rzuciła). A inne zjawy, całkiem niewidzialne, sprawiają, że drewniane stopnie skrzypią pod ciężarem, który aż strach sobie wyobrazić, kradną oliwę z lamp – i mały zwiewny obłoczek odpływa w ciemność.
W Japonii każda istota zmarła gwałtowną śmiercią, podstępnie zgładzona lub żywiąca gniew w sercu przybiera postać jakiejś zjawy. Ze względu na rygorystyczną etykietę wiele spraw można załatwić dopiero w zaświatach. Sporo Japończyków zabiera wraz z ostatnim tchnieniem zapiekłe urazy i niebawem zaczynają się porachunki. I tak znamy niejeden przypadek kata, którego zagryzła na śmierć, w locie, właśnie odcięta przezeń głowa.
Folklor, folklor, powiecie mi, chcemy coś z tematyki społecznej. Ale te filmy są wyświetlane, te obrazki sprzedawane w drogerii razem z mydełkami, a jeśli nie rozumiecie tego, co tutaj jest dziwne, to czy pojmiecie kiedykolwiek to, co jest proste, tak proste na pozór?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------