Kronika Strasznego Dworku - ebook
Kronika Strasznego Dworku - ebook
Mówią, że od przybytku głowa nie boli. Kiedy jednak Ada nieoczekiwanie staje się właścicielką starego szkockiego dworu, jej świat wywraca się do góry nogami. Już sam pomysł przekazania rodowej posiadłości w ręce domniemanej krewniaczki wydaje jej się niedorzeczny. To nie podupadający dom, tylko przepięknie usytuowany dwór w doskonałym stanie, którego jednak z jakichś powodów nikt z klanu nie chce. Ada podejrzewa, że Leśna Sadyba, spontanicznie przemianowana przez rodzinę na Straszny Dworek, skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Tylko czy jest sposób, aby w krótkim czasie poznać wszystkie sekrety starego domostwa? Jest. Należy zaprosić tam na wakacje wszystkie przyjaciółki!
Po szeregu dziwnych i niepokojących zdarzeń, które przytrafiają się rezydentom od pierwszych dni pobytu w Dworku, dla wszystkich staje się jasne, że komuś bardzo zależy na tym, aby pozbyć się nowej dziedziczki...
Kronika Strasznego Dworku to zwariowana komedia kryminalna, w której udział biorą bohaterowie znani z powieści Kalendarz z Dziewuchami. Zgromadzone pod jednym dachem Dziewuchy zgłębiają tajemnice dworu, serwując czytelnikowi dużo śmiechu i dobrej zabawy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-948-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Scheda
Są tacy ludzie, których w życiu prześladuje wieczny pech. Cokolwiek by robili, aby oszukać wredny los, i tak zawsze wpadną z deszczu pod rynnę, wstaną z łóżka lewą nogą i to do nich właśnie nieszczęścia przychodzą parami, a nawet trójkami, jeśli wierzyć Anglosasom.
Są też tacy, którym szczęście dopisuje zuchwale i wbrew wszystkiemu, nawet wtedy, gdy zgodnie z wszystkimi prawami rządzącymi wszechświatem dopisywać nie powinno. Słońce zaświeci im nawet zza najcięższej chmury, zawsze spadną na cztery łapy, a wyjątkowo pomyślne okoliczności znajdą do nich drogę, choćby musiały wcześniej chodzić bardzo pokrętnymi ścieżkami.
Wygląda na to, że obecnie zaliczam się właśnie do tej grupy szczęśliwców.
Nie było tak zawsze. Wcześniej wiodłam żywot całkiem zwyczajnej kobiety, której los zamiast pomyślnych okoliczności podrzucał raczej pod nogi kłody. Kiedy jakoś udawało mi się owe kłody przeskoczyć, dostawałam w nagrodę drobny podaruneczek, który w masie szarego życia był osamotniony niczym rodzynek w oszczędnościowej babce wielkanocnej. A potem nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji.
W owym czasie dowcipny Amorek szalał po całym kontynencie europejskim i jak już ustrzelił mnie znienacka nad urzędniczym biurkiem w północnej Polsce, wycelował swój łuk w stronę Wysp Brytyjskich i trafił tam — prosto w serce! — zatwardziałego angielskiego kawalera — Rossa Hudsona. Rosiek, bo tak go wkrótce zaczęłam nazywać, wyglądał niczym udomowiony wiking: duży, łysy i brodaty, który tylko czeka na to, aby podbić i zniewolić słowiańską dziewoję. Dałam mu się zniewolić dość ochoczo, aczkolwiek jeśli chodzi o podbijanie, to już nie mamy pewności, kto kogo. Mam wrażenie, że jednak dokonałam tego ja, a stało się to w dniu, gdy mój wiking padł na kolana i oznajmił, że beze mnie nie ma dla niego życia, a następnie oświadczył się po polsku również mojemu tacie, bo ktoś życzliwy powiedział mu, że taki u nas zwyczaj.
Wkrótce zamieszkaliśmy w Anglii i żyło nam się nader przyjemnie z naszymi już odchowanymi miło dziećmi i kilkoma czworonogami. Mieliśmy świadomość, że złapaliśmy Pana Boga za nogi i najprawdopodobniej wyczerpaliśmy życiowy limit cudownych zrządzeń losu. Tymczasem życie szykowało już kolejną niespodziankę i niebawem na mojej drodze stanął leciwy Szkot, niegdyś dzielny pilot, Adair MacKey, który stwierdził, że wyglądam całkiem jak jego zaginiona przed laty ukochana — Eve Adrienne. Kropka w kropkę. Przedstawił mnie zatem swojej starej przyjaciółce — Deidre MacLeod, seniorce szkockiego klanu, a ta, opierając się jedynie na moim nieprawdopodobnym podobieństwie do swej ukochanej kuzynki, postanowiła natychmiast wcielić mnie do rodziny, a nawet uposażyć! Oczywiście nie traktowałam tych zapowiedzi poważnie. Byłam przekonana, że największym kapitałem, który zbiłam na tej historii, było zaprzyjaźnienie się z parą dziarskich staruszków, których szczerze pokochała również cała moja rodzina.
Na początku stycznia zadzwoniła do mnie Deidre, i nie było w tym nic dziwnego, bo starałyśmy się rozmawiać przynajmniej raz w tygodniu. Spodziewałam się zabawnych historyjek na temat wnuków i prawnuków starszej pani, którzy spędzili u niej połowę grudnia. Akurat usiedliśmy do obiadu i ledwie zdążyłam przełknąć kęs zapiekanki pasterskiej, kiedy starsza pani wypowiedziała zdanie, które sprawiło, że kawałek marchewki utknął mi w przełyku.
— Moja droga Adrienne, telefonuję, aby cię poinformować, że decyzją całej rodziny zostanie ci przekazana stara posiadłość MacLeodów w Dunvegan, położona po sąsiedzku z moim domem. Ze względu na mój zaawansowany wiek sugerowałabym, abyście tu przyjechali jak najspieszniej. Chciałabym niezwłocznie uczynić cię formalnie właścicielką dworu. Nie ma czasu do stracenia!
Kiedy już przestałam się krztusić, pochwaliłam, że to naprawdę dobry żart i cieszę się, że w nowym roku dobry humor im dopisuje. Wtedy Deidre strasznie się na mnie zdenerwowała i nawet odłożyła słuchawkę bez uprzedzenia. Musiałam po chwili oddzwonić i wylewnie przeprosić, bo ponoć przeze mnie zaczęło boleć ją serce, a w tak kruchym, jak powiedziała, stanie podobne przypadki często kończą się śmiertelnie.
Zaszantażowani ryzykiem nagłego zgonu starszej pani postanowiliśmy spełnić jej fanaberię i pojechać na wyspę Skye w przerwie wielkanocnej. Po drodze zgarnęliśmy Adaira z jego domu pod Edynburgiem.
— Adairze, czy ty widziałeś ten dwór? — maglowałam staruszka w samochodzie, bo chciałam się jakoś psychicznie na ten obraz nastawić.
W wyniku niezwykłej łaskawości genów stary MacKey zachował prostą sylwetkę, szatański uśmiech, mocny głos, a smoliste oczy wciąż patrzyły bystro i wnikliwie.
— Owszem — odparł krótko, po czym z pobłażliwym uśmiechem pokręcił leciutko gładko ogoloną głową, jakby chciał mi powiedzieć, że i tak nic z niego nie wyduszę.
— Mama twierdzi, że to zapewne jakaś podupadła ruina, której i tak nikt nie chce — poinformował Adaś, podnosząc na chwilę głowę znad tabletu.
Teraz ja pokręciłam głową z pobłażliwą miną. Mój syn miał w zwyczaju wtrącać się w konwersację w najmniej odpowiednim momencie. Nie wiem, jak to robił, że słyszał wszystko, nawet ze słuchawkami na uszach. Rosiek twierdził, że Adaś ma słuch jak nietoperz.
Jeśli zaś chodzi o moje wyobrażenia o tajemniczym dworku, który Deidre nazywała szumnie Leśną Sadybą, to rzeczywiście nie miałam zbyt wielkich oczekiwań. Mówiąc szczerze, w ogóle nie miałam żadnych oczekiwań co do majątku MacLeodów. Nieduży domek z przepięknym ogrodem, w którym mieszkaliśmy w Anglii, zaspokajał w zupełności wszystkie moje pragnienia. Wspólnie z Rośkiem uznaliśmy, że Deidre zdecydowała się przekazać nam jakiś zrujnowany dworek na wszelki wypadek, gdyby mi się jednak kiedyś zachciało dochodzić swych praw do majątku, a tym sposobem dziedzictwo reszty krewniaków, tych bardziej uprzywilejowanych, nie uległoby znacznemu uszczerbkowi.
Kiedy więc po przyjeździe do Dunvegan Peter, osobisty kierowca Deidre, zaparkował na podjeździe wspaniałej posiadłości, zgodnie opadły nam szczęki. To już nawet nie chodziło o tę imponującą budowlę z szarego kamienia, ale o całe otoczenie! Genialny architekt zdołał wcisnąć dom pomiędzy las, urwisty brzeg zatoki i rozległe pastwiska, a dla zwiększenia stopnia malowniczości dorzucił jeszcze duży ogród.
Popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Joanna, nasza córka, miała wciąż otwarte ze zdumienia usta. Bez wcześniejszego porozumienia klapnęliśmy we czwórkę na ogrodową ławkę, aby z tej pozycji lepiej przypatrzyć się budynkowi przed nami, który mógłby z powodzeniem uchodzić za miniaturę średniowiecznego zamku. W duchu musiałam przyznać, że uchodziłby pewnie tym bardziej, gdyby miał basztę, fosę, zwodzony most czy chociażby krużganek. Nasz dwór wprawdzie takimi detalami architektonicznymi nie mógł się pochwalić, ale nadal wyglądał bardzo dostojnie. Trochę jak zamek Draculi z adaptacji filmowej powieści grozy Brama Stokera: z wieloma łukowatymi wnękami okiennymi, z których wprawdzie tylko niektóre pyszniły się witrażowym szkłem, za to wszystkie co do jednej zwieńczone były liściastymi ornamentami. Wyglądało to bardzo elegancko i średniowiecznie w stylu. Najbardziej imponująco prezentowało się jednak sześć wieżyczek! Dwie większe umieszczone były na obu końcach budynku, tak jakby miały zapewnić jak najlepszy widok na całą okolicę. Mniejsze okalały z czterech stron wybrzuszoną, trochę cofniętą w stronę ogrodu, środkową część dworu. Był też taras otoczony kamienną ażurową balustradą i rozszerzające się ku dołowi schody, prowadzące do ogrodu.
Peter czekał cierpliwie, aż się ogarniemy, po czym oprowadził nas po wnętrzu okazałego domostwa. Miałam wrażenie, że zwiedzam plan filmowy, kunsztownie odzwierciedlający dawne czasy. Meble, portrety, lustra, dywany, żyrandole… Wszystko to nie pozwalało domknąć się naszym biednym szczękom. Szalę przepełniła bajecznie urządzona łazienka na piętrze, w której każda kobieta czułaby się jak królewna lub przynajmniej gwiazda Hollywoodu.
Niedowierzanie wzrastało we mnie do nieakceptowalnych rozmiarów. Obawiałam się, że za chwilę mózg odmówi mi współpracy, a ja zacznę się przechadzać po tych przepięknych pomieszczeniach, mamrocząc coś w stylu: „kuku! kuku!”. Nie pozostało mi więc nic innego jak przeprosić grzecznie Petera, który uprzejmie pozostał na korytarzu, i naradzić się z rodziną w łazience.
— To jest niemożliwe — powiedziała Joanna, z grubsza podsumowując przemyślenia całej naszej czwórki. Jej mocno podkreślone brwi znalazły się wręcz w połowie czoła. — Takie rzeczy nie przydarzają się normalnym ludziom.
— Kto ci powiedział, że jesteśmy normalni? — spytał Adaś, szturchając siostrę zawadiacko.
— A ja myślę, że nikt o zdrowych zmysłach nie oddawałby rodowej posiadłości w tak oszałamiająco dobrym stanie w obce ręce — powiedziałam, opierając się o umywalkę. — W tym musi być jakiś haczyk.
— No wiesz? Jakie obce ręce?! — oburzył się Rosio, przerywając na moment uważne studiowanie ram okiennych, co stanowiło jego zboczenie zawodowe. — Zgodnie z opinią Deidre jesteś spokrewniona z Eve Adrienne, a zatem z resztą MacLeodów też.
— Zapomniałeś dodać, że Deidre wywodzi to wyłącznie z mojego fizycznego podobieństwa do ukochanej kuzynki, której postać jest dla wszystkich wysoce tajemnicza, ponieważ zaginęła bez śladu wiele lat temu! — Kącikiem ust dmuchnęłam w czoło, by odgarnąć z oka niesforny kosmyk włosów. — A co, jeśli to zwykły przypadek? To podobieństwo? Takie rzeczy się przecież zdarzają.
— Mamo, nie dramatyzuj! — upomniał mnie syn. — Test etniczny DNA wykazał przecież niezbicie, że część twoich… to znaczy naszych przodków wywodzi się ze Szkocji.
— Ale nie wiadomo, czy akurat od MacLeodów! — upierałam się dalej. — Czasem czuję się jak uzurpator, chociaż Bóg mi świadkiem, że naprawdę po nic nie wyciągam ręki!
— Może i nie wyciągasz — zgodził się mój małżonek — ale Deidre chce ci w tę rękę coś koniecznie wcisnąć. Na przykład akt własności Leśnej Sadyby. Kiedy masz spotkanie z notariuszem?
— Jutro.
— W takim razie najbliższą noc spędzimy tutaj — postanowił Rosiek. — Jestem pewien, że Deidre nie będzie miała nic przeciwko temu. Przyjrzymy się wszystkiemu dokładnie, a potem dokonamy świadomej decyzji. Dobry pomysł?
— Bardzo dobry! — ucieszyłam się, klaskając dłońmi. — Zostaniemy tu we czwórkę i potem wspólnie postanowimy, co robić dalej.
— Nie wiem… — wyraziła wątpliwość Joanna, zagryzając wargę.
— Czego nie wiesz? — zainteresował się jej ojciec.
— Nie wiem, czy mam ochotę tu spędzić dzisiejszą noc — wyjaśniła. — Przecież umówiliśmy się już z Adairem na wieczorne przeglądanie starych albumów.
— To obejrzymy je sobie następnego wieczoru, wielkie rzeczy! — uspokoiłam ją. — Przecież od razu nie wyjeżdżamy. Zostaniemy w Dunvegan kilka dni.
— Ale… — nie poddawała się nasza osiemnastoletnia córka, patrząc na nas z pewnym zażenowaniem. — Przecież w takim starym dworze musi straszyć…
— Jak amen w pacierzu! — poparł ją Adam. — Jeśli chcecie usłyszeć moje zdanie, to tutaj właśnie jest ten haczyk. Ten dwór jest z pewnością nawiedzony. Dlatego nikt go nie chce.
— Co? — Wzdrygnęłam się na samą myśl.
Podobnie uczyniła Joanna.
— Naoglądaliście się za dużo horrorów — orzekł Rosiek. — Ja takich rzeczy nie robię, bo potem o zmierzchu boję się własnego cienia.
— Może i tak — odparła na to wojowniczo jego córka — ale jeśli tu faktycznie straszy, to sobie to sprawdzajcie bez mojego udziału. Ja śpię dziś u Deidre.
— Ja też! — zdecydował jej brat. — Zresztą rodzice muszą chronić swoje bezbronne dzieci przed różnymi zagrożeniami, to leży w zakresie ich obowiązków. Zanim każecie nam tu spać, musicie najpierw sprawdzić, czy to jest bezpieczne.
Spojrzałam krytycznie na oboje naszych „bezbronnych dzieci”, z których jedno było już prawie pełnoletnie, a drugie tego lata przerosło matkę i miało zielony pas w karate. Zacmokałam w wyrazie dezaprobaty.
Ostatecznie stanęło jednak na tym, że zostaniemy na noc we dworze tylko we dwoje z Rośkiem. Wieczór rozpoczęliśmy od otwarcia butelki wina, która czekała na nas wraz z trzema koleżankami na drewnianym stojaku w kuchni. Następnie metodycznie posprawdzaliśmy wszystkie pomieszczenia pod kątem ewentualnych uszkodzeń muru, grzyba na ścianach, pomieszczeń bez klamek i tym podobnych przypadków. Szukaliśmy usterek bardzo wnikliwie, a zabawa była wprost proporcjonalna do ilości wypitego wina. Poza szwankującą hydrauliką nie znaleźliśmy jednak nic, do czego by się można przyczepić. Dwór był cichy, zadbany i tylko trochę straszny. Straszny nie w tym sensie, że natknęliśmy się na zjawę lub usłyszeliśmy w nocy potępioną duszę, pobrzękującą łańcuchami, ale dlatego, że nieswojo czuliśmy się nocą w obcym domu. Nieznane sprzęty stojące w miejscach, do których nie przywykliśmy, wnęki w ścianach, których nie zauważyliśmy za dnia, skrzypiące drzwi, cienie za oknami… Wszystko to w sposób naturalny wprawia człowieka w lekki niepokój. Tak jest zawsze, dopóki do czegoś nie przywykniemy, nie nauczymy się kształtów nowego otoczenia i nie poznamy dźwięków, które wydaje dom.
Skłamałabym, twierdząc, że nie miałam lekkiego stracha, przemykając w nocy przez korytarz obwieszony starymi portretami rodzinnymi do jedynej sprawnej toalety na piętrze. Rosiek musiał czekać na mnie za drzwiami, pomimo że cierpiałam na przypadłość pod tytułem nieśmiały pęcherz. Poza tym spaliśmy dobrze, głęboko, a po przebudzeniu miło było się przeciągnąć w wygodnym łóżku przy akompaniamencie śpiewów morskiego ptactwa wyraźnie słyszanego zza okien.
— Kochane dzieci, wygląda na to, że najbliższe letnie wakacje spędzimy w Strasznym Dworku! — zakomunikowałam entuzjastycznie latoroślom, gdy około dziesiątej rano pojawiliśmy się wraz z Rośkiem w domu Deidre.
Chętnie przyłączyliśmy się do trwającego w najlepsze śniadania. Victoria — gosposia Deidre, a prywatnie żona Petera — co rusz przynosiła na stół nowe przysmaki. Pożerałam wszystko oczami, zanim jeszcze zdołałam coś wrzucić na talerz. Czerwone wino, oprócz lekkiego kaca, zawsze wywoływało we mnie wilczy apetyt.
— Straszny Dworek? — Deidre MacLeod skrzywiła się na moje słowa, całą sobą okazując dezaprobatę dla tego miana. Pomimo wczesnej pory jej fryzura à la królowa angielska wyglądała nienagannie, a strój również nie ustępował w niczym kreacjom Elżbiety II. — Kto to wymyślił?!
— Straszny Dworek?! — powtórzyła pytanie wciąż nieco zaspana Joanna z bardzo podejrzliwą miną. — Bo co? Bo tam jednak straszy???
— Ależ tam… straszy! — Zaśmiałam się niefrasobliwie, jakby mnie ta sugestia okropnie ubawiła, po czym wepchnęłam do ust widelec pełen jajecznicy.
— Musicie nam wybaczyć. Nazwę wymyśliliśmy, kończąc drugą butelkę wina… — wtrącił usprawiedliwiająco mój małżonek, usiłując udobruchać Deidre. — Rzeczywiście, Leśny Dworek brzmi dużo lepiej!
— Leśna Sadyba — sprostowała starsza pani z namaszczeniem, unosząc cienką kreskę brwi, a Adair parsknął ubawiony, wprawiając w ruch wirowy płatki kukurydziane, które właśnie zamierzał zalać jogurtem jagodowym.
— Ja tylko was od razu uprzedzam, że musicie mi dać pokój od strony ogrodu. Jeśli będę miał okna z widokiem na zatokę, to od razu dostanę choroby morskiej! — zastrzegł mój syn, dyskretnie dokarmiając naszego psa Spajka pod stołem.
— Chciałabym pokój z widokiem na zatokę… Ale w żadnym wypadku nie chcę być w nocy sama! — Joanna zadrżała popisowo niczym liść na wietrze. — To już chyba wolę dzielić pokój od ogrodu z Adamsem.
— W tym przypadku łatwo o kompromis — uspokoiła Deidre z chytrym uśmieszkiem, krojąc plasterek ananasa na drobne cząstki, a następnie nadziewając je na maleńki widelczyk i wprowadzając z gracją do uszminkowanych na wiśniowo ust. — W prawym skrzydle Leśnej Sadyby, tym od strony lasu, są przecież dwa pokoje dokładnie naprzeciwko siebie, połączone wspólną łazienką. Jedno więc będzie miało pokój z oknem na zatokę, a drugie na ogród. Będziecie blisko, a jednak z zachowaniem prywatności, która przecież jest tak potrzebna młodej damie.
— Tak, tak, widzieliśmy — potwierdził Rosiek, kolejny raz dokładając sobie jajecznicy z boczkiem i całkowicie ignorując moje przestrogi na temat cholesterolu. — Będzie trzeba zadbać o hydraulikę. Zauważyliśmy wczoraj, że tylko jedna toaleta na górze działa bez zarzutu.
— Och, o to nie musicie się martwić, kochani. — Starsza pani machnęła ręką. — Obiecuję wam, że wszystko będzie zapięte na ostatni guzik przed wakacjami. Przecież nie zostawię was z tym bałaganem… Jak by to o mnie świadczyło!
— Deidre, nie przesadzaj! Z tego co się zorientowaliśmy, tylko ta hydraulika nawaliła. Poza tym dom wydaje się w doskonałym stanie. — Pokiwałam głową z uznaniem. — Że już nie wspomnę o ogrodzie!
— To prawda — przyznała Deidre. — Dom przeszedł gruntowny remont dwa lata temu, przed ślubem Minny. To właśnie tam odbyła się uroczystość. Część gości miała nawet we dworze swoje kwatery.
— Minna…? — Zawiesiłam głos pytająco, bo jeszcze nigdy w naszych rozmowach nie przewinął się nikt taki.
— Och! — Starsza pani pstryknęła palcami, jakby tym gestem chciała przywołać natychmiast wszelkie wymagane informacje. — Minna to moja najmłodsza bratanica. Aczkolwiek słowo „najmłodsza” da wam złudne wyobrażenie, hi, hi. Już ma zdrowo po pięćdziesiątce. Mieszka na stałe w Londynie… — Deidre powiedziała to tonem, jakim ujawnia się wstydliwą przypadłość. — Dom został odświeżony od piwnic aż po dach, bo przecież moja bratanica chciała się pochwalić rodową posiadłością swoim snobistycznym przyjaciołom z City.
Ton i mina seniorki klanu MacLeod wyraźnie zdradzały brak szczególnej sympatii wobec krewniaczki.
— A kto dba o ogród i ten cudowny trawnik? Czy ktoś na stałe mieszka w tym małym domku na tyłach ogrodu? — dopytywałam z zainteresowaniem, bo poprzedniego wieczoru na nikogo takiego się nie natknęliśmy. Podczas spaceru po okolicy mieliśmy tylko okazję powitać sąsiadów po lewej stronie, których konie pasły się na rozległych pastwiskach wzdłuż obu stron drogi dojazdowej do dworku.
— Owszem — przytaknęła Deidre, delikatnym gestem przykładając do kącików ust lnianą serwetkę. — Małżeństwo naszych ogrodników: Lorna i Hamish. Poznacie ich następnym razem, bo w zeszłym tygodniu wyjechali na urlop do córki, do Toskanii. Ich siostrzeniec dogląda wszystkiego z doskoku.
Ładne mi z doskoku, zaśmiałam się w duchu. Jak tylko zobaczyłam elegancki trawnik okalający ogród i dom, od razu pomyślałam o swojej przyjaciółce Angie, którą nieustająco zachwycały przystrzyżone w pasy trawniki przy uniwersytetach w Cambridge i Oksfordzie.
— Nasi sąsiedzi… — wtrącił Rosiek, patrząc na mnie pytająco — Jak się nazywali…?
— Aila i Michael MacBainowie — podpowiedziałam, bardzo z siebie dumna, że zapamiętałam. Całkiem niedawno odkryłam u siebie niepokojącą cechę, że w momencie, gdy ktoś mi się przedstawiał, kompletnie się wyłączałam. Obecnie bardzo nad sobą pracowałam.
— O właśnie! — podjął mój mąż, który z kolei był niebywale roztargniony i nawet jeśli usłyszał imiona naszych sąsiadów, to od razu je zapomniał. — MacBainowie wydawali się bardzo zadowoleni, że dworek jednak pozostaje „w rodzinie”, jak się wyrazili. Ponoć krążyły pogłoski, że posiadłość miała być sprzedana?
Deidre jakby zatkało, ale szybko się otrząsnęła i machnęła lekceważąco dłonią.
— Plotki! — odrzekła z mocą. — Kto przy zdrowych zmysłach chciałby się pozbywać dworu, który jest w rodzinie od wieków? Głupota i niedorzeczność! Adairze, no powiedz sam?!
Stary MacKey wzruszył ramionami i bardzo starannie zaczął składać swoją serwetkę.
— Mnie do tego nie mieszaj, moja droga — odpowiedział w końcu, puszczając do mnie oko, co się starszej pani niespecjalnie spodobało.
— No właśnie… Głupota i niedorzeczność — powtórzyłam przeciągle. — Tym bardziej zastanawia mnie, droga Deidre, dlaczego przekazałaś dwór akurat nam.
— Ależ… dziecko! — Staruszka uśmiechnęła się niedowierzająco, jakbym zaszokowała ją pytaniem, na które odpowiedź była taka oczywista. — Musiałaś dostać coś, co kojarzy się z naszą kochaną Eve Adrienne, przecież to jasne. W związku z tym, że rodzinny dom Evie został sprzedany, jak sama wiesz, zdecydowaliśmy wszyscy, że otrzymasz rodzinny dom jej ojca, Adriana.
Cała sprawa nie była dla mnie tak oczywista jak dla naszej gospodyni, a nawet szczerze mówiąc, pomysł wciąż wydawał mi się irracjonalny. Nikt nie dążył do tego, żeby formalnie udowodnić moje pokrewieństwo z klanem MacLeodów, wystarczyło im tylko moje bezdyskusyjne zewnętrzne podobieństwo do Eve Adrienne. Coś w tym wszystkim nie grało.
— Wszyscy, to znaczy kto? — przycisnęłam, bo naprawdę chciałam się w końcu dowiedzieć czegoś konkretnego. Po nocy spędzonej we dworze sprawa wydawała mi się jeszcze bardziej enigmatyczna niż przedtem.
— No jak to kto?! — obruszyła się starsza pani, godnie prostując się na wysokim krześle, które wyglądem bardzo przypominało skromny tron, i znacząco wysuwając do góry podbródek. — Wszyscy!… Wszyscy zainteresowani.
— Znaczy twoje dzieci… Dzieci twojego brata Aidana… — podpowiadałam zachęcająco.
— I mój kuzyn Basil — uzupełniła krótko Deidre. — Leśna Sadyba należała niegdyś do moich dziadków. Tam wychowała się moja mama i wujowie: Adrian i Edward. Jak wiesz, Adrian zginął w czasie wojny i według naszej wiedzy miał tylko jedną córkę — Eve Adrienne. Wuj Edward spłodził tylko jednego potomka, czyli mojego kuzyna Basila. Ten z kolei jest bezdzietnym kawalerem, dziękować Bogu! Mój brat Aidan opuścił ziemski padół pięć lat temu, więc decyzja odnośnie do Leśnej Sadyby należała do mnie, Basila, moich dwóch córek oraz trojga bratanków. Spotkaliśmy się wszyscy tutaj w okresie świąt Bożego Narodzenia i jeszcze przed końcem roku doszliśmy do konsensusu. — Staruszka spojrzała na mnie zmrużonymi w wąskie szparki oczami. — Czy zakończyłaś już przesłuchanie, moje dziecko?
— Ale przecież oni nawet nie mieli okazji mnie poznać! — wybuchnęłam, ignorując złośliwy ton mojej rozmówczyni, bo wciąż nie mogłam sobie całej tej sytuacji wyobrazić. — Tak żeście sobie debatowali… na sucho?
— Wcale nie było na sucho. — Seniorka MacLeod zachichotała. — Opróżniliśmy spory zapas mojej piwniczki.
— Och! Chodzi mi o to, że… Ech!
Jak grochem o ścianę. Machnęłam ręką w geście bezsilności, bo poczułam, że z emocji zaczynam się czerwienić.
— Wiem, o co ci chodzi, dziecko — spoważniała natychmiast Deidre, przybierając ton i wygląd urażonej księżnej. — Gdybyście przyjechali tutaj na święta, tak jak wielokrotnie sugerowałam, tobyś we wszystkim uczestniczyła. A że nie przyjechaliście, to… No cóż, zgłaszaj pretensje do samej siebie, moja droga.
Starsza pani w tym miejscu wyszczerzyła zęby, a Adair kaszlnął znacząco. Wiele razy napomykał mi o tym, że Deidre wprost nie cierpi, gdy coś nie idzie po jej myśli. Ponoć była bardzo rozczarowana tym, że nie porzuciliśmy własnych rodzin w święta Bożego Narodzenia i nie stawiliśmy się w Dunvegan na dorocznym zlocie MacLeodów.
— Nie wiem natomiast — kontynuowała seniorka rodu z obrażoną miną — czemu tak trudno ci uwierzyć, Adrienne, że jestem w tej rodzinie dość szanowaną osobą. Moje słowo wystarczyło, aby przekonać resztę, że przekazanie ci Leśnej Sadyby jest słusznym posunięciem.
— I nikt nie protestował! — Zaśmiałam się ironicznie. — Wszyscy z zadowoleniem przyklasnęli pomysłowi, aby rodową posiadłość MacLeodów przekazać obcej babie…!
Kiedy moje słowa wybrzmiały do końca, Deidre nieco się zapowietrzyła, a Adair zachichotał. Uniósł na chwilę obie dłonie i spuścił głowę, jakby z góry przepraszał za to, co zaraz powie.
— Kochana przyjaciółko — powiedział, zwracając się do Deidre. — Teraz już mogę ci wyznać, że w czasie świąt zadzwoniła do mnie jedna z twoich córek i… No cóż, powiedzmy, że chciała się upewnić, że wszystko w porządku z twoją głową.
— Co?! — oburzyła się Deidre. — Która???
— Powiedziałem jej — ciągnął Adair, całkowicie ignorując dociekliwe pytanie starszej pani — że ta historia z Adrienne to prawda i że jesteś bezdyskusyjnie zdrowa na umyśle.
— No też coś! Bezczelne smarkule! — prychała ze złością Deidre, nerwowo przechadzając się po jadalni, co było dość zabawne, bo na miano smarkul mogły zasłużyć prawnuczki Deidre, ale nie jej własne córki.
— Najistotniejsze jednak w tym wszystkim jest to — stary Szkot upajał się przez chwilę wzburzeniem przyjaciółki, ale szybko uznał, że jednak należy zażegnać konflikt na linii Szwajcaria–Australia, gdzie mieszkały córki krewkiej staruszki — że problem został rozwiązany, wątpliwości rozwiane, a twoje dzieci mogły w następstwie ze spokojem duszy w pełni poprzeć twój plan dotyczący Strasznego… yyyy…! Leśnego… Leśnego Dworku!
— Sadyby! — sprostował Adaś z udanym oburzeniem.
Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, nastrój trochę zelżał, a ja odstąpiłam od dalszego maglowania Deidre, widząc, że moje przesłuchanie mocno ją zeźliło. Wciąż systematycznie odgrażała się obu swoim córkom, bo słusznie podejrzewała, że rozmowę z Adairem ukartowały wspólnie.
Na piętnastą byliśmy umówieni z notariuszem w Portree.
Wystarczyło pobieżne zerknięcie na dokument, abym poczuła się mocno skołowana. Angielski język prawniczy jest trudny do przełknięcia, niemniej postanowiłam zapoznać się dokładnie z tym, co nabywam. Zamknęłam się w małym pokoiku, udostępnionym mi przez pracownicę biura, obłożyłam trzema tomami słowników, w tym jednym branżowym, które to tomiska przezornie przytargałam z domu, podczas gdy Deidre i reszta towarzystwa poszli na kawę i lody do pobliskiej kawiarni.
Po prawie trzech godzinach izolacji otarłam pot z czoła, wypiłam duszkiem całkiem wystygłą kawę, pozbierałam z biurka papierki po czekoladowych cukierkach, które pomagały mi w myśleniu, i uznałam, że chyba wszystko w porządku.
Jedynym niestandardowym zapisem było zobowiązanie mnie do zachowania dworu w rodzinie, jako że posiadłość ta była od szesnastego wieku dziedziczona przez kolejnych potomków MacLeodów i tak właśnie miało pozostać. W związku z tym, że jedynie Adaś był moim biologicznym potomkiem, właśnie do niego miał trafić dwór w dalszej przyszłości, ewentualnie mogliśmy go odsprzedać komuś z klanu.
Temat ten ciągnął się przez dobre pół strony, przez co zrozumiałam, że jasność w tej kwestii była kluczowa. Załączono także klauzulę, że jeśli po formalnym przejęciu własności dworu z jakichś przyczyn uznam, że nie chcę lub nie mogę pozostać jego właścicielką, mam możliwość zrzeczenia się posiadłości w okresie sześciu miesięcy bez żadnych konsekwencji i niedogodności ze strony zarządcy nieruchomości, czyli nie kogo innego jak Deidre MacLeod. Tak właśnie to zostało ujęte: „bez żadnych konsekwencji i niedogodności”. Ha! zaśmiałam się w duchu. Już to widzę! Mogłam sobie wyobrazić, jak niepocieszona byłaby starsza pani, jeśli jej wielki plan spaliłby na panewce.
Należało jednak uczciwie stwierdzić, że Deidre okazała się bardzo wspaniałomyślna: przez owe pierwsze sześć miesięcy zobowiązała się do finansowania wszelkich koniecznych napraw, rachunków za wodę, prąd i gaz, a nawet pensji ogrodnika. Zgodnie z umową dopiero po tym okresie będę musiała dokonać własnych ustaleń z pracownikami, ponieważ ich umowa z Deidre wygaśnie, o czym już zostali formalnie powiadomieni.
Wyglądało na to, że starsza pani pomyślała o wszystkim. Drżącą ręką złożyłam podpis na dokumentach, przekształcając się niniejszym z beztroskiego gołodupca w posiadaczkę ziemską.
— Kochani, podejdźmy do sprawy spokojnie i na luzie. Niczym przecież nie ryzykujemy, a mamy szansę na wielką przygodę! — przekonywałam entuzjastycznie rodzinę kilka godzin później, podczas kolejnej wizyty we dworze, kiedy to już na spokojnie chcieliśmy zapoznać dzieci z domem i okolicą. Z wyrazu twarzy Rośka i dzieciaków wynikało, że mieli bardzo mieszane uczucia. — Mamy sześć miesięcy, podczas których albo pokochamy Straszny Dworek i go zatrzymamy na zawsze, albo wręcz przeciwnie — jeśli nam się tu nie spodoba, oddamy posiadłość bez żalu.