- promocja
Kroniki Czarnej Kompanii - ebook
Kroniki Czarnej Kompanii - ebook
Ciemność walczy z mrokiem, gdy pokryci bliznami najemnicy z Czarnej Kompanii bezwzględnie wykonują swą robotę. Wszelkie wątpliwości zostają pochowane razem z poległymi towarzyszami broni. Pogrążone w wojnie krainy z nadzieją oczekują wypełnienia pradawnego proroctwa, wieszczącego narodziny Białej Róży, która może odmienić losy świata. W wypełnieniu proroctwa lub w jego zniweczeniu kluczową rolę może odegrać Czarna Kompania. Kogo będzie stać, by zdobyć lojalność ostatniej z odwiecznych Kompanii, i komu zaufa Konował i zgraja jego najemników?
Zebrane w jednym tomie pierwsze trzy części serii, która zrewolucjonizowała fantasy. Nowa edycja cyklu o Czarnej Kompanii składać się będzie z czterech tomów: Kroniki Czarnej Kompanii, Księgi Południa, Powrót Czarnej Kompanii, Zagłada Czarnej Kompanii.
Glen Cook (ur. 1944) – autor wielu powieści science fiction i fantasy. Dorastał w Kaliforni, studiował na uniwersytecie w Missouri. Marzył, by zostać pilotem Phantoma F-4, ale ostatecznie trafił do oddziałów specjalnych US Marine Corps (3rd Marine Recon Battalion). Wojskową karierę podjął syn Glena, natomiast autor przez kilkadziesiąt lat pracował w różnych fabrykach koncernu General Motors.
Jego pasją jest czytanie i kolekcjonowanie książek historycznych oraz zbieranie znaczków.
Doświadczenia ze służby w armii przenosi na karty swoich książek. O tym, że robi to przekonująco, świadczy fakt, iż opowieść o najemnikach z Czarnej Kompanii była jedną z najpopularniejszych lektur wśród amerykańskich żołnierzy podczas Wojny w Zatoce.
Najbardziej znane tytuły Cooka to cykle Czarna Kompania, Imperium Grozy i Delegatury nocy (wszystkie wydane przez REBIS) oraz seria o inspektorze Garretcie.
„Czarną Kompanią Glen Cook w pojedynkę dokonał rewolucji na polu fantasy – z czego mnóstwo czytelników wciąż nie zdaje sobie sprawy. Sprowadził opowieść do poziomu zwykłego człowieka, porzucając zużyte schematy królów, książąt i złych czarnoksiężników.
Było to niczym lektura powieści o wojnie w Wietnamie czytanych na haju”.
Steven Erickson
„Po lekturze Czarnej Kompanii oczywiste jest, skąd Steven Erickson, wiodący pisarz realistycznego nurtu fantasy, czerpał inspiracje. (...) Erickson rozwinął te koncepty tak, by pasowały do megaepickiej skali jego fabuły, ale na wielu poziomach prostsze pomysły Cooka sprawdzają się o wiele lepiej. Najlepszą oceną wizjonerskiego pomysłu Cooka jest fakt, że wciąż świetnie się trzyma ćwierć wieku po pierwszym wydaniu i idealnie wpasowuje się we współczesny trend realistycznej fantasy”.
Scott Andrews,
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-669-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znaków i cudów było pod dostatkiem, powiada Jednooki. Pretensje możemy mieć sami do siebie, że źle je zinterpretowaliśmy. Ułomność Jednookiego nie wpływa zupełnie na jego cudowną zdolność przewidywania wszystkiego po fakcie.
Grom z jasnego nieba uderzył we Wzgórze Cmentarne. Piorun trafił w płytę z brązu zamykającą grobowiec forwalaków. Unicestwił przy tym połowę czaru więżącego. Kamienie spadały z nieba. Posągi krwawiły. Kapłani z kilku świątyń donieśli, że w ciałach ofiar nie odnaleźli serca lub wątroby. Jedna z ofiar uciekła, gdy rozpruto już jej brzuch, i nie udało się jej schwytać. W koszarach Wideł, gdzie zakwaterowano Miejskie Kohorty, wizerunek Pouga odwrócił się w drugą stronę. Przez dziewięć wieczorów z rzędu dziesięć czarnych sępów okrążało Bastion. Następnie jeden z nich przepędził orła, który gnieździł się na szczycie Papierowej Wieży.
Astrologowie, w obawie o własne życie, nie chcieli przepowiadać. Po ulicach wałęsał się szalony wieszcz, zapowiadający bliski koniec świata. Bastion został nie tylko opuszczony przez orła – również bluszcz na jego zewnętrznych szańcach zwiądł i ustąpił miejsca pnączu, które traciło czarny kolor jedynie w najjaśniejszym blasku słońca.
Takie rzeczy zdarzają się co roku. To głupcy robią potem ze wszystkiego omen.
Powinniśmy być jednak lepiej przygotowani. Mieliśmy czterech umiarkowanie biegłych czarodziejów, którzy mieli nas strzec przed niebezpieczeństwami, jakie niosło jutro, choć nie za pomocą metod tak wyrafinowanych jak wróżenie z wnętrzności owiec.
Najlepszymi wróżbitami są jednak ci, którzy przepowiadają przeszłe wydarzenia. Ich osiągnięcia są fenomenalne.
Beryl znajduje się w stanie wątłej równowagi, gotowy runąć w przepaść chaosu. Królowa Miast-Klejnotów była stara, dekadencka i szalona, pełna smrodu degeneracji i moralnej zgnilizny. Tylko dureń zdziwiłby się czymkolwiek, co skradało się nocą po jej ulicach.
Otworzyłem szeroko wszystkie okiennice. Modliłem się o powiew z portu, niosący zapach zgniłej ryby lub czegoś podobnego. Wietrzyk był zbyt słaby, by poruszyć choć pajęczynę. Wytarłem twarz i wykrzywiłem ją do pierwszego pacjenta.
– Znowu mendy, Kędzior?
Uśmiechnął się niewyraźnie. Twarz miał bladą.
– To coś z brzuchem, Konował.
Jego łysina przypomina wypolerowane strusie jajo. Stąd imię. Sprawdziłem rozkład służby. Nie znalazłem tam nic, od czego mógłby się chcieć wymigać.
– Jest kiepsko, Konował. Naprawdę.
– Hmm. – Przybrałem profesjonalną pozę. Wiedziałem, co to jest. Pomimo gorąca skórę miał wilgotną.
– Jadłeś ostatnio coś poza kantyną, Kędzior?
Mucha wylądowała na jego czole. Kroczyła dumnie jak zdobywca. Nie zauważył tego.
– Tak. Trzy, cztery razy.
– Mhm. – Przygotowałem paskudny, mlecznobiały płyn. – Wypij to. Wszystko.
Twarz stężała mu już po pierwszym łyku.
– Posłuchaj, Konował. Ja…
Sam zapach tej substancji przyprawiał mnie o mdłości.
– Wypij, przyjacielu. Dwóch facetów wykitowało, zanim to spreparowałem. Potem Obdartus wypił to i ocalał.
Wieści o tym zdążyły już się rozejść. Kędzior wypił.
– Chcesz powiedzieć, że to trucizna? Cholerni Niebiescy coś mi dosypali?
– Nie przejmuj się. Nic ci nie będzie. Tak. Tak to wygląda. Musiałem otworzyć ciała Rybiego Oka i Dzikiego Bruce’a, żeby poznać prawdę. To była trucizna niełatwa do wykrycia. Połóż się tam, na tym łóżku, gdzie wiatr cię dosięgnie. Jeśli ten sukinsyn raczy się pojawić. Leż spokojnie. Pozwól lekarstwu działać.
Położyłem go.
– Powiedz mi, co jadłeś na zewnątrz.
Wziąłem do ręki pióro oraz mapę przypiętą do tablicy. O to samo wypytałem Obdartusa i Dzikiego Bruce’a, zanim ten ostatni umarł. Poprosiłem też, żeby sierżant dowodzący plutonem Rybiego Oka odtworzył dla mnie jego trasę. Byłem pewien, że trucizna pochodzi z jednej z kilku okolicznych mordowni odwiedzanych przez żołnierzy z Bastionu.
Kędzior dostarczył mi informacji.
– Trafiony! Mamy sukinsynów.
– Którzy? – Był gotów zerwać się i sam załatwić sprawę.
– Połóż się. Ja pójdę do Kapitana.
Poklepałem go po ramieniu i zajrzałem do sąsiedniego pokoju. Nikt poza Kędziorem nie stawił się na poranny apel dla chorych. Ruszyłem dłuższą trasą, wzdłuż Muru Trejana, z którego rozciąga się widok na port Berylu. W połowie drogi zatrzymałem się i spojrzałem na północ poza molo, latarnię morską i Wyspę Forteczną na Morze Udręk. Mętną szarobrunatną wodę upstrzyły plamy wielokolorowych żagli kursujących przy brzegu dau, które pomykały pajęczą siecią szlaków łączących Miasta-Klejnoty. Powietrze w górze było ciężkie, nieruchome i mgliste. Nie sposób było dostrzec linii horyzontu. Nad samą wodą jednak powietrze było w ruchu. Wokół wyspy zawsze wiała bryza, choć unikała brzegu, jakby obawiała się zarażenia trądem. Mewy, krążące na wyciągnięcie ręki, były ponure i apatyczne. Podobny nastrój stanie się dziś też z pewnością udziałem większości ludzi.
Kolejne pełne potu i brudu lato w służbie Syndyka Berylu, który nie okazywał wdzięczności za to, że chroniliśmy go przed politycznymi rywalami i niezdyscyplinowanymi tubylczymi oddziałami. Kolejne lato nadstawiania tyłków w zamian za nagrodę, jaka spotkała Kędziora. Płaca była dobra, ale praca nie radowała duszy. Nasi dawni bracia wstydziliby się, widząc nasz upadek.
Beryl to bieda z nędzą, jest jednak starożytny i intrygujący. Jego historia to pełna mrocznej wody studnia bez dna. Dla rozrywki sonduję jej cienistą toń, próbując oddzielić fakty od zmyśleń, legend i mitów. Nie jest to łatwe zadanie, gdyż dawniejsi historycy miasta pisali z myślą o przypodobaniu się ówczesnym jego władcom.
Najbardziej interesujący jest, moim zdaniem, okres starożytnego królestwa, z którego przetrwało najmniej zadowalających świadectw. To właśnie wtedy, za panowania Niama, pojawiły się forwalaki. Po dziesięcioleciu pełnym strachu pokonano je i uwięziono w mrocznym grobowcu na Wzgórzu Cmentarnym. Echa tego strachu przetrwały do dziś w folklorze i ostrzeżeniach udzielanych przez matrony niegrzecznym dzieciom. Nikt już nie pamięta, czym były forwalaki.
Ponownie ruszyłem przed siebie, straciwszy nadzieję na zwycięstwo nad skwarem. Strażnicy siedzący w ocienionych budkach mieli szmaty zarzucone na szyję.
Bryza zdumiała mnie. Spojrzałem w stronę portu. Cypel okrążał statek – ciężko płynący olbrzym, przy którym dau i feluki wydawały się maleńkie. W samym środku jego wydętego czarnego żagla uwypuklała się srebrna czaszka. Jej oczodoły lśniły czerwono. Ognie migotały za jej połamanymi zębami. Czaszka otoczona była lśniącą srebrną opaską.
– Co to, u diabła? – zapytał strażnik.
– Nie wiem, Białas.
Rozmiary statku wywarły na mnie większe wrażenie niż jego efektowny żagiel. Czwórka poślednich czarodziejów, których mieliśmy w Kompanii, była zdolna urządzić takie samo widowisko, nigdy jednak nie widziałem galery o pięciu rzędach wioseł.
Przypomniałem sobie o mojej misji.
Zapukałem do drzwi Kapitana. Nie odpowiedział. Wprosiłem się sam do środka i odnalazłem go chrapiącego na wielkim drewnianym krześle.
– Halo! – wrzasnąłem. – Pali się! Zamieszki w Jęku! Tańce u Bram Świtu!
Tańce to imię dawnego generała, który omal nie zniszczył Berylu. Ludzie do dziś drżą na jego wspomnienie.
Kapitan zachował spokój. Nie uchylił powieki ani nie uśmiechnął się.
– Jesteś bezczelny, Konował. Kiedy nauczysz się korzystać z drogi służbowej?
Droga służbowa oznacza, że należy najpierw zawracać łeb porucznikowi i nie przerywać drzemki kapitana, chyba żeby Niebiescy szturmowali Bastion.
Opowiedziałem mu o Kędziorze i mojej mapie.
Zdjął nogi z biurka.
– To robota dla Łaski. – W jego głosie zabrzmiał twardy ton. – Czarna Kompania nie toleruje podstępnych ataków na swoich ludzi.
Łaska był najwredniejszym z naszych plutonowych. Uważał, że dwunastu ludzi wystarczy, pozwolił jednak, żebyśmy ja i Milczek przyłączyli się do nich. Ja mogłem pozszywać rannych, a Milczek przydałby się, gdyby Niebiescy chcieli grać ostro. Musieliśmy czekać na niego pół dnia, gdyż udał się na krótki wypad do lasu.
– Co, do cholery, wykombinowałeś? – zapytałem go, gdy wrócił, taszcząc jakiś nędznie wyglądający worek.
Uśmiechnął się tylko. Jest Milczkiem i cały czas milczy.
Lokal nazywał się „Tawerna przy Molo” i był całkiem sympatyczny. Sam spędziłem tam wiele wieczorów. Łaska wyznaczył trzech ludzi do pilnowania tylnego wyjścia i po dwóch do każdego z dwóch okien. Następną dwójkę wysłał na dach. Każdy dom w Berylu ma wyjście na dach. Latem ludzie tam śpią.
Resztę Łaska wprowadził przez drzwi frontowe tawerny.
Był to mały, buńczuczny facet, który lubował się w dramatycznych gestach. Jego wejście powinny poprzedzać fanfary.
Tłum zamarł, wpatrzony w nasze tarcze i obnażone miecze oraz fragmenty twarzy o bezlitosnym wyrazie, ledwie widoczne przez szpary w opuszczonych zasłonach hełmów.
– Verus! – krzyknął Łaska. – Przytaszcz tu swój tyłek!
Pojawił się dziadek rodziny właścicieli. Posuwał się uniżenie w naszą stronę jak kundel oczekujący kopniaka. Klienci zaczęli szeptać.
– Cisza! – zagrzmiał Łaska. Potrafił wydobyć głośny ryk ze swego drobnego ciała.
– W czym mogę wam pomóc, szlachetni panowie? – zapytał stary.
– Sprowadź tu synów i wnuków, Niebieski.
Rozległo się skrzypienie krzeseł. Jeden z żołnierzy wbił nóż w blat stołu.
– Spokój – rozkazał Łaska. – Jedzcie sobie obiad, jak gdyby nigdy nic. Za godzinę was wypuścimy.
Stary zaczął dygotać.
– Nie rozumiem, proszę pana. Co takiego zrobiliśmy?
Łaska uśmiechnął się złowieszczo.
– Umie udawać niewinnego. Chodzi o morderstwo, Verus. Dwa morderstwa przez otrucie. Dwa usiłowania morderstwa przez otrucie. Sędziowie orzekli karę niewolników.
Świetnie się bawił.
Łaska nie należał do typu ludzi, za którym szczególnie przepadałem. Nigdy nie przestał być chłopcem wyrywającym skrzydełka muchom.
Kara niewolników oznaczała pozostawienie zwłok padlinożernym ptakom po publicznym ukrzyżowaniu. W Berylu jedynie zbrodniarzy chowa się bez kremacji lub nie chowa w ogóle.
W kuchni powstał tumult. Ktoś usiłował uciec tylnymi drzwiami. Nasi ludzie udaremnili tę próbę.
W sali nastąpiła eksplozja. Uderzyła w nas fala wymachujących sztyletami istot ludzkich.
Zepchnęli nas ku drzwiom. Ci, którzy byli niewinni, niewątpliwie obawiali się, że zostaną skazani razem z winnymi. Sprawiedliwość w Berylu jest szybka, brutalna i surowa i rzadko daje pozwanemu szansę na oczyszczenie się z zarzutów.
Sztylet przeszedł przez zasłonę. Jeden z naszych ludzi padł na ziemię. Mimo że nie jestem zbyt dobry w walce, zająłem jego miejsce. Łaska rzucił jakąś złośliwą uwagę, której nie dosłyszałem.
– Już nigdy nie będziesz w niebie – odparłem. – Wykreślam cię z Kronik raz na zawsze.
– Nie pieprz. Nigdy niczego nie pomijasz.
Padł już tuzin obywateli. Krew tworzyła kałuże na podłodze. Na zewnątrz zebrali się gapie. Za chwilę jakiś śmiałek zaatakuje nas od tyłu.
Ktoś drasnął sztyletem Łaskę. Ten stracił cierpliwość.
– Milczek!
Milczek wziął się już do roboty, był jednak Milczkiem. Oznaczało to, że nie towarzyszył temu żaden dźwięk i bardzo nieliczne efekty wizualne.
Goście tawerny zostawili nas w spokoju i zaczęli okładać się sami po twarzach, i wymachiwać rękoma w powietrzu. Tańczyli i podskakiwali, łapali się za plecy i tyłki, piszczeli i wyli żałośnie. Kilku zemdlało.
– Co, do diabła, zrobiłeś? – zapytałem.
Milczek uśmiechnął się, odsłaniając ostre zęby. Mignął mi przed oczyma swą ciemną łapą i ujrzałem tawernę z nieco zmienionej perspektywy.
Worek, który przywlókł spoza miasta, okazał się jednym z tych gniazd szerszeni, na które można, jeśli ma się pecha, natrafić w lasach na południe od Berylu. Ich mieszkańcy to przypominające trzmiele potwory, które wieśniacy nazywają łysymi szerszeniami. Mają one charakter najpaskudniejszy w całej przyrodzie. Szybko uspokoiły ludzi z tawerny, oszczędzając wysiłku naszym chłopakom.
– Dobra robota, Milczek – powiedział Łaska, wyładowawszy najpierw swą wściekłość na kilku nieszczęsnych klientach. Wyprowadził na ulicę tych, którzy pozostali przy życiu.
Przebadałem naszego poszkodowanego brata, podczas gdy drugi z żołnierzy dobijał rannych. Łaska nazwał to oszczędzeniem Syndykowi kosztów procesu i kata. Milczek przyglądał się temu z uśmiechem na twarzy. On też nie jest sympatycznym facetem, choć rzadko bierze bezpośredni udział w akcji.
Wzięliśmy więcej jeńców, niż się spodziewaliśmy.
– Jest ich kupa – stwierdził Łaska z błyskiem w oczach. – Dziękuję, Milczek.
Szereg więźniów ciągnął się aż do następnej przecznicy.
Fortuna to niestała dziwka. Zawiodła nas do „Tawerny przy Molo” w krytycznym momencie. Gdy nasz czarownik przeszukiwał lokal, odkrył coś bardzo cennego – całą bandę ludzi schowanych w kryjówce pod piwnicą z winami. Wśród nich znajdowali się niektórzy z najlepiej znanych Niebieskich.
Łaska plótł głupstwa – zastanawiał się, jakiej nagrody zażąda nasz informator. Nie było żadnego informatora. To gadanie miało na celu odwrócenie uwagi wroga od naszych czarodziejów. Będą się teraz krzątać w poszukiwaniu wyimaginowanych szpiegów.
– Wyprowadzić ich – rozkazał Łaska. Spojrzał na posępną grupę. Uśmiech nie opuszczał jego twarzy. – Myślicie, że spróbują czegoś?
Nie spróbowali. Jego absolutna pewność siebie zastraszyła wszystkich, którym mogło coś przyjść do głowy.
Pomaszerowaliśmy przez labirynt krętych uliczek o wieku dorównującym połowie wieku świata. Nasi więźniowie wlekli się apatycznie. Wytrzeszczałem gały z wrażenia. Moi towarzysze nie dbają o przeszłość, ja jednak nie mogę nie czuć zachwytu – i niekiedy lęku – na myśl o tym, jak głęboko w otchłań czasu sięga historia Berylu.
Łaska zarządził nieoczekiwany postój. Dotarliśmy do Alei Syndyków, która wije się od Komory Celnej aż do głównej bramy Bastionu. Aleją szła procesja. Mimo że dotarliśmy do skrzyżowania pierwsi, Łaska ją przepuścił.
Procesja składała się z setki uzbrojonych ludzi. Wyglądali groźniej niż ktokolwiek w Berylu, nie licząc nas. Na ich czele jechała ciemna postać na największym karym ogierze, jakiego w życiu widziałem. Jeździec był drobny i szczupły jak kobieta. Miał na sobie strój z wytartej czarnej skóry oraz czarny morion, który całkowicie zakrywał jego głowę. Dłonie skrył w czarnych rękawicach. Nie było widać żadnej broni.
– Niech mnie cholera – szepnął Łaska.
Poczułem niepokój. Na widok jeźdźca przeszył mnie dreszcz. Coś prymitywnego, skrytego we mnie głęboko, zapragnęło rzucić się do ucieczki. Jednakże ciekawość dokuczała mi bardziej. Kto to jest? Czy zszedł z tego niezwykłego statku, który widziałem w porcie? W jakim celu tu przybył?
Jeździec omiótł nas obojętnym spojrzeniem niewidocznych oczu, jak gdyby mijał stado owiec. Nagle szarpnął głową i wbił wzrok w Milczka.
Ten odwzajemnił jego spojrzenie, nie okazując strachu. Mimo to wydał się w jakiś sposób umniejszony.
Kolumna ruszyła naprzód, silna i zdyscyplinowana. Łaska rozkazał nam wznowić marsz. Wkroczyliśmy do Bastionu zaledwie o kilka metrów za przybyszami.
Aresztowaliśmy większość bardziej konserwatywnych przywódców Niebieskich. Gdy wieści o akcji się rozeszły, bardziej niewyżyte typki postanowiły trochę się rozruszać. Wywołały coś potwornego.
Dręcząca nieustannie ludzi pogoda źle wpływa na ich rozum. Motłoch w Berylu jest skłonny do gwałtu. Zamieszki wybuchają właściwie bez przyczyny. W skrajnych przypadkach liczba zabitych sięga tysięcy. Ten był jednym z najgorszych.
Połowę problemu stanowi armia. Cały szereg słabych, krótko piastujących urząd Syndyków doprowadził do załamania dyscypliny. Teraz nikt już nie panuje nad wojskiem. Z reguły jednak bierze ono udział w tłumieniu rozruchów, widząc w tym okazję do grabieży.
Doszło do najgorszego. Kilka kohort z Koszar Wideł zażądało specjalnej darowizny, zanim zareagują na polecenie przywrócenia porządku. Syndyk odmówił zapłaty.
Kohorty zbuntowały się.
Pluton Łaski pospiesznie ustanowił przyczółek w pobliżu Bramy Rupieci i wytrzymał ataki trzech pełnych kohort. Większość naszych ludzi zginęła, lecz żaden nie uciekł. Sam Łaska stracił oko i palec oraz odniósł rany w ramię i biodro. Ponadto, w chwili gdy nadeszła pomoc, był na granicy między życiem a śmiercią.
W efekcie buntownicy woleli się rozpierzchnąć, niż stanąć do walki z resztą Czarnej Kompanii.
To były najgorsze rozruchy za naszej pamięci. Podczas prób ich stłumienia straciliśmy prawie stu braci, a nie bardzo mogliśmy sobie pozwolić na utratę choćby jednego. Ulice Jęku zasłane były trupami. Szczury stały się tłuste. Chmary sępów i kruków zleciały się do miasta z okolicy.
Kapitan rozkazał wycofać Kompanię do Bastionu.
– Niech się samo uspokoi – powiedział. – My zrobiliśmy już dosyć.
Typowa dla niego cierpkość przerodziła się w niesmak.
– Nasz kontrakt nie wymaga od nas popełnienia samobójstwa.
Ktoś palnął coś o tym, że powinniśmy upaść na własne miecze.
– Tego najwyraźniej oczekuje od nas Syndyk.
Beryl zniszczył naszego ducha, nikogo jednak nie pozbawił złudzeń w większym stopniu niż Kapitana. Chciał nawet podać się do dymisji.
Motłoch uparcie, złośliwie usiłował podtrzymywać chaos. Stawiał opór przy każdej próbie gaszenia pożarów lub zapobiegania grabieży, lecz poza tym wałęsał się po prostu po ulicach. Zbuntowane kohorty, wzmocnione dezerterami z innych jednostek, wprowadzały do mordów i grabieży pewną systematyczność.
Trzeciej nocy pełniłem wartę na Murze Trejana pod drwiącymi gwiazdami. Jak ostatni dureń zgłosiłem się na ochotnika. W mieście panował niezwykły spokój. Gdybym nie był tak zmęczony, poczułbym się może bardziej tym zaniepokojony. Jedyne jednak, czego mogłem dokonać, to nie zasnąć.
Podszedł do mnie Tam-Tam.
– Co tu robisz, Konował?
– Pełnię służbę.
– Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. Powinieneś odpocząć.
– Ty też nie wyglądasz za dobrze, Mikrus.
Wzruszył ramionami.
– Co z Łaską?
– Jeszcze się nie wylizał.
W gruncie rzeczy uważałem, że nie ma dla niego wielkiej nadziei. Wskazałem palcem na miasto.
– Czy wiesz, co tam się dzieje?
W oddali rozległ się odosobniony krzyk. Było w nim coś, co różniło go od innych, niedawno słyszanych. Tamte pełne były bólu, wściekłości i strachu. W tym można było wyczuć coś bardziej mrocznego.
Unikał jasnej odpowiedzi w sposób charakterystyczny i dla niego, i dla jego brata Jednookiego. Wydaje im się, że jeśli czegoś nie wiesz, to musi to być tajemnica warta zachowania. Ci czarodzieje!
– Krąży plotka, że podczas plądrowania Wzgórza Cmentarnego buntownicy zerwali pieczęcie na grobowcu forwalaków.
– Co? Te stwory się wyrwały?
– Syndyk tak uważa. Kapitan nie traktuje tego poważnie.
Ja też nie potraktowałem, choć Tam-Tam wyglądał na przejętego.
– Wyglądali groźnie. Ci, którzy niedawno tu przybyli.
– Trzeba ich było zwerbować – odparł ze smutkiem w głosie.
On i Jednooki spędzili z Kompanią długi czas i byli świadkami jej schyłku.
– Po co tu przyszli?
Wzruszył ramionami.
– Idź się połóż, Konował. Nie ma sensu się wykańczać. To i tak nic w ostatecznym rozrachunku nie da.
Oddalił się spokojnie, zagubiony w plątaninie swych myśli. Spojrzałem na niego zdziwiony. Był już daleko w dole. Ponownie zwróciłem uwagę na ognie, światła i niepokojący brak rwetesu. Dwoiło mi się w oczach. Widziałem mroczki. Tam-Tam miał rację. Powinienem się przespać.
Z ciemności dobiegł kolejny z tych dziwnych, rozpaczliwych krzyków. Tym razem był bliższy.
– Wstawaj, Konował. – Głos Porucznika brzmiał ostro. – Kapitan wzywa cię do kwatery oficerów.
Jęknąłem. Zakląłem. Zagroziłem ciężkim uszkodzeniem ciała. Uśmiechnął się, ścisnął mi nerw pod łokciem i zrzucił mnie na podłogę.
– Już wstałem – poskarżyłem się, macając wokół ręką w poszukiwaniu butów. – O co chodzi?
Porucznik zniknął.
– Czy Łaska z tego wyjdzie, Konował? – zapytał Kapitan.
– Nie sądzę, ale widziałem już większe cuda.
W kasynie zebrali się wszyscy oficerowie i sierżanci.
– Chcecie pewnie wiedzieć, co się dzieje – ciągnął Kapitan. – Nasz niedawny gość jest wysłannikiem zza morza. Przybył z ofertą sojuszu. Środki militarne Północy w zamian za wsparcie floty Berylu. Mam wrażenie, że to rozsądna propozycja, ale Syndyk się upiera. Nadal jest rozdrażniony upadkiem Opalu. Zaproponowałem mu, by wykazał większą elastyczność. Jeśli ci ludzie z północy są czarnymi charakterami, sojusz może się okazać najlepszym z kilku złych wyjść. Lepiej być sojusznikiem niż lennikiem. Rzecz w tym, co zrobimy, jeśli legat będzie naciskał?
– Czy powinniśmy odmówić, jeśli każą nam walczyć z tymi facetami z północy? – zapytał Cukierek.
– Być może. Walka z czarnoksiężnikiem mogłaby oznaczać naszą zagładę.
Trzask! Drzwi kasyna otworzyły się z hukiem. Do środka wpadł mały, ciemnoskóry, żylasty mężczyzna z wielkim, haczykowatym nosem przywodzącym na myśl dziób. Kapitan poderwał się i strzelił obcasami.
– Syndyk.
Nasz gość walnął w stół obiema pięściami.
– Rozkazałeś swoim ludziom wycofać się do Bastionu. Nie płacę wam za to, żebyście chowali się po kątach jak zbite psy.
– Ani za to, żebyśmy ponieśli męczeńską śmierć – odparł Kapitan głosem, którego zawsze używał, gdy chciał przemówić do rozumu komuś głupiemu. – Jesteśmy strażą przyboczną, nie policją. Utrzymywanie porządku należy do obowiązków Kohort Miejskich.
Syndyk był zmęczony, podekscytowany i przestraszony, na granicy załamania nerwowego. Tak jak wszyscy.
– Proszę być rozsądnym – ciągnął Kapitan. – Sytuacja w Berylu jest beznadziejna. Na ulicach panuje chaos. Wszelkie próby przywrócenia porządku skazane są na niepowodzenie. Lekarstwo stało się chorobą.
To mi się spodobało. Miałem już dość Berylu.
Syndyk skurczył się nagle.
– Są jeszcze forwalaki. I ten sęp z północy, który czeka przy wyspie.
Tam-Tam wyrwał się z półsnu.
– Przy wyspie, powiadasz?
– Czeka, aż zacznę go błagać.
– To ciekawe. – Mały czarodziej ponownie zapadł w odrętwienie.
Kapitan i Syndyk zaczęli się sprzeczać o warunki naszego kontraktu. Przedstawiłem im naszą kopię. Syndyk usiłował naciągnąć interpretację poszczególnych punktów, powtarzając: „Tak, ale”. Najwyraźniej miał ochotę walczyć, gdyby legat spróbował wywrzeć nacisk.
Elmo zaczął chrapać. Kapitan kazał nam odejść i wznowił dyskusję z naszym pracodawcą.
Mam wrażenie, że siedem godzin snu można uznać za wystarczającą dawkę. Nie udusiłem Tam-Tama, kiedy mnie obudził, zrzędziłem jednak i narzekałem, aż zagroził, że zamieni mnie w osła ryczącego u Bram Świtu. Dopiero później, gdy już się ubrałem i dołączyliśmy do dwunastki innych, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co się dzieje.
– Idziemy obejrzeć grobowiec – wyjaśnił Tam-Tam.
– Co?
Czasami rankiem nie jestem zbyt bystry.
– Idziemy na Wzgórze Cmentarne, żeby rzucić okiem na grobowiec forwalaków.
– Zaczekaj chwilkę…
– Masz cykora? Zawsze mi się zdawało, żeś tchórz, Konował.
– O czym gadasz?
– Nie przejmuj się. Będziesz miał przy sobie trzech czołowych czarodziejów, którzy pójdą tam tylko po to, żeby pilnować twego dupska. Jednooki też by poszedł, ale Kapitan chciał, żeby był pod ręką.
– Chcę wiedzieć, po co to robimy.
– Żeby sprawdzić, czy te wampiry rzeczywiście istnieją. Może to fałszywka z tego widmowego statku.
– Niezła sztuczka. Może sami powinniśmy o tym pomyśleć. Wizja powrotu forwalaków dokonała tego, czego nie zdołały osiągnąć siły zbrojne: uspokoiło zamieszki.
Tam-Tam skinął głową. Przeciągnął palcami po bębenku, od którego pochodziło jego imię. Zapamiętałem tę myśl. Tam-Tam jest jeszcze gorszy od swego brata, jeśli chodzi o umiejętność przyznania się do słabości.
Miasto było równie spokojne jak stare pole bitwy. Podobnie też jak pole bitwy pełne było smrodu, much, padlinożerców oraz trupów. Jedynym dźwiękiem był stukot naszych butów. Raz usłyszeliśmy też żałobne wycie smutnego psa stojącego na straży nad swym powalonym panem.
– Cena porządku – mruknąłem. Spróbowałem odpędzić psa, ale nie chciał się ruszyć.
– Koszty chaosu – sprzeciwił się Tam-Tam. Uderzył w swój bęben. – To nie jest to samo, Konował.
Wzgórze Cmentarne jest wyższe od wzniesienia, na którym stoi Bastion. Z Górnej Klauzury, gdzie znajdują się mauzolea bogaczy, dostrzegłem statek z północy.
– Po prostu stoi sobie i czeka – stwierdził Tam-Tam. – Tak jak mówił Syndyk.
– Dlaczego zwyczajnie nie wpłyną? Kto mógłby ich powstrzymać?
Tam-Tam wzruszył ramionami. Nikt inny nie wyraził zdania na ten temat.
Wreszcie dotarliśmy do sławetnego grobowca. Jego wygląd zdawał się potwierdzać to, co mówiły plotki i legendy. Był naprawdę bardzo stary. Nie było wątpliwości, że uderzył w niego piorun. Był też naznaczony śladami narzędzi. Jedne z grubych, dębowych drzwi rozbito. W promieniu dziesięciu metrów leżały rozsypane drzazgi i większe kawałki.
Goblin, Tam-Tam i Milczek udali się na naradę. Ktoś rzucił uwagę, że wszyscy razem mają może na spółkę cały mózg. Następnie Goblin i Milczek zajęli miejsca po bokach drzwi, w odległości kilku kroków od nich, Tam-Tam zaś stanął naprzeciw nich. Pokręcił się w kółko jak byk przygotowujący się do szarży, znalazł odpowiednie miejsce i przykucnął z rękami wyciągniętymi dziwacznie, jakby parodiował mistrza sztuki walki.
– Może byście, głąby, otworzyli drzwi – warknął. – Idioci. Że też musiałem przyprowadzić idiotów. – Bam-bam na bębenku. – Stoją sobie z paluchami w nosach.
Dwóch z nas złapało za zniszczone drzwi i pociągnęło mocno. Były zbyt powyginane, by ustąpić. Tam-Tam uderzył w bębenek, wydał straszliwy okrzyk i wpadł do środka. Goblin podskoczył do drzwi tuż za nim. Również Milczek prześliznął się błyskawicznie.
Gdy Tam-Tam znalazł się wewnątrz, pisnął jak szczur i zaczął kichać. Wytoczył się na zewnątrz z załzawionymi oczyma. Pocierał mocno nos obiema dłońmi.
– To nie żadna sztuczka – powiedział. Jego głos brzmiał tak, jakby właściciel był ciężko przeziębiony. Hebanowa skóra poszarzała.
– Co masz na myśli? – zapytałem.
Wskazał kciukiem w stronę grobowca. Goblin i Milczek byli już w środku. Zaczęli kichać.
Podkradłem się do drzwi i zajrzałem do środka. Nie widziałem nic poza gęstym kurzem. Wszedłem do grobowca. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności.
Wszędzie wokół leżały kości. Kości w stosach i stertach, poukładane równo przez coś chorego na umyśle. Były to niezwykłe kości, podobne do ludzkich, lecz o proporcjach dziwacznych dla mojego lekarskiego oka. Musiało tu być kiedyś z pięćdziesiąt ciał. Nieźle ich tu wtedy poupychali. Były to z pewnością forwalaki, ponieważ w Berylu chowa się zbrodniarzy bez kremacji.
Znajdowały się tam też świeże zwłoki. Zanim zacząłem kichać, doliczyłem się siedmiu zabitych żołnierzy. Mieli na sobie barwy zbuntowanej kohorty.
Wyciągnąłem zwłoki na zewnątrz, upuściłem je, zatoczyłem się kilka kroków i zwymiotowałem głośno. Gdy odzyskałem panowanie nad sobą, przystąpiłem do oględzin zdobyczy.
Pozostali stali w pobliżu z pozieleniałymi twarzami.
– To nie widmo to zrobiło – stwierdził Goblin.
Tam-Tam pokiwał głową. Był najbardziej poruszony ze wszystkich. Bardziej niż wymagała tego sytuacja, pomyślałem.
Milczek zabrał się do roboty. Zdołał jakoś wyczarować lekki, orzeźwiający wiaterek, który wpadł jak panienka przez drzwi mauzoleum i wypadł na zewnątrz ze spódniczką obciążoną kurzem i wonią śmierci.
– Nic ci nie jest? – zapytałem Tam-Tama.
Przyjrzał się mojej apteczce i odprawił mnie machnięciem ręki.
– W porządku. Przypomniałem sobie coś tylko.
Dałem mu minutę, po czym zacząłem się dopytywać.
– Przypomniałeś?
– Byliśmy wtedy chłopcami, Jednooki i ja. Sprzedali nas właśnie N’Gamo, żebyśmy zostali jego uczniami. Z wioski leżącej na wzgórzach nadszedł posłaniec.
Przyklęknął przy martwym żołnierzu.
– Rany były identyczne.
Byłem wstrząśnięty. Żaden człowiek nie zabija w ten sposób, lecz mimo to uszkodzenia wyglądały na celowe, przemyślane, jak dzieło złowrogiej inteligencji. Były przez to jeszcze bardziej przerażające.
Przełknąłem ślinę, uklęknąłem i przystąpiłem do oględzin. Milczek i Goblin wcisnęli się do grobowca. Po złączonych dłoniach Goblina toczyła się mała kulka złocistego światła.
– Nie ma krwi – zauważyłem.
– To wypija krew – odparł Tam-Tam. Milczek wytaszczył na zewnątrz kolejne zwłoki. – I zjada narządy wewnętrzne, jeśli ma czas.
Drugie ciało zostało rozprute od pachwiny aż po gardziel. Brak było serca i wątroby.
Milczek wszedł z powrotem do środka. Goblin wylazł na zewnątrz. Przysiadł na pękniętym nagrobku i potrząsnął głową.
– I co? – zapytał Tam-Tam.
– Niewątpliwy autentyk. To nie sztuczka naszego znajomego. – Goblin wskazał palcem na statek z północy, który nadal płynął wśród roju łodzi rybackich i innych statków przybrzeżnych. – Zamknięto ich tam pięćdziesiąt cztery sztuki. Pozżerały się nawzajem. To był ostatni.
Tam-Tam zerwał się jak uderzony.
– Co się stało? – zapytałem.
– To oznacza, że był najwredniejszy, najcwańszy, najokrutniejszy i najbardziej zwariowany ze wszystkich.
– Wampiry – mruknąłem. – W takim dniu.
– To niezupełnie wampir – odparł Tam-Tam. – To jest lampartołak, człowiek-lampart, który za dnia chodzi na dwóch nogach, a nocą na czterech.
Słyszałem o wilkołakach i niedźwiedziołakach. Chłopi w okolicy miasta, w którym się urodziłem, opowiadali podobne historie. Nigdy jednak nie słyszałem o lampartołaku. Wspomniałem o tym Tam-Tamowi.
– Człowiek-lampart pochodzi z dalekiego południa. Z dżungli. – Spojrzał na morze. – Musieli pochować je żywcem.
Milczek dostarczył następne zwłoki.
Pijące krew i pożerające wątroby lampartołaki. Bardzo stare, widzące w ciemności, przepojone tysiącletnią nienawiścią i głodem. Koszmar jak ta lala.
– Dasz sobie z nimi radę?
– N’Gamo nie potrafił tego dokonać. Nigdy mu nie dorównam, a on stracił rękę i stopę, gdy próbował załatwić młodego samca. My mamy do czynienia ze starą samicą. Zgorzkniałą, okrutną i chytrą. We czterech moglibyśmy ją powstrzymać. Pokonać ją – nie.
– Ale jeśli ty i Jednooki je znacie…
– Nie. – Drżał cały. Chwycił swój bębenek tak mocno, że aż zatrzeszczało. – Nie damy rady.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki