Kroniki Chaosu. Kamienna Twierdza - ebook
Kroniki Chaosu. Kamienna Twierdza - ebook
Druga część Kronik Chaosu to opowieść pełna intryg, tajemnic i politycznych rozgrywek. Każdy krok bohaterów prowadzi głębiej w mroczne plany, gdzie odpowiedzi na moralne pytania stają się niebezpiecznie niejednoznaczne. Granica między dobrem a złem zaciera się, a ścieżki, które wydają się właściwe, mogą okazać się tylko iluzją. Podążać znanym szlakiem, czy sięgnąć po nieznane? Wybór nigdy nie był trudniejszy.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-300-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jarosław Toll Kowalski
Ilustracja na okładce: Monika Sochacka
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody autora.
Niniejsza książka jest fikcją literacką. Wszystkie postacie i zdarzenia opisane w powieści są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do realnie istniejących osób lub zdarzeń jest przypadkowe.ROZDZIAŁ II ⟁⩚⟁
Wysoko wśród szczytów drzew, skrzydła czarnego kruka przecinały lodowaty wiatr. Ptasi lot był pewny, kierowany instynktem lub czymś więcej, a jego sylwetka rysowała się ostro na tle bladego nieba, gdzie słońce ledwie przebijało się przez warstwę ołowianych chmur. Z wysokości widoczne były rozległe doliny, poprzecinane łańcuchami skalnych grzbietów, które stopniowo przechodziły w jałowe, poszarpane pustkowia.
Złowrogie i nieprzystępne góry, wyznaczały granicę cywilizacji. To tutaj, na ich krawędzi, stała warownia, ostatni bastion krasnoludzkiego oporu przed bezkresem Północnych Pustkowi. Z oddali zdawała się niemal częścią krajobrazu, gdzie ciemnoszare mury i baszty zlewały się z otaczającymi skałami. Twierdza z zewnątrz wyglądała na niewielką, ale jej prawdziwa siła kryła się pod skałami góry. Jej konstrukcja świadczyła o nieugiętej woli i kunszcie budowniczych. Każdy kamień zdawał się opowiadać historię uporu, walki i przetrwania.
Mimo swojego osamotnienia, bastion nie sprawiał wrażenia zaniedbanego. Blanki były strzeżone, szczeliny strzelnicze gotowe na przyjęcie kuszników, a kamienna brama, wzmocniona metalowymi okuciami, wydawała się nie do sforsowania. Mury jednak skrzętnie ukrywały to, co działo się w środku. Chorągwie zdobiące baszty wisiały zbyt spokojnie, wiatr ich nie szarpał, jakby nawet on czuł zmiany zachodzące w umysłach mieszkańców. Zbroje kilku krasnoludzkich wojowników patrolujących blanki były naznaczone śladami bitew. Niektóre ledwie prowizorycznie naprawione, inne wciąż nosiły ślady krwi, a być może rdzy, której nie udało się do końca usunąć. Twarze wojowników były markotne.
Kruk zniżył lot, szybując nad blankami. Krasnoludzcy strażnicy śledzili go czujnym wzrokiem, jakby pojedynczy ptak niósł jakieś przeczucie złego omenu, ale nie reagowali. Skrzydła kruka przecięły powietrze raz jeszcze, a on przemknął przez otwartą bramę wewnętrznego dziedzińca. Panował tutaj porządek, krasnoludy poruszały się wzdłuż magazynów i warsztatów, gdzie przygotowywano zapasy i naprawiano wojskowy sprzęt. Na środku placu ustawiono stojaki z bronią, a strażnicy, zmieniając warty, wymieniali między sobą ciche uwagi.
Ptak wzniósł się jeszcze raz i zbliżył do jednego z okien wyższej wieży. Jego płynny ruch wprowadził kontrast do powagi otoczenia, gdy skrzydła zamigotały w ostatnim promieniu słońca. Wślizgnął się przez szczelinę okna, typową dla krasnoludzkich budowli, przynosząc ze sobą lodowaty powiew. Tu zatrzepotał skrzydłami chwytając się pazurami wystającej u powały belki. Przekrzywił głowę czujnie obserwując.
Wewnątrz przestronnej komnaty, której wysokie sklepienie wspierały masywne, rzeźbione kolumny, czuć było majestat i ciężar tysiącleci. Ściany, wykute w litej skale, pokrywały reliefy przedstawiające najważniejsze wydarzenia z historii krasnoludzkich klanów. Głębokie, żłobione runy, wyciosane rękami mistrzów kamieniarskich, lśniły blaskiem niebieskawego luminatu w świetle zawieszonych wysoko lamp olejnych w kształcie mosiężnych smoków.
W sercu tej monumentalnej przestrzeni znajdował się prostokątny stół zgromadzenia, wyrzeźbiony z jednego kawałka czarnego bazaltu. Jego krawędzie zdobiły inskrypcje w pradawnej krasnoludzkiej mowie, a na środku leżała ciężka mapa, pokryta wyraźnymi, runicznymi znakami, wyznaczającymi nie tylko granice z Północnymi Pustkowiami, ale i strategiczne punkty, których utrzymanie było kluczowe dla obrony twierdzy. Były na niej widoczne również miejsca, gdzie krasnoludzkie wojska stoczyły bitwy z wojownikami pustkowi.
Wokół stołu stali i siedzieli krasnoludzcy dostojnicy, ich ciemne, szorstkie szaty wyszywane były dyskretnymi złotymi nićmi, a splecione w warkocze brody opadały na misternie zdobione napierśniki. W powietrzu unosiła się woń oleju z lamp, mieszająca się z ledwie wyczuwalnym aromatem kadzidła dodającym, zdawać by się mogło, powagi obradom.
Ciężkie, rzeźbione krzesła, każde inne, odzwierciedlały status i rodowe dziedzictwo ich właścicieli. Siedzieli na nich najstarsi i najbardziej szanowani z brodami tak długimi, że spoczywały na ich kolanach. W ich oczach czaiła się męcząca świadomość wyzwań, które piętrzyły się przed mieszkańcami twierdzy.
U stóp jednej z kolumn ustawiono solidny pulpit z uchwytem na zwój pergaminu, na którym krasnoludzki skryba notował każde słowo debaty. Pióro jego stalówki, maczane w atramencie o odcieniu głębokiego błękitu, skrzypiało miarowo, wyznaczając rytm tego zgromadzenia.
Dyskusja, choć jeszcze się nie zaczęła, wisiała w powietrzu niczym ostrze, gotowe przeciąć ciszę.
Wokół stołu zajęło miejsca ośmioro krasnoludów, zajmując zgodnie z tradycją miejsca odpowiadające ich funkcjom i klanowemu etosowi.
Każde z nich położyło dłonie na blacie stołu dając sygnał gotowości na rozpoczęcie dyskusji.
Troskar Rynar zasiadł dokładnie naprzeciw wejścia, na najbardziej eksponowanym miejscu zachodniej części stołu, które przynależało przewodniczącemu rady. Jego krzesło, masywne i bogato rzeźbione, zdobione było srebrnymi detalami symbolizującymi władzę i odpowiedzialność. Troskar siedział wyprostowany, z brodą skrupulatnie splecioną w dwa grube warkocze, których końce spoczywały na jego piersi. W jednej ręce obracał pierścień zdobiony onyksowym kamieniem, a jego wzrok, skupiony na mapie, zdradzał pewną teatralność. Lubił takie chwile, pełne ciszy przed jego własnym przemówieniem.
Po jego prawej stronie znajdował się Tuskr Twardogród, wyraźnie zrelaksowany, choć jego oczy, bystre jak u sokoła, uważnie omiatały zgromadzonych. Krzesło Tuskra było mniej zdobne niż przewodniczącego, ale jego proste i solidne linie zdawały się odzwierciedlać pewność siebie swojego właściciela. Jego dłonie, złożone na stole, były niemal nienaturalnie spokojne, jakby celowo starał się nie zdradzić nerwowości.
Po lewej stronie Troskara siedziała Zielisza Jodłogród, jedyna z obecnych, której twarz nie była przesłonięta brodą. Jej krzesło było delikatniejsze, wykonane z ciemnego orzecha, z wplecionymi w oparcie motywami liści i ziół, które były hołdem dla jej zielarskiej wiedzy. Zielisza miała na sobie prostą, zieloną szatę, na której złote nici układały się w subtelne runy ochronne. Siedziała wyprostowana, z dłońmi złożonymi przed sobą, a jej spokojne spojrzenie wydawało się omiatać nie tyle twarze, co nastroje współklanowców.
Na prawo od Tuskra Twardogróda miejsce zajmował Klosk Baldorgór, opierając się niedbale na oparciu swojego krzesła. Jego siedzisko, choć solidne, nosiło ślady wielokrotnych napraw, podobnie jak jego tunika, poplamiona sadzą i tłuszczem. Klosk był krasnoludem, który zdawał się wiecznie rozkojarzony, jakby nawet teraz jego myśli dryfowały ku jakiejś kolejnej wynalazczej idei. Jedną ręką bębnił o blat stołu, drugą co chwilę sięgał do kieszeni, gdzie ukryty mechanizm cicho stukał w rytm jego palców.
Po przeciwległej stronie zasiadł Mentorg Żelazny, na ciężkim, surowym krześle pozbawionym zdobień. Sam Mentorg, z prostym miedzianym pierścieniem spinającym jego brodę, zdawał się równie surowy i nieprzejednany co jego siedzisko. Siedział wyprostowany, z rękami splecionymi na piersi, a jego spojrzenie, jak ostrze topora, przecinało ciszę w komnacie.
Po prawej stronie Mentorga, blisko rogu stołu, miejsce zajmował Bosrak Kamienisty, który choć drobniejszy od pozostałych krasnoludów, zdawał się być istną skarbnicą prastarej wiedzy. Jego krzesło, bogato zdobione runami, symbolizowało jego funkcję jako strażnika prawa i tradycji. Bosrak siedział z lekko pochyloną głową, jakby wsłuchiwał się w echo przeszłości odbijające się od ścian komnaty.
Po lewej stronie Mentorga znajdował się Braunig Mrocznołom. Jego krzesło, podobnie jak on sam, emanowało mroczną powagą. Ciemne drewno połyskiwało w świetle lamp, a runy na jego oparciu zdawały się układać w tajemne symbole. Braunig, z twarzą schowaną w cieniu rzucanym przez jego ogromną, czarną brodę, siedział nieruchomo. Wydawało się, że milcząco waży każdą myśl, zanim przekształci ją w słowa.
Na honorowym miejscu przy krótszym boku stołu siedział Hołomir Długobrody, najstarszy z obecnych. Jego krzesło, pokryte złotymi nitami, odznaczało się prostotą, ale i solidnością.
Hołomir, z brodą splecioną w dziesiątki cienkich warkoczy, wyglądał jak żywa kronika, symbol stabilności wśród burzliwych krasnoludzkich narad. Jego dłonie spoczywały na stole, a wzrok wędrował od jednego do drugiego rozmówcy, jakby starał się wyczytać, co kryją ich serca.
Każde miejsce, każda sylwetka i każdy detal opowiadały historię. Krasnoludy, choć spajała ich wspólna tradycja i klanowa lojalność, nie były jednomyślne. Cisza wokół stołu trwała, wkrótce miały paść słowa, które rozgrzeją tę kamienną salę jak żar kuźni.
Wysoka sala narad wypełniła się odgłosem chrząknięć i ciężkich oddechów, gdy Troskar Rynar wstał ze swojego miejsca. Oparł dłonie na krawędzi stołu, jakby chciał poczuć solidność kamienia pod palcami i wciągnął powietrze głęboko w płuca. Gdy przemówił, jego głos był mocny, choć przesiąknięty patosem, jak gdyby każde słowo ważyło więcej, niż mogło unieść.
— Bracia i siostry! Nasze mury, chwała im, stoją dumnie od pokoleń. Nie skruszył ich czas, nie złamał najazd wroga, nie tknęło ich szaleństwo. Ale dziś stajemy przed decyzją, która nie jest łatwa, lecz konieczna. Chaos stoi u bram, bezlitosny, okrutny, ale oferujący nam wybór. Wojna lub pokój. Życie lub śmierć.
Jego słowa zawisły w powietrzu jak gęsty dym z pochodni. Kilku krasnoludów wymieniło szybkie spojrzenia. Mentorg Żelazny, który dotąd siedział w ciszy, opierając łokcie na blacie, odchylił się w swoim krześle i uśmiechnął się krzywo. Jego napięte mięśnie zdradzały gniew, który w nim buzował.
— Krasnoludy od gadania nie wzniosły jeszcze żadnego muru — rzucił sucho, przeczesując palcami wąsy, jakby odgarniał ich nadmiar z drogi kolejnej riposty. — Zresztą, Rynar, twoje mowy przypominają tę mapę na stole. Pełno na niej pięknych znaków, ale wciąż musisz przejść przez góry, jeśli chcesz coś osiągnąć.
Kilka niskich, gardłowych śmiechów rozbrzmiało wokół stołu.
— Pokój? — warknął, ledwo hamując złość. — To nie jest pokój, Rynarze. To kapitulacja. Oni wycierają nasze nazwiska z runicznych tablic, wymazują nasze rody z pamięci. Młody Grzmotsen czy Spodgórny nie zginęli po to, byśmy teraz klękali przed tym plugastwem!
Troskar zmarszczył brwi, wyprostował się i uniósł dłoń w uspokajającym geście.
— Twoja szczerość, Mentorgu, jest jak zawsze… niezawodna. Ale ja nie mówię o murach, które budujemy z kamienia. Mówię o murach w naszych sercach, które mogą nas zaślepić przed tym, co jest naprawdę ważne. Grzmotsen zginął — wtrącił Tuskr Twardogród, pochylając się do przodu i opierając dłonie na stole — właśnie dlatego, że nasz upór i twoje idee honoru były ważniejsze od życia. Ile jeszcze młodych krasnoludów ma zginąć w imię twojej dumy, Mentorgu?
Wspomniany krasnolud wstał, jakby ten komentarz był wyzwaniem. Uderzył dłonią w stół z siłą, która odzwierciedlała jego charakter. Echo rozeszło się po sali.
— Kamień, a nie serce, trzyma chaos za murami. Chaos nie ma miejsca wśród nas. Ani w naszych murach, ani w naszych głowach! Wpuszczenie ich tu to jak zaproszenie wilków na ucztę i proszenie, by się powstrzymały. Dzielni wojowie zginęli, by nasze nazwiska nie stały się synonimem tchórzostwa!
Tym razem cisza w sali była bardziej napięta. Bosrak Kamienisty pokiwał głową w milczącym poparciu, podczas gdy Zielisza Jodłogród uniosła dłoń, jakby chciała wtrącić coś uspokajającego. Jej twarz, mimo braku brody, zdradzała charakter typowy dla krasnoludów, czyli upór i doświadczenie.
— Proszę was, panowie — powiedziała stanowczym, lecz łagodnym tonem. — Czy możemy choć raz odłożyć emocje na bok? Chaos nie przychodzi z pustymi rękami. Jeśli ich wpuścimy, możemy zyskać czas na odbudowę naszych sił, na przygotowanie się na prawdziwe starcie. Kim są naprawdę, sprawdzimy z czasem.
Tuskr Twardogród nachylił się w stronę stołu, jego spojrzenie błyszczało mieszanką wyrachowania i fascynacji konfliktem, który się rodził.
— Zyskać czas? — przerwał jej Bosrak Kamienisty, siedzący po drugiej stronie stołu. — A co stracimy? Godność? Tożsamość? A może wszystko, co pozostawili nam nasi przodkowie? Wpuszczenie ich to nie pokój, Zieliszo, to tylko inny sposób na przegraną.
— Nie przesadzaj, Bosraku. Chaos nie zaleje nas w jeden dzień. Wpuścimy ich, zyskamy czas. A potem, kiedy nadejdzie odpowiedni moment, pozbędziemy się ich podstępem.
— Podstępem?! — wykrzyknął Braunig Mrocznołom, który dotąd milczał, przypatrując się rozmowie z cieniem nieodgadnionego uśmiechu. — Podstęp to broń słabych. Krasnoludy walczą w otwartym polu, z toporem w rękach i pieśnią na ustach. Jeśli zapomnicie o tym, czym jest nasza siła, już jesteście zgubieni. Jeżeli się boicie, już jesteście niewolnikami.
Hołomir Długobrody, który dotąd słuchał w ciszy, uniósł wzrok znad mapy. Jego głos był spokojny, niemal ojcowski.
— Wojna zawsze niesie ofiary. Ale pamiętajcie, że nie tylko o życie tu chodzi. Jeśli zginą ci, którzy nas bronią, kto zadba o przyszłość naszej twierdzy? Czy naprawdę musimy wybierać między honorem a przetrwaniem?
— Tak, musimy! — warknął Mentorg, wskazując Hołomira palcem. — Bo bez honoru przetrwanie nie ma sensu!
— A co z rodzinami? — dodała Zielisza, patrząc po zgromadzonych. — Co z dziećmi, które będą płacić cenę za nasze decyzje?
— Lepiej, żeby płaciły cenę za nasze decyzje, niż za nasz brak decyzji — podsumował Bosrak, uderzając dłonią w stół.
Rozmowa zaczęła zamieniać się w chaos. Głosy zlewały się w jedno, aż w końcu Braunig ponownie uniósł rękę, nakazując ciszę.
— Wojna nie pyta o honor ani o strach. Przyjdzie do nas, czy tego chcemy, czy nie — powiedział cicho, ale z mocą. — Pytanie brzmi, czy będziemy gotowi, kiedy nadejdzie.
Na te słowa wszyscy spojrzeli na mapę, gdzie granice twierdzy stykały się z pustkowiami, oznaczone runami chaosu. Decyzja wciąż wisiała w powietrzu.
— Cóż — odezwał się Tuskr z udawaną niedbałością — muszę przyznać, że to wielki dar, widzieć świat w tak prostych barwach. Czarny albo biały, chaos albo porządek, wróg albo przyjaciel. Ale, niestety, świat nie jest tak wygodnie podzielony. Jeśli mamy przetrwać, może powinniśmy zacząć myśleć mniej jak kowale, a bardziej jak kupcy.
— Kupcy? — przerwał mu Bosrak, marszcząc czoło. — Krasnoludy to nie handlarki z bazaru, Tuskrze. Jeśli zaczniesz traktować chaos jak towar, skończysz z ceną, której nie będziesz w stanie zapłacić.
— Każda cena ma swój limit, Kamienisty — odparł Tuskr, uśmiechając się szeroko. — Pytanie brzmi, czy potrafisz go wynegocjować?
Zielisza w końcu wstała, jej spokojny, lecz stanowczy głos wprowadził chwilowy porządek w chaosie dyskusji.
— Moi drodzy, zamiast rzucać słowami jak toporami, może spróbujmy zastanowić się, co naprawdę możemy zyskać lub stracić. Pamiętajmy, że każdy z tych ludzi — nawet, jeśli skażony chaosem — ma w sobie cień dawnego życia.
— Cień — warknął Mentorg — to dobre słowo. Bo z tego cienia zawsze wyłazi ciemność.
Gdy wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, Braunig uniósł dłoń, dając znak do ciszy.
— Chaos… — zaczął cicho, ledwo słyszalnie, ale jego głos przebił się przez gwar. — Nie zawsze przychodzi przez bramy. Czasem wystarczy, że zostanie wprowadzony do serc tych, którzy je otwierają.
Słowa Brauniga wywołały niepokój. Nawet Tuskr zamilkł na chwilę, choć na jego ustach pojawił się cień tajemniczego uśmiechu. W tej ciszy odezwał się Hołomir, powoli i wyważenie.
— Nie jesteśmy tu, by dowieść, kto ma rację. Jesteśmy tu, by rozmawiać, by znaleźć rozwiązanie. Ale najpierw, nim podejmiemy decyzję, musimy odpowiedzieć na jedno pytanie, czym właściwie jest to, czego się boimy? Chaos za murami czy chaos w nas samych?
To pytanie zawisło w powietrzu, ciężkie jak niewypowiedziany wyrok. Wszyscy zgromadzeni ponownie spojrzeli na mapę leżącą na stole, jakby szukali na niej odpowiedzi.
Tuskr Twardogród wygładził dłońmi przód zdobionego kaftana. Jego spojrzenie powędrowało po zebranych, zatrzymując się na chwilę na Mentorgu, który nadal siedział napięty jak struna. Tuskr odchrząknął, przeciągnął dłonią po brodzie i rozpoczął przemowę tonem, który łączył pewność siebie z teatralnym zacięciem.
— Mówicie o honorze, o tradycji, o nieugiętym karku, który niby to ma nas uratować — zaczął, unosząc dłoń, jakby chciał uciszyć niewidzialny tłum. — Ale czy honor i tradycja karmiły wasze dzieci, gdy ostatnia wojna wyczyściła nasze magazyny? Czy nieugięty kark zbuduje nam nowe mury, gdy stare runą? Mówicie o wojnie, jakbyśmy mieli w niej wybór. Ja mówię, niech chaos wejdzie. Nie jako nasz pan, ale jako narzędzie.
Kilku krasnoludów spojrzało na siebie z niepewnością, ale Mentorg tylko cicho parsknął. Tuskr, niewzruszony, kontynuował.
— Wojownicy chaosu mogą być równie użyteczni w walce, jak każda inna siła. Wyobraźcie sobie ich berserkerską furię skierowaną przeciwko naszym wrogom. A gdy się zużyją, gdy przestaną być nam potrzebni, cóż… W historii zawsze znajdzie się miejsce dla przypadków, które kończą się niefortunnie.
Zielisza Jodłogród podniosła wzrok z miejsca, gdzie delikatnie muskała palcami srebrną runę zawieszoną na szyi. Jej ton, gdy zabierała głos, był ciepły, niemal matczyny, jakby chciała ukołysać zgromadzonych do snu.
— Mój drogi Tuskrze, być może zbyt lekko traktujesz życie — zaczęła, rzucając mu pełne dezaprobaty spojrzenie. — Ale nie mogę zaprzeczyć, że chaos, jakkolwiek straszny, nosi w sobie także oznaki zagubienia. Czy nie jest naszym obowiązkiem jako starszyzny ludu pomagać tym, którzy mogą się jeszcze nawrócić? Krasnoludy od wieków znane były z gościnności, z tego, że nie zamykały swoich bram przed potrzebującymi.
— Potrzebującymi? — przerwał jej Bosrak Kamienisty, jego głos brzmiał jak grzmot. — To nie głodni wieśniacy pukają do naszych drzwi, ale krwiożercze bestie!
Zielisza odwróciła się ku niemu, jej twarz pozostała spokojna, choć iskra nerwowości błyszczała w oczach.
— Każde stworzenie, Bosraku, może odnaleźć nową drogę. Może nie wszyscy wojownicy chaosu są straceni? Może w ich sercach tli się jeszcze iskra, którą możemy rozdmuchać, zamiast gasić w mroku.
Zanim Bosrak zdążył odpowiedzieć, głos zabrał Klosk Baldorgór. Jego wyraz twarzy, pozornie obojętny, miał w sobie coś chłodnego, co wzbudzało niepokój. Przesunął palcem po krawędzi stołu, jakby omawiany temat był bardziej eksperymentem niż kwestią życia i śmierci.
— Logika, moi drodzy, logika — powiedział tonem, który mógłby pasować do nauczyciela tłumaczącego coś wyjątkowo opornym uczniom. — Chaos to siła. Nie moralność, nie etyka, a czysta, nieokiełznana energia. Możemy tę energię wchłonąć, pokierować nią, zamiast się jej bać. Tak jak kanały kierują wodą rzeki, jak wiatraki łapią wiatr, tak i my możemy nadać chaosowi formę, która będzie nam służyć.
— Czyli mamy ich „zasymilować”? — zapytał Mentorg z kpiną, kładąc nacisk na ostatnie słowo. — Jak ty to sobie wyobrażasz? Przyjęcie chaosu do twierdzy to jak zaproszenie wilka do owczarni.
Klosk wzruszył ramionami, jakby słowa Mentorga zupełnie go nie obeszły.
— Wilk w owczarni? Być może. Ale to my jesteśmy kowalami tej owczarni. Jeśli znamy wilka, możemy go ujarzmić.
Cisza zapadła na moment, a spojrzenia znów wróciły do Troskara, który jakby czekał na właściwy moment, by wtrącić swoje „mądrości”.
Mentorg Żelazny wstał z miejsca z hukiem, a ciężkie krzesło skrzypnęło, przesuwając się po kamiennej posadzce. Jego twarda, spracowana dłoń opadła na blat stołu, a spojrzenie, ostre jak ostrze topora, przeszyło każdego, kto miał czelność podnieść głos za wpuszczeniem wojowników chaosu.
— Krasnolud to nie pies, by chaosowi rękę podawać! — ryknął, a jego słowa odbiły się echem od ścian sali. — Mówicie o pragmatyzmie, o elastyczności, jakbyśmy byli kupcami handlującymi garnkami, a nie strażnikami naszych przodków! Chaos to chaos. Nie ma w nim sojuszników, nie ma w nim przyjaciół. To żmija, co kąsa, nawet gdy ją karmisz.
Na te słowa z miejsca obok dobiegł głośny, aprobujący pomruk Bosraka Kamienistego. Wstał powoli, jakby ważył każde słowo, a potem, w geście aprobaty, uderzył pięścią w stół.
— Prawisz mądrze, Mentorgu — powiedział głosem jak grzmot. — Bo widzicie, co oni proponują? Zgubę naszej twierdzy, nas samych, naszych rodzin! Już dawno nasi przodkowie spisali prawa, które jasno mówią: murów nie otwieramy przed plugawymi. A kto wpuści truciznę do studni, ten sam niech z niej wodę pije.
— Może prawo wymaga rewizji? — wtrącił Tuskr z przekąsem, ale Bosrak zignorował go, kontynuując.
— Mówicie, że chaos można ujarzmić. Ale kto go ujarzmi? Wy? — Spojrzał na Kloska z wyraźnym politowaniem. — Już widzę, jak chaos przysiada się do waszych stołów, dzieląc się piwem i chlebem. Tyle, że oni nie przyniosą chleba, tylko ogień. I zburzą wszystko, co znamy.
Z miejsca, w którym siedział Braunig Mrocznołom, dobiegł cichy, głęboki głos. Nie podniósł się z miejsca, ale gdy mówił, wszyscy w sali zamilkli.
— Chaos nie dzieli się ogniem — zaczął, a jego słowa brzmiały jak echo dawno zapomnianych pieśni żałobnych. — On jest ogniem. Wpuścicie ich, a nie zauważycie, kiedy płomień rozprzestrzeni się na całą twierdzę. Widziałem już, jak to się kończy.
— Braunig, z całym szacunkiem — rzuciła Zielisza, próbując złagodzić jego ponure słowa. — Ale czy nie wszyscy…
— Nie wszyscy — przerwał jej bez emocji. — Ale wystarczy jeden, który sięgnie po nasze tajemnice, po nasze skarby, po naszą siłę. Chaos nie przychodzi, by dawać. Przybywa, by brać.
Słowa te sprawiły, że sala na chwilę zamarła, jakby ciężar jego tonu położył się na wszystkich obecnych. Nawet Troskar, zawsze gotowy do patetycznego kazania, wydawał się szukać argumentów, które mogłyby przełamać ciszę.
Mentorg znów zabrał głos, jakby zamierzając przypieczętować decyzję.
— Zabili młodego thana Grzmotsena — przypomniał. Jego głos brzmiał teraz bardziej gardłowo. — I zrobiliby to samo z każdym z nas, gdybyśmy tylko stanęli im na drodze. A teraz mamy się kłaniać przed tymi, co depczą nasze tradycje? Nie, powiadam! My, krasnoludy, stoimy twardo jak góry. Nie uginamy kolan przed nikim, a już na pewno nie przed chaosem.
Bosrak znów huknął pięścią w stół, a Braunig powoli pokiwał głową, jakby Mentorg wypowiedział nie tylko jego myśli, ale i to, co od dawna krążyło w sercach starszyzny.
Hołomir Długobrody podniósł się z miejsca powoli, niemal ceremonialnie, a jego długa broda, spleciona w skomplikowane warkocze, spływała mu na pierś niczym szary wodospad. Kiedy mówił, jego głos był spokojny, wyważony, lecz nie pozbawiony autorytetu.
— Bracia i siostry — zaczął, unosząc obie dłonie, jakby chciał uspokoić napiętą atmosferę. — Wysłuchałem obu stron z należnym szacunkiem. Wasze argumenty, choć różne, są nacechowane troską o naszą twierdzę. Nikt z nas nie chce krwi naszych rodaków na tych kamieniach, ale też nikt nie pragnie widzieć chaosu, który zjada nas od środka.
Zamilkł na moment, pozwalając swoim słowom wybrzmieć. Troskar Rynar skinął mu głową z aprobatą, a Tuskr Twardogród rzucił krótkie, nieomal niezauważalne spojrzenie, które zdawało się sygnalizować niewypowiedzianą zgodę.
— Musimy zrozumieć, że każda decyzja niesie ryzyko — kontynuował Hołomir, chodząc wolnym krokiem wokół stołu. — Jeśli zamkniemy bramy, chaos może zebrać siły i zaatakować nas ponownie. Straciliśmy nie tylko młodego thana Grzmotsena. Ilu więcej możemy stracić, jeśli nadejdzie kolejna bitwa? Czy nasze mury wytrzymają? Czy nasi ludzie wytrzymają?
Gdy mówił, na twarzach części rady pojawiły się zamyślone miny. Nawet Bosrak Kamienisty przestał chrząkać gniewnie, jakby próbował przewidzieć rozwój wydarzeń.
— A jeśli otworzymy bramy? — Hołomir zmienił ton, jakby rzucając wyzwanie samemu sobie. — Ryzykujemy zdradę. Ryzykujemy, że chaos zasieje niezgodę w naszych szeregach. Ale czy nie powinniśmy też rozważyć, czy nie jesteśmy w stanie przechytrzyć ich zamiarów? W końcu to my jesteśmy mistrzami taktyki i fortelu. To my jesteśmy mistrzami inżynierii. To u nas są najtęższe głowy.
Mentorg Żelazny parsknął cicho, niemal niezauważalnie, ale Hołomir zdawał się tego nie zauważać.
— Decyzja, którą podejmiemy, musi być chłodna, przemyślana — podkreślił Hołomir, zatrzymując się przy swoim miejscu. — Nie możemy pozwolić, by kierowały nami gniew czy strach. Jesteśmy krasnoludami, strażnikami tradycji, ale też strategami. Musimy rozważyć ryzyko i wybrać ścieżkę, która pozwoli nam przetrwać.
Zielisza skinęła głową, jakby doceniając jego próby załagodzenia konfliktu, ale Mentorg nie mógł dłużej milczeć.
— Zważyć ryzyko, mówisz? — jego głos przeciął ciszę jak topór. — W twoich słowach słyszę piękne frazesy, Hołomirze, ale gdzie konkret? Zdecyduj, a nie lawiruj między młotem a kowadłem.
Tuskr Twardogród wtrącił się szybko, zanim Hołomir zdążył odpowiedzieć.
— Mentorgu, Hołomir ma rację, a ty tylko krzyczysz. Chcesz wojny, ale nie widzisz kosztów. Krasnoludzka krew jest droga, a on przypomina nam, że powinniśmy walczyć głową, a nie tylko mięśniami.
Hołomir, grając swoją rolę neutralnego, skinął głową z wdzięcznością.
— To jest narada, nie pole bitewne — powiedział spokojnie. — I musimy działać jak rada, nie jak rozwścieczone stado kozłów.
Bosrak prychnął z irytacją, a Braunig pokręcił głową, jakby w ciszy krytykował marnowanie czasu. Atmosfera w sali stawała się coraz gęstsza, a napięcie rosło jak piana w kopniętej beczce piwa.
W sali zapadła napięta cisza, gdy Hołomir opadł na swoje miejsce, kończąc swoją wyważoną przemowę. Chwila spokoju jednak nie mogła trwać długo. Tuskr Twardogród odchylił się w krześle, skrzyżował ręce na piersi i rzucił z ironicznym uśmieszkiem.
— No proszę, Mentorgu, skoro myślisz, że masz monopol na prawdę to teraz jest okazja. Chociaż czasem mam wrażenie, że twój młot uderza szybciej, niż twoja głowa zdąży pomyśleć.
Mentorg Żelazny od razu wyprostował się, a jego dłoń zacisnęła się na rękojeści broni, którą miał przy boku.
— A ty, Tuskrze, zawsze znajdziesz sposób, by gadać pięknie, ale niewiele zdziałać. Twoje słowa są jak tępe ostrze. Dużo się namachasz, ale nic nie utniesz.
Głos Mentorga był jak grzmot w górach, ciężki i głęboki. Przy stole kilku krasnoludów parsknęło cicho, doceniając celność riposty. Ale Tuskr nie dał się wyprowadzić z równowagi.
— Lepiej gadać, niż rzucać się z głową naprzód w każdą burzę, jakbyś chciał udowodnić, że jesteś twardszy od skały — odparł, rozkładając ręce. — Zresztą, patrząc na twoje metody, może po prostu boisz się, że chaosu nie da się pokonać młotem i stąd ten twój gniew.
— Gniew krasnoluda to nie wstyd, Tuskrze — warknął Bosrak Kamienisty, wchodząc w dyskusję. — Ale twoje piękne słówka to już powód do wstydu. Jak zawsze znajdziesz sposób, by najpierw zadbać o własną kiesę, a potem, ewentualnie, o dobro twierdzy.
Tuskr odwrócił się do Bosraka z wyrazem nieskrywanej pogardy.
— Ty naprawdę myślisz, że twoje zacofane tradycje uchronią nas przed zagładą? Śnij dalej, Bosraku. Może jak chaos przyjdzie po twoją rodzinę, zrozumiesz, że sama wiara w dawne prawa nie wystarczy.
Zielisza Jodłogród podniosła ręce w uspokajającym geście, próbując przerwać rosnącą eskalację.
— Bracia, opanujcie się — powiedziała łagodnym, lecz stanowczym tonem. — Kłótnie między nami tylko osłabiają twierdzę. Musimy pamiętać, że chaos nie wybiera. Gdy przyjdzie, nie będzie patrzył na to, kto z nas ma rację. Powinniśmy…
Nie zdążyła dokończyć, bo Mentorg Żelazny spojrzał na nią zimnym wzrokiem i rzucił.
— Litość to słabość, a słabość sprowadza śmierć. Jeśli chaos przyjdzie, zniszczy wszystko, co jest słabe. Dlatego nie będę słuchał bajek o współczuciu. Krasnoludy nie okazują litości wrogom.
Zielisza odetchnęła głęboko, jakby liczyła do dziesięciu.
— To nie jest kwestia litości, Mentorgu — powiedziała, próbując zachować spokój. — To kwestia znalezienia rozwiązania, które pozwoli nam przetrwać. Nawet w najciemniejszych czasach warto spojrzeć na świat z innej perspektywy.
Braunig Mrocznołom, dotychczas milczący, odezwał się niespodziewanie cichym, grobowym głosem.
— Chaos nie zna innej perspektywy. Oni przyjdą po nasze dusze, czy bramy będą otwarte, czy zamknięte. Różnica polega tylko na tym, czy wpuścimy ich do kuźni, czy pozwolimy im stać przed nią, krzycząc.
Słowa Brauniga sprawiły, że sala ucichła na moment, a ciężar jego mrocznej uwagi zawisł w powietrzu niczym ostry miecz. Nawet Tuskr zdawał się na chwilę zapomnieć języka w gębie.
Hołomir Długobrody odchrząknął, próbując zapanować nad sytuacją.
— Może wszyscy potrzebujemy chwili, by ochłonąć. Dyskusja ostateczna wymaga trzeźwych umysłów, a my zaczynamy uderzać w siebie, zamiast w problem. Proszę, wróćmy do sedna.
— Wróćmy? — Mentorg spojrzał na niego z wściekłością. — Sednem jest to, że my walczymy, a oni kradną nam oddech. Ty, Hołomirze, mówisz, że potrzebujemy więcej czasu. Ale chaos nie czeka. Ani na ciebie, ani na twoje dyplomatyczne sztuczki.
Głosy zaczęły się nakładać, sala rozbrzmiewała słowami pełnymi gniewu, ironii i frustracji. Krasnoludy niechętnie, lecz nieuchronnie, zaczęły dzielić się na dwa obozy, a napięcie w powietrzu sięgnęło zenitu.
Troskar Rynar wstał, starając się wyglądać na osobę ponad podziałami, choć w oczach przeciwników chaosu dostrzec można było jedynie irytację. Jego dłonie spoczęły na stole, a głos nabrzmiały patosem wypełnił salę.
— Bracia i siostry! — zaczął, omiatając spojrzeniem twarze zebranych. — Podjęliśmy ciężką, acz niezbędną debatę. Wysłuchaliśmy argumentów za i przeciw, choć wiem, że serca wielu z was wciąż są przepełnione wątpliwościami. Czas jednak wyciągnąć wnioski i stanąć naprzeciw nieuchronnemu zjednoczeni…
— Dość! — przerwał mu Mentorg Żelazny, wstając z takim impetem, że jego krzesło prawie się przewróciło. — Dość twojej mowy-trawy, Troskarze! My, którzy walczyliśmy, nie musimy słuchać, jak ktoś, kto miecza nie trzymał w ręku, bredzi o jedności z mordercami naszych braci!
Bosrak Kamienisty uniósł dłoń, by uspokoić Mentorga, ale sam dodał.
— Czyli co? Po prostu wpuścimy ich za bramy? Pozwolimy chaosowi rozsiąść się w naszych salach, tak jakby robili nam łaskę?
Tuskr Twardogród wyprostował się, pozwalając sobie na spokojny, acz jadowity uśmiech.
— Jeśli nie spodoba się wam decyzja rady, Bosraku, zawsze możecie odwiedzić kazamaty. Znajdzie się tam miejsce dla tych, którzy chcą podważać władzę twierdzy.
Słowa te wywołały kolejną falę gniewnych pomruków.
Braunig Mrocznołom, dotąd cichy, wstał nagle, a jego głos zabrzmiał jak ryk ognia w kuźni.
— Nikt z nas nie pójdzie do kazamatów! — Wyciągnął dłoń w kierunku Tuskra, a jego oczy iskrzyły dzikim gniewem. — Na pewno nie wtrąceni tam przez tchórzy i zdrajców! Ja na to nie pozwolę. Jeśli będziecie chcieli, byśmy tam trafili, to będziecie musieli przepchnąć nas na mieczach!
Bosrak, choć mniej żywiołowy, skinął głową.
— Braunig ma rację. Krasnolud nie kłania się chaosowi. Ani tym bardziej… — spojrzał na Tuskra z widoczną niechęcią — groźbom.
Hołomir Długobrody uniósł ręce w uspokajającym geście.
— Bracia, proszę. Nie pozwólmy, by nasze emocje nas zaślepiły. Mamy teraz decyzję do podjęcia. Nie ma czasu na wewnętrzne waśnie. Proponuję, byśmy wysłali strażników za mury, by dokładniej zbadali…
Mentorg wybuchnął gromkim śmiechem.
— Strażników? Po co? By liczyli kości naszych braci? Chaos jest chaosem, Hołomirze! Wiesz to równie dobrze jak ja! Nie ma tu co badać, bo ich intencje już widzieliśmy w krwi rozlanej na polach bitwy.
Zielisza Jodłogród, próbując złagodzić napięcie, pochyliła się do Hołomira.
— Hołomirze, twoja propozycja może i jest rozsądna, ale nie widzisz, że nikt tutaj nie chce czekać? Oni już podjęli decyzję.
Troskar, ignorując pełzające wzdłuż stołu napięcie, podjął próbę przywrócenia powagi.
— Proszę o głosowanie! Kto jest za wpuszczeniem wojowników pustkowi za nasze mury, by uniknąć dalszych strat i zyskać czas na odbudowę?
Krasnoludy po zachodniej stronie stołu podniosły ręce. Wynik był niemal remisowy, jednak głos Hołomira, neutralnego i wstrzemięźliwego, przechylił szalę.
Tuskr, widząc triumf swojej frakcji, rozłożył ręce z wyraźną satysfakcją.
— No i wszystko jasne. Decyzja zapadła. Wszyscy, którym zależy na przyszłości klanu, powinni teraz skupić się na wdrożeniu planu.
— To jeszcze nie koniec — rzucił groźnie Mentorg. Jego oczy płonęły ogniem gniewu. — Jeśli my, prawdziwe krasnoludy, nie mamy tu miejsca, to znajdziemy inne. Ale pamiętajcie moje słowa, chaos nie będzie wam wdzięczny za gościnę.
Braunig skinął głową, a jego głos niósł grobową obietnicę.
— Myślicie, że to zwycięstwo. Ale ono przyniesie wam jedynie zgubę.
Troskar próbował coś powiedzieć, ale jego słowa tonęły w hałasie narastających kłótni i trzasku odsuwanych krzeseł. Krasnoludy opuszczały salę w gniewie, a atmosfera w twierdzy była napięta jak cięciwa, gotowa pęknąć przy najmniejszym drgnieniu.
△ △ △
Wąskie korytarze twierdzy tłumiły dźwięk kroków, jakby kamienne ściany wchłaniały każde echo. Troskar Rynar szedł powoli, ciężko opadając na pięty, zgarbiony od ciężaru myśli. Ostatnie słowa Hołomira łagodnie, lecz stanowczo przesądzające o losach narady, dźwięczały mu w głowie jak młot w kuźni. Nie patrzył na strażników mijanych po drodze ani na żłobienia runiczne, którymi zdobiono ściany; wzrok wbijał w ziemię, jakby próbował odnaleźć tam odpowiedzi, których zabrakło mu przy stole.
Dotarł do swoich przestronnych i wygodnych komnat, jak przystało na starszego w radzie. Drzwi otworzyły się z cichym jękiem zawiasów, a Troskar zatrzymał się w progu. W powietrzu unosiła się woń czegoś nowego, delikatnego, co zupełnie nie pasowało do chłodu kamiennego wnętrza. Zamknął za sobą drzwi, czując, jak jego serce przyspiesza.
Ona siedziała na niskim krześle przy kominku, którego żar rzucał drżące cienie na jej postać. Nie była krasnoludką, nie miała ciężkiego spojrzenia, ani zawiłych warkoczy. Właściwie nie przypominała żadnej kobiety, z którą kiedykolwiek obcował. Jasne włosy, miękkie jak światło księżyca, opadały na smukłe ramiona. Jej skóra miała dziwny blask, jakby była zbyt gładka, zbyt doskonała. Coś w niej było niepokojącego, ale jednocześnie przyciągającego jak ogień, od którego nie sposób oderwać wzroku.
— Spóźniłeś się, mój drogi — powiedziała, a jej głos brzmiał miękko, niemal melodyjnie.
Troskar nie odpowiedział od razu. Odstawił młot na podłogę, a potem podszedł do stołu, nalał sobie do kubka mocnego, krasnoludzkiego ale i wypił duszkiem. Dopiero wtedy podniósł wzrok na kobietę.
— Twierdza drży w posadach, a ty pytasz, czemu się spóźniłem — burknął. — Nie mamy czasu na twoje gierki, Zorzo.
— Ach, a jednak czas na decyzje, które mogą zniszczyć twierdzę, już masz? — Jej uśmiech był spokojny, wyważony, ale w jej oczach błysnęło coś drapieżnego. Wstała, powoli, jak kot przeciągający się przed skokiem, i zbliżyła się do niego. — Troskarze, czy na pewno wiesz, co robisz? Czy też tylko tańczysz do melodii, którą ci podpowiadają twoje lęki?
Zatrzymała się tak blisko, że czuł jej zapach — dziwnie słodki, a jednocześnie metaliczny, jak woń świeżej krwi. Spojrzała na niego spod ciemnych rzęs, a jej wargi wygięły się w ledwie widoczny uśmiech. Powoli, z niemal przesadnym namysłem, ugięła kolana, rozchylając je szeroko. Ruch ten odsłonił więcej niż chciałby widzieć, a jednak nie potrafił oderwać wzroku. Suknia, choć skromna w kroju, teraz układała się tak, że każdy fałd wydawał się zaplanowany, prowokacyjny.
Zorza nachyliła się lekko do przodu, opierając ręce na udach, a jej ruchy były celowe, niemal rytualne. Czarny róg po lewej stronie jej głowy, układający się wzdłuż czaszki, zalśnił w świetle płomieni, dodając jej wyglądowi niepokojącej egzotyki. Jej cień igrał na kamiennej ścianie za nią, jakby to nie ona, a jakaś inna, mroczna siła zbliżała się do Troskara.
Opadła niżej, jej ciało płynęło w dół z kocim wdziękiem. Teraz klęczała przed nim, z kolanami szeroko rozstawionymi na chłodnej posadzce. Uniosła wzrok, a jej oczy, pełne niejasnego wyzwania, spotkały się z jego. Gdy jej głowa znalazła się na wysokości jego brody, po raz pierwszy poczuł dziwną, odurzającą przewagę — spojrzenie z góry.
Zorza uniosła jedną dłoń, muskając opuszkiem palca krawędź jego pasa.
— Troskarze… — zaczęła cicho, jej głos był jedwabiście miękki, niemal jak szmer. — Czy to ty dziś zasiądziesz na tronie odwagi? Czy pozwolisz, byś rósł w oczach tych, którzy w ciebie zwątpili?
Jej słowa i ruchy miały w sobie coś nienaturalnie uwodzicielskiego, jakby nawet teraz kusiła nie tylko jego zmysły, ale i duszę. Każdy jej gest zdawał się pytać, ile jest gotów poświęcić, by znaleźć się bliżej jej tajemnicy.
Zorza uniosła wzrok, spoglądając na niego z mieszaniną ciekawości i wyzwania, jakby czekała, aż złamie milczenie. Gdy mówiła, jej głos był jeszcze cichszy, bardziej miękki, niemal hipnotyzujący. — I co teraz, Troskarze? — zapytała, a jej usta wygięły się w subtelny, niepokojący uśmiech.
— Nie tańczę do niczyjej melodii — odburknął, lecz jego głos zabrzmiał mniej pewnie, niż zamierzał.
— Oczywiście, że nie — odpowiedziała, przesuwając smukłym palcem po jego ramieniu. — Ale czy nie uważasz, że chaos w twoich progach jest lepszy niż chaos za murami? Jeśli wpuszczenie ich oznacza uniknięcie wojny, to czyż nie jest to zwycięstwo?
Troskar zmrużył oczy, próbując dostrzec w jej słowach pułapkę, ale była jak nieuchwytna i ulotna mgła. Nie umiał jej rozgryźć, choć wiedział, że nie powinien ufać. A jednak… coś w niej kusiło, jakby każdy dźwięk jej głosu wlewał się w jego myśli jak miód.
— Powiedz mi prawdę — rzucił, szorstko. — Kim jesteś? Czego chcesz?
— Prawdę? — Uniosła brew, a jej usta wygięły się w uśmiechu, który mógłby należeć do boginii lub demona. — Jestem jedynie posłańcem, Troskarze. Posłańcem nowego porządku, który nadchodzi. A czego chcę? Tego samego, co ty. Przetrwania.
Słowo uderzyło go jak cios w pierś. Zacisnął pięści, czując, że jej słowa rozplątują w nim coś, czego sam nie rozumiał.
— Daj mi spokój — mruknął, odwracając się od niej. — Mam dość twoich zagadek.
— Spokój? — Z jej gardła wyrwał się miękki śmiech, który odbił się od kamiennych ścian. — Spokój to luksus, na który krasnoludy nigdy nie mogły sobie pozwolić.
Gdy spojrzał przez ramię, zobaczył, że znów siedzi w fotelu, jakby nigdy się z niego nie ruszała. Jej oczy błyszczały w mroku, jakby patrzyła na coś więcej niż tylko na niego. Zrozumiał, że marzył o zbliżeniu.
— Wybór należy do ciebie — powiedziała cicho. — Ale pamiętaj, Troskarze… każda decyzja ma swoją cenę.ROZDZIAŁ III ⟁⩚⟁
Wiele miesięcy temu Nocna Zorza szła wolnym krokiem w stronę horyzontu, Za plecami mając gasnące światła obozowiska jej klanu. Każdy krok wznosił suchy pył, jakby sama ziemia wypluwała ją z krainy, która kiedyś była jej domem. Wiatr niósł echo krzyków i płaczu, wspomnienia płonących jurt i rozdzieranych ciał, które teraz wydawały się odległe, jak z innego życia. Jednak blizny, które pozostały w jej sercu, były wciąż świeże.
Nie obejrzała się ani razu. Nie chciała widzieć spojrzeń tych, którzy jeszcze niedawno nazywali ją siostrą. Nie chciała zderzyć się z ich oskarżycielskimi oczami ani przyjąć na siebie ciężaru ich nienawiści. Rozumiała ich gniew. Światłomrok zabił wielu, Zorza jednak wiedziała, że gdyby nie jej manipulacje, ich klan już dawno przestałby istnieć.
— Mieliśmy przeżyć — wyszeptała do siebie, bardziej dla upewnienia się, niż z potrzeby wyjaśnienia. — Mieliśmy wyjść z tego silniejsi.
Jej rodzeństwo niemal cudem przeżyło starcie z lordem chaosu. Jasna była na skraju śmierci ze zgruchotanymi żebrami. Niosący Ciemność nosił na ciele blizny przypominające mu o porażce. Mroczny Dzień, przemieniony przez wilkołaczy dar, niemal stracił kontrolę nad sobą w ogniu bitwy.
Zorza nie odniosła żadnych, fizycznych obrażeń i to właśnie ona odegrała kluczową rolę w zniszczeniu Światłomroka i odesłania jego demonicznego rumaka.
Mimo to, Jasna i reszta nie widzieli w niej bohaterki, choć to właśnie jej moc ocaliła ich przed zagładą.
Zatrzymała się na szczycie niewielkiego wzgórza, skąd mogła jeszcze raz spojrzeć na rozciągające się poniżej doliny. Nawet teraz czuła więź z klanem, jakby krew i magia, które kiedyś dzielili, wciąż pulsowały w jej żyłach. Jasna, Niosący Ciemność, Mroczny Dzień byli jej rodziną, nawet jeśli teraz odwrócili się od niej.
Kiedy opuściła obóz, poczuła ciężar samotności jak nigdy wcześniej. Przez pierwsze dni marszu myśli kotłowały się w niej jak rwący strumień złości, żalu i poczucia porażki. Ale pod tym wszystkim kryło się coś jeszcze. Cel.
— Nie rozumiecie — mruknęła, zaciskając pięści. — Nie teraz. Ale kiedyś zrozumiecie.
Nie mogła pozwolić, by wygnanie oznaczało koniec jej misji. Klan musiał przetrwać, nawet jeśli to oznaczało, że ona sama musiała odejść. Czuła ból w sercu, myśląc o tym, jak niewiele wiedzieli o jej prawdziwych intencjach. Nigdy nie chciała władzy dla siebie. Chciała jedynie zapewnić klanowi bezpieczeństwo, nawet jeśli musiała balansować na granicy tego, co akceptowalne.
Zorza zrozumiała, że wygnanie było końcem tylko jednej drogi. Teraz mogła stać się tym, czego klan potrzebował, nawet jeśli jeszcze tego nie wiedział.
Po wielu dniach samotnej wędrówki znalazła schronienie w opuszczonym górskim domostwie, które wyglądało, jakby opuścił je właściciel o wiele większy od zwykłego człowieka. Domek stał w cieniu skalnej ściany, jakby chciał ukryć się przed wścibskimi spojrzeniami. Miał masywne, ale elegancko wykonane drzwi, zdobione wzorami przypominającymi splecione gałęzie. Dookoła nich widniały runy, które Zorza ledwo rozpoznawała. Nie były one krasnoludzkie ani ludzkie, ale nosiły w sobie jakąś pradawną harmonię.
Wewnątrz czuć było zapach wilgoci i starości, jednakże porządek, prócz wszędobylskich pajęczyn, panował zaskakujący, jakby właściciel planował powrót. Meble, choć toporne, miały w sobie rzemieślniczą finezję: stół z jednego kawałka drewna o szerokości, która z łatwością pomieściłaby ucztujące ogry, krzesła z wysokimi oparciami zdobione rzeźbami przedstawiającymi łapy jakiegoś pradawnego stworzenia. Kominek był ogromny, z płytkimi reliefami, przedstawiającymi sceny polowań na ogromne stwory z ogonami z przodu i z tyłu. Garnki, które znajdowała w kuchni, wydawały się większe od jakichkolwiek, jakie widziała w ludzkich gospodarstwach. Nawet drewniana miska przy drzwiach, na której osiadły wiekowe pajęczyny, wyglądała bardziej jak balia.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to miejsce należało do ogrów, jednak brakowało typowej dla nich prymitywności i brutalności w wykonaniu przedmiotów. Zamiast tego dominowała subtelna precyzja, zdradzająca artystyczne zacięcie. Mogło to być domostwo brolga z rasy mitycznych postaci, które dawno temu miały słynąć z szacunku dla przyrody i życia w harmonii z górami. Ich obecność w świecie była niemal zapomniana, wspominana tylko w bajaniach o istotach, które uczyły krasnoludy obróbki kamienia, a elfy śpiewu.
Przez pierwsze dni Zorza badała zakamarki domostwa, odnajdując w szafach zbyt duże ubrania z materiałów, przypominających wełnę, choć znacznie cięższych. Na półkach znalazła kilka zwojów. Ich język był dla niej nieczytelny, a w ilustracjach widziała rośliny i dziwne stworzenia, o których nigdy nie słyszała. Najbardziej zaintrygowało ją lustro w głównej izbie — srebrna tafla tak czysta, jakby czas jej nie dotknął. Ramę zdobiły drobne wyrycia, które na pierwszy rzut oka zdawały się chaotyczne, ale po dłuższym wpatrywaniu układały się w coś przypominającego drzewo z liśćmi, które poruszały się, gdy zmieniała kąt patrzenia.
Dni spędzone w tym miejscu dały jej czas na przemyślenia. Nocami zdarzało się, że słyszała dziwne odgłosy, jakby ktoś przesuwał się pod ścianami domostwa. Zamiast bać się, zaczęła wierzyć, że to przesiąknięte starożytną magią miejsce nie jest do końca opuszczone, a jej obecność została zaakceptowana przez ducha dawnego gospodarza.
Pewnego dnia, kiedy jej myśli w końcu odnalazły spokój w zimnym świetle księżyca wyjęła z sakwy swoją kulę jasnowidzenia, relikt, który podczas jednej z łupieżczych wypraw klanu uratowała przed zniszczeniem. Delikatny, zielonkawy blask rozświetlił mrok, otulając ją ciepłem, które przypominało jej o domu. Kula była narzędziem chaosu, dzięki któremu mogła zobaczyć przyszłość, wybrać moment, w którym klan potrzebował jej najbardziej. To dzięki niej wiedziała, kiedy Światłomrok uderzy, i mogła zmanipulować sytuację tak, by dać klanowi szansę na przetrwanie i zwycięstwo.
Teraz kula była jej jedynym towarzyszem.
Jej powierzchnia ożyła, gdy Zorza skupiła myśli, szukając odpowiedzi.
— Pokaż mi — wyszeptała, skupiając się na jej powierzchni. — Gdzie mam iść? Jak mogę pomóc, nie będąc u boku mojego klanu?