Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Kroniki Valeny Tom III Wichry Wojny - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
7 lutego 2025
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Kroniki Valeny Tom III Wichry Wojny - ebook

Kadras jest coraz bliżej zrealizowania swoich planów odbudowy Imperium. Jeśli do ich sojuszu dołączy Arkun, dni Tariny wydają się policzone. Jej król, Olan Barde, ma też inne problemy: musi odeprzeć najazd zamorskiego ludu Wananów, którzy w liczbie kilkudziesięciu tysięcy zmierzają ku jego wybrzeżom. Czy podoła temu zadaniu i czy uda mu się przekonać Arkunczyków do współpracy? Może mu w tym pomóc niespodziewany gość, który twierdzi, iż posiada informacje o miejscu ukrycia ostatniej broni z magicznego zestawu Haylela. Żądny zemsty Khalik musi stanąć do walki ze swoim przyjacielem. Bolarianie wreszcie organizują powstanie. Czy Lucia poprowadzi ich do upragnionej niepodległości? Jak w tym zamęcie poradzi sobie Felicia i jej Branne? Trzecia część "Kronik Valeny" to pasjonujące zakończenie epickiej opowieści.


Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397301320
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Altair kroczył między głośnymi Arianami zgromadzonymi na Placu Centralnym w Hamestaganie. Minął pomnik doktora Aziza i skierował się ku ustawionemu na skraju rynku podium. Wchodząc po jego stopniach, dostrzegł Abdula Al-Alego, oglądającego obchody równonocy wiosennej z wysokości tarasu jednej ze swoich kamienic — tej samej, w której niemal półtora roku temu kapłan poznał jego syna Aszrafa. Ubrany w białą szatę polityk popijał wino ze zdobionego drogimi klejnotami złotego kielicha. Na jego twarzy gościł uśmiech zadowolenia. Altair Wiedział, skąd się tam wziął.

Stanąwszy na podium i podniósłszy ręce celem uciszenia rozentuzjazmowanego tłumu, duchowny rozpoczął przemowę:

— Dziś mija dokładnie siedemset dziewięćdziesiąt pięć lat od kiedy Jedyny objawił się Prorokowi i powołał go do swojej służby. Do tamtej chwili Prorok był kupcem i, jak sam o sobie mówił, _pozostawał sługą pieniądza_, nie raz oszukując swoich klientów oraz partnerów i nie widząc większej wartości nad posiadanie dobytku. Po objawieniu jednak całkowicie odmienił swoje życie. Część zgromadzonego bogactwa oddał tym, do których los się nie uśmiechnął, a część przeznaczył na głoszenie słowa Jedynego. Z początku nie odnosił sukcesów, wiara w dżiny była zbyt głęboko zakorzeniona na naszych ziemiach, a i Imperium nie podobało się, że w jej południowej prowincji ktoś wyznawał innych bogów niż Czwórkę. Musiał nawet opuścić Kulhor w obawie o własne życie. Przez pierwszych sześć lat nauczania zgromadził ledwie czterdziestu wyznawców. To około jednej przekonanej osoby na dwa miesiące działalności. Niewiele, prawda? Zwłaszcza patrząc na liczbę zgromadzonych na tym placu. Tylko tutaj jest nas ponad dwadzieścia razy więcej.

Uśmiechnął się i zrobił wymowną pauzę.

— Ale Prorok się nie poddawał. Cierpliwie jeździł po kraju i zapoznawał ludzi z naukami Jedynego. Dzień po dniu stawał w jakimś zatłoczonym miejscu i od świtu do zmierzchu głosił jego mądrość. Nieliczni towarzysze spisywali wtedy jego słowa na liściach palmowych, kawałkach niepotrzebnych resztek skór czy tkaninach znoszonych szat. Musieli oszczędzać pieniądze, które powoli się kończyły. W siódmym roku podróży nastąpił jednak przełom. Liczba wiernych wzrosła nagle do tysiąca. W kolejnym roku potroiła się, a cztery lata później, gdy Prorok wrócił do Kulhoru, witały go już tłumy wyznawców. Nawet rządzący Imperium konsulowie nie ważyli się podnieść na niego ręki.

Zawiesiwszy głos, powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Widział na nich fascynację i dumę. Zadowolony, kontynuował:

— Wszystko zaczęło się od objawienia jednego człowieka, który dzięki łasce Jedynego wyjawił nam prawdę o otaczającym nas świecie. Wielkie rzeczy mają zwykle niepozorne początki. — Zrobił krótką pauzę. — Dzisiejszej nocy i ja doznałem objawienia.

Po tłumie przepłynęła fala zaskoczonych westchnień i podziwu.

— Co wyjawił ci Jedyny? — padło skądś pytanie.

— Jak mamy postępować? — zastanawiali się zgromadzeni.

Altair gestami rąk uciszył podnieconych wiernych.

— Tak jak mówiłem, wszystko zaczęło się od objawienia jednego człowieka. Zawsze zaczyna się od jednego człowieka. Dlatego zacznijcie od siebie. Postępujcie zgodnie z naukami Jedynego. On wszystko widzi i każdemu wymierzy, co mu należne. Żyjcie najlepiej jak potraficie na chwałę Jedynego, bowiem już dziś zaczyna się nowa era nie tylko dla nas, ale dla całej Valeny i reszty świata. Z początku może na to nie wyglądać, ale ufajcie mądrości Jedynego i pozostawajcie mu wierni, a czeka was nagroda.

Na placu zaległa głucha cisza. Nawet trzymane przez matki niemowlęta, zwykle płaczące lub śmiejące się, zdawały się czuć podniosłość tej chwili.

— Niech żyje Altair! — zakrzyknął ktoś.

— Niech żyje! — podchwycił tłum. — Al-ta-ir! Al-ta-ir! Al-ta-ir!

Kapłan odwrócił się i spojrzał na Abdula Al-Alego. W jego oczach dostrzegł strach. Gdyby tylko chciał, mógłby nakazać wiernym zabić polityka, rozszarpać go na strzępy gołymi rękami, a oni by go posłuchali. Jego osobista zemsta wypełniłaby się. Haruba mogliby spoczywać w spokoju.

Ale nie zrobi tego. Jedyny miał dla niego inne plany. Nie po to pomógł mu na nowo obudzić wiarę w Arianach, by duchowny wykorzystał ją do osobistych celów. Spojrzał z powrotem na skandujący jego imię tłum, a potem w niemal bezchmurne niebo. Na jego błękitnym tle łatwo dostrzegł lecącego majestatycznie dużego, brązowego orła. „Już czas” — pomyślał.

Postąpił dwa kroki naprzód. Zszedł z podwyższenia i począł błogosławić wiernych, którzy stawali mu na drodze. Każdy chciał z nim zamienić kilka słów, dotknąć go lub chociaż znaleźć się w jego pobliżu. Matki podsuwały mu dzieci, by na nie spojrzał. Chorzy pokazywali rany, jakby to w jakiś sposób mogło pomóc w ich leczeniu. Wszyscy bez wyjątku patrzyli na niego jak na uosobienie Jedynego.

Niespiesznie szedł przed siebie. Nie zastanawiał się, w którym kierunku podążać, nogi same niosły go na spotkanie przeznaczenia. Wkrótce go zobaczył. Młodego mężczyznę o twarzy dziecka. Od razu wiedział, że to on. Skierował się w jego stronę. Jeden krok, drugi, trzeci… Gdy dzieliło ich już tylko kilka metrów, dostrzegł, że chłopak sięga po coś do wewnętrznej kieszeni szaty. Po chwili promienie słońca odbiły się od ostrza trzymanego przez niego kuchennego noża. Skupieni na kapłanie wierni nie dostrzegli zagrożenia, a zdeterminowany Altair parł przed siebie. Znalazłszy się oko w oko z chłopakiem, przyjacielskim gestem położył mu dłoń na ramieniu.

— Czyń wolę Jedynego — rzekł spokojnym głosem.

Twarz chłopaka przybrała zdziwiony wyraz. Wahał się drobną cząstkę sekundy, po czym z całej siły wepchnął nóż w brzuch duchownego.

— Za mój kubek! — Wyjął ostrze i dźgnął jeszcze raz. — Za moją palmę! — Altair kaszlnął krwią, a on zadał następny cios. — Za ogród! Za jedzenie! Za wszystko! — Zadawał kolejne sztychy, zalewając się łzami.

Rozległ się pełen przerażenia pisk jakiejś kobiety. Kilka osób zaczęło uciekać. Zanim zszokowani wierni zdążyli rozeznać się w sytuacji, duchowny leżał już na kamieniach rynku. Jego krwistoczerwona szata szybko zmieniała odcień na brunatny. Klatka piersiowa z każdym oddechem unosiła się coraz niżej. Wkrótce Altair po raz ostatni zamknął oczy.

Aszraf stracił swojego mistrza z oczu, gdy ten zszedł z podium. Stojąc na skraju rynku i nie mogąc się pochwalić nawet średnim wzrostem, mógł tylko słuchać rozentuzjazmowanego tłumu. Altair miał dar przemawiania do ludzi. Aszraf wątpił, by kiedyś zdołał mu w tej materii dorównać. Cieszył się, że nauczycielowi szło tak dobrze, że ludzie odnawiają swoją więź z Jedynym i że będzie to udane święto. Z szerokim uśmiechem na ustach podszedł do pobliskich stołów zastawionych przykrytymi chustami ciastami. Nie mógł się doczekać degustacji. Wydobywający się spod płótna zapach owoców kusił jego nozdrza, pobudzał zmysły i wyobraźnię. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy starali się wypatrzeć w tłumie Altaira, nikt nie pilnował wypieków. „Tylko powącham, na razie nie będę jadł” — pomyślał, unosząc w górę jedną z chust.

Nie zdążył się nawet dobrze zaciągnąć jego cytrynową wonią, gdy usłyszał głośny kobiecy pisk. Puścił przykrycie i spojrzał na tłum. Zapanowało w nim poruszenie, ale nie takie jak przed chwilą, pełne uniesienia i nadziei, lecz wypełnione niepewnością i strachem. Od razu zdał sobie sprawę, że stało się coś złego. Ruszył zdecydowanie w kierunku największego zamieszania. Dzięki filigranowemu ciału szybko przeciskał się między zgromadzonymi i już po kilkunastu sekundach dotarł do miejsca, w którym tłum się rozstąpił, ukazując leżącego w kałuży krwi nauczyciela. Słyszał podniesione krzyki wiernych: _zabić go_, _zamordował Altaira_; kątem oka dostrzegł kościelnych gwardzistów eskortujących kogoś przez tłum, nie zwracał jednak na to wszystko uwagi. Dla niego liczył się tylko nauczyciel, jego przyjaciel, ostoja i wzór do naśladowania.

— Mistrzu, mistrzu! — Złapał go za twardą, bezwładną dłoń. — Mistrzu, co z tobą? Nie śpij, otwórz oczy. Mistrzu, proszę, nie rób mi tego, mam tylko ciebie.

Jego zawodzenie słychać było jeszcze długie minuty po tym, jak Altair wydał z siebie ostatnie tchnienie.

Abdul Al-Ali słuchał lamentów swojego syna. Uśmiech dawno spełzł z jego twarzy, a z każdym kolejnym słowem Aszrafa rosła w nim wściekłość i nienawiść do zamordowanego oponenta. „Jak on może tak reagować na śmierć Altaira? I co to znaczy, że _nie ma nikogo oprócz niego_? Przecież to ja jestem jego ojcem”. Oddychał ciężko i coraz szybciej. Z frustracją cisnął złotym kielichem o bogato zdobioną posadzkę tarasu, rozlewając po niej wino. Czarnoskóry niewolnik wyjrzał zaniepokojonym wzrokiem na dach.

— Co się gapisz?! Jazda z powrotem do środka! — warknął polityk, po czym energicznym krokiem zaczął chodzić po tarasie.

„Powinienem go zabić wcześniej — myślał. — Za długo zwlekałem. Już po wizycie Aszrafa mogłem się domyślić, że jego wpływ na mojego syna jest za duży Trzeba było wejść do tej rezydencji, którą mu postawiłem, i zarżnąć go od razu”. Gdyby tylko było to możliwe, z nosa i ust premiera Ariany buchałaby gorąca para, tak bardzo kipiał w środku.

Był jednak wytrawnym politykiem i po dłuższej chwili rozsądek wziął w nim górę nad emocjami. Zaczął myśleć racjonalnie. „Nie, oczywiście nie mogłem tego zrobić. By Ariana nie pogrążyła się w wojnie domowej i mogła rozkwitać, musiałem to załatwić w ten sposób. Nie dało się wcześniej ani inaczej. Tak, to było jedyne wyjście. A sytuację z Aszrafem jeszcze zdołam uratować. Bez tego szkodnika odzyskam jego zaufanie. Znów będzie Al-Alim, a nie jakimś sługą Jedynego. Tak, z czasem wszystko naprawię. Na razie jednak muszę się zająć wyborem nowego przywódcy Kościoła. Mój kandydat musi wygrać, tylko w ten sposób Aszraf zostanie kolejnym mistrzem”.

Oddychał już wolniej. Podniósł z posadzki złoty kielich i postawił go na stoliku obok butelki wina. Nie potrafił się jednak w pełni rozluźnić, roznoszący się echem po całym placu płacz syna nie dawał mu spokoju. Zatkawszy sobie uszy palcami, zszedł po schodach do cichego wnętrza kamienicy.

Tariński dowódca wydał rozkaz rozpoczęcia mordowania. Dwie grupy uzbrojonych w kusze, miecze i sztylety mężczyzn wkroczyły do jaskini zamieszkanej przez byłych członków zgromadzenia Bezimiennego. Zlustrowawszy pierwsze, puste, przestronne i słabo oświetlone pomieszczenie, zatrzymali się i chwycili za przytroczone do pasów pochodnie. Zapaliwszy je, zdecydowanym krokiem ruszyli wgłąb groty. Wrzucali żagwie do kolejnych sal, cierpliwie i szczegółowo sprawdzając ich wnętrza, w każdej chwili gotowi do pozbawienia gospodarzy życia.

Przewodzący oddziałowi oficer został z tyłu, uważnie przyglądając się sprawdzonym już izbom. Po pierwszych dwóch, w których znalazł tylko pustą szafkę i dwa krzesła, domyślił się, co zastanie w kolejnych, usiadł więc na siedzisku i czekał na raport podkomendnych.

— Ani żywej duszy — zameldował po kilku minutach jeden z jego dziesiętników. — Ściany oczywiście dokładnie sprawdziliśmy, żadnych sekretnych przejść.

Dowódca splótł palce z tyłu głowy i głośno westchnął.

— Król nie będzie zadowolony. Dobrze, że do Ver Tar daleka droga. Może zanim tam dotrzemy, trochę mu przejdzie.

— Nie powinniśmy przeszukać klifów w poszukiwaniu innych kryjówek? — podsunął dziesiętnik.

— Wiesz, dokąd się ciągną na zachodzie? — spytał nieco poirytowany oficer. — Do samego Morza Wielorybiego, to ponad pół tysiąca kilometrów, a potem jeszcze ponad dwieście na północ. Poza tym to nie nasza sprawa. Zwiadowcy się tym zajęli i moim zdaniem żadnej nie przeoczyli. To przecież szósta, jaką sprawdzaliśmy i w każdej zastaliśmy to samo: puste meble, trochę niepotrzebnych rupieci, stare ubrania… Nie, oni uciekli stąd kilka tygodni temu, spójrz na kurz na meblach. Wracamy do Veles, trzeba wysłać list do króla.

— Tak jest. — Dziesiętnik skinął głową i oddalił się sprężystym krokiem.

„Tylko gdzie teraz mogą być?” — dumał dowódca. Wolał nie wracać do domu tylko po to, by za kilka dni wyruszać z powrotem do Kadras, jeśli jednak się znajdą. „Zobaczymy, co postanowi król. Może dłużej zabawimy w Veles. W sumie nie jest tu tak źle. Żołd dostajemy, mamy gdzie spać. Żeby jeszcze ćwiczenia dało się prowadzić w normalnych warunkach… Cóż, najwyraźniej nie można mieć wszystkiego”.

Leniwie wstał z krzesła i zastanawiając się, gdzie rzuci go los, skierował się do wyjścia.

— Za długo zwlekaliśmy z wyniesieniem się z jaskiń — stwierdził niepewnym tonem powożący bryczką Rewit — Tarińczycy mogą nam deptać po piętach.

— Znowu zaczynasz? — spytał żartobliwie siedzący obok niego Menalis. — Jeśli do tej pory nas nie dogonili, to chyba możemy założyć, że jednak się mylisz, prawda?

Mężczyzna zwany niegdyś dziewiętnastym spojrzał za siebie. Nie dostrzegł jednak nikogo poza siedzącymi na dwóch wozach Attanem i Renisem.

— Daj spokój — zganił go Menalis. — Jeszcze kilka kilometrów i będziemy na miejscu.

— I tak uważam, że niepotrzebnie ryzykowaliśmy, pozostając tam tak długo — powiedział nieco spokojniejszym tonem Rewit.

— Inaczej nie zdołalibyśmy wywieźć wszystkich potrzebnych nam rzeczy — oponował najmłodszy z członków stowarzyszenia. — Przecież wiesz, jak Attan kocha stare manuskrypty. No i zabraliśmy całe złoto. Pomyśl tylko, tam wszystko już na nas czeka: opłacona na dwa lata z góry kamienica ze sklepem i rozległą piwnicą, skrzynie ze sprzętem laboratoryjnym, najlepsze meble, a do tego wszystkie rozrywki i szanse wielkiego miasta.

— Ty się cieszysz, bo tam będziesz miał w końcu szansę sprzedać swoje sztuki, ale ja uważam, że powinniśmy zaszyć się gdzieś, gdzie codziennie nie spotyka się tylu ludzi.

— Trudno odmówić ci racji, choć z drugiej strony najciemniej jest pod latarnią. Poza tym jeśli gdzieś będziemy bezpieczni przed zemstą Olana Bardego, to tylko tam.

Rewit nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że przyjaciel miał słuszność. Jeszcze raz spojrzał za siebie, po czym popędził ciągnące wóz konie.

Wkrótce wyrosła przed nimi zapora na Aminie i wysokie na piętnaście metrów mury Tamiru.

— Zdrada, najjaśniejsza pani! Zdrada! — oznajmił brannejski posłaniec.

— Co ty opowiadasz!? — zdziwiła się Felicia. — Kto!? Gdzie!?

— Talmurczycy, najjaśniejsza pani. Wkroczyli do Cezariny.

Wśród otaczających ją żołnierzy zapanowało poruszenie. Większość z nich pochodziła ze stolicy kraju lub z jej okolic. Nawet spokojny zwykle Bantas zdradzał oznaki podenerwowania.

Córka Meridiusa spojrzała na generała Wąsacza. Oboje zdawali sobie sprawę, w jak trudnym położeniu się znaleźli. Kadras przed nimi, Talmur za nimi, na flankach i w stolicy.

— Musimy maszerować do Cezariny — stwierdził wojskowy. — Jeśli wyruszymy od razu, może wymkniemy się talmurskim kleszczom. Za dwa dni będziemy na miejscu. Zamek jest dobrze ufortyfikowany, utrzyma się do tej pory.

Felicia zbliżyła się do dowódcy.

— A Nidas? — spytała ściszonym głosem. — Walczy teraz w tym lesie. — Wskazała na wierzchołki sosen.

— Najjaśniejsza pani, liczy się każda sekunda. Musimy cię chronić i wracać do Cezariny. Po najjaśniejszego pana poślemy niewielki konny oddział. Wydostaną go i dołączą do nas — wyszeptał jej konfidencjonalnie do ucha.

Nie podobało jej się zaproponowane przez generała rozwiązanie. Talmurczycy zapewne przygotowali podstęp z taką dbałością o szczegóły, że szanse na wymanewrowanie ich były znikome. Od Cezariny dzieliło ich sto pięćdziesiąt kilometrów pól, lasów i źle utrzymanych brannejskich dróg. Nawet jeśli piechota jakoś dotarłaby do stolicy w dwa dni, to co z taborem? Musieliby go zostawić, a jak walczyć bez zapasów? Nie, odsiecz Cezariny nie wchodziła w grę.

Mogli również zostać tutaj, połączyć się z siłami Nidasa i wspólnie stawić czoło okrążającym ich najeźdźcom. Tylko co by to dało? Większość żołnierzy zginęłaby, walcząc za straconą sprawę. „Jak mogłam dać się tak podejść Pilistarowi? — wyrzucała sobie. — Omamił mnie swoim urokiem? Przekonał życzliwością? Chyba nie. Więc może po prostu jestem słabą, głupią władczynią, nie znającą się na ludziach?”.

— Najjaśniejsza pani? — wyrwał ją z zamyślenia Wąsacz.

Spojrzała mu w oczy. „Jest jeszcze jedna możliwość — pomyślała. — Jedna szansa, by ocalić zebranych tutaj mężczyzn i Cezarinę”.

— Musimy działać szybko — nalegał oficer. — Wydam rozkaz wymarszu.

— Nie. — Pokręciła głową.

— Najjaśniejsza pani, umawialiśmy się. Podczas wojny ja miałem decydować o strategii — podniósł nieco głos.

— Zgadza się. Ale nie jesteśmy już w stanie wojny.

Nidas stał na zalesionym pagórku i obserwował bór. Na razie było spokojnie, chłodny wietrzyk niósł słodki zapach igieł i szyszek, a ptaki śpiewały w koronach drzew. Mimo to spodziewał się, że lada chwila spomiędzy jodeł i świerków wyjdą żołnierze w zielonych tunikach z białym orłem na piersi.

Rzeczywistość okazała się inna niż jego oczekiwania. Nagle ptaki poderwały się do lotu. Usłyszał trzask łamanych gałęzi. Potem ziemia zaczęła się trząść i dudnić. Podenerwowani żołnierze jego osobistej eskorty wymienili niepewne spojrzenia. „Powinienem rozbudzić ich ducha walki” — pomyślał monarcha i mimo że sam się bał, zakrzyknął:

— Nie lękajcie się. — Głos załamał mu się trochę, więc odchrząknął i spróbował ponownie. — Nie lękajcie się. — Teraz poszło mu lepiej. Miał nadzieję, że słyszy go chociaż piąta część z jego pięciu tysięcy ludzi. — Może ich być wiele — dudnienie wzmagało się — ale to zwykli rekruci, których Constantin wysłał na śmierć. Nie zależy im na jego wojnie. My za to jesteśmy u siebie, walczymy za nasze żony, matki, synów i córki, za ich przyszłość. Pomyślcie, jaki los ich czeka, jeśli ich zawiedziemy. Szybka śmierć na polu bitwy to błogosławieństwo w porównaniu do tego, przez co oni będą musieli przejść. Dlatego nie możemy przegrać. — Rozejrzał się po twarzach podkomendnych. Nie dostrzegł w nich strachu, a raczej rodzącą się powoli determinację. — Oni myślą o nas, duchem wszyscy są tu teraz z nami. Dlatego kiedy między tymi drzewami pojawi się pierwszy Kadryjczyk, pozdrówcie go ich miłością i wbijcie mu miecz pod żebra!

W brannejskich szeregach podniosły się bojowe okrzyki. W samą porę, spomiędzy drzew, kilkanaście metrów od obrońców, wyszły pierwsze linie Kadryjczyków. Zadowolony, że bezbłędnie wygłosił przygotowaną przez Felicię mowę, Nidas zdążył jeszcze dorzucić _Za Branne!_ zanim drewniane tarcze wojskowych obu stron zderzyły się ze sobą.

Z początku nie działo się wiele. Obie armie starały się odpychać przeciwnika i zadawać oportunistyczne ciosy włóczniami i mieczami. Zginęło tylko kilku żołnierzy obu stron, kilkudziesięciu odniosło bardziej lub mniej groźne rany. Wkrótce jednak ciągnące się na dobre pół kilometra linie zaczęły się przesuwać i łamać. Wojskowi wpadali na drzewa, tworząc wyłomy. Do bitwy wdarł się chaos. Kadryjscy dziesiętnicy i setnicy starali się odbudowywać linie, ale rzeźba terenu i gęsto rosnące drzewa utrudniały im zadanie. Widząc problemy przeciwnika, podbudowani mową Nidasa Brannejczycy uderzali w luki, powiększając je i wdzierając się w szeregi Kadryjczyków. Szala zwycięstwa wydawała się przechylać na stronę obrońców.

Niedoświadczeni brannejscy dziesiętnicy i setnicy nie zauważyli jednak, iż posuwając się zbyt szybko na środku swych linii, zostawiali flanki z tyłu, tworząc w ten sposób przestrzeń do penetracji dla najeźdźców (na ich usprawiedliwienie należy dodać, że drzewa bardzo ograniczały im widoczność). Dobrze wyposażony i zaprawiony w bojach oddział kadryjskich weteranów wbił się w niebroniony kawałek boru i zaszedł obrońców od tyłu. Rozpoczęła się rzeź okrążonych oddziałów. Krzyki cierpienia poniosły się nad lasem. W odwecie Brannejczycy starali się uderzyć na odsłonięte tyły kadryjskich weteranów, ale ci w porę poradzili sobie z wymordowaniem ich kompanów i byli gotowi do obrony. Co gorsza, do bitwy zaczęły się włączać lepiej wyszkolone i wyposażone oddziały najeźdźców, które do tej pory wypoczywały w tylnych szeregach. Po kwadransie brannejscy żołnierze zostali wyparci ze zdobytego terenu i cofnęli się na swoje pierwotne pozycje.

Zauważywszy, że jego pierwsze linie walczą ostatkami sił, Nidas kazał włączyć się do bitwy pozostającym do tej pory w odwodzie piechurom. Niestety połamana brannejska linia, gęsto rosnące drzewa i zgiełk panujący w lesie uniemożliwiły poprawne wykonanie manewru. Żołnierze nie wiedzieli, którędy mają się wycofywać; zderzali się z własnymi kompanami, tworząc wyrwy w szeregach. To, co miało działać na korzyść obrońców, dzięki doświadczeniu i lepszemu wyszkoleniu kadryjskich oficerów, stało się kluczem do porażki Branne. Widząc przed sobą stosy trupów w niebiesko-czarno-zielonych tunikach i szybko posuwających się do przodu napastników, Nidas stracił pewność siebie. Przełknął ślinę i oblizał suche wargi. Chciał wydać rozkaz odwrotu, ale język go nie słuchał, zamieniając się w sztywny kawałek mięsa utrudniający tylko oddychanie. Serce zaczęło mu walić z prędkością cwałującego konia. Oblał go zimny dreszcz, a po prawej nodze spłynął mu ciepły mocz.

„Ale hańba, potomek wielkich Haranidów zlał się…” — nie zdążył dokończyć myśli, gdy nagle nad jego głową pojawiła się ogromna wyverna. Podczepiony pod jej brzuchem kosz otworzył się, zrzucając na niego kilkadziesiąt kilogramów ostrych kamieni.

Constantin zasiadł w siodle na grzbiecie wyverny i spojrzał na niezadowoloną minę stojącego nieopodal Mantyliusa. Doradcy nie podobało się, że monarcha niepotrzebnie ryzykuje życie, osobiście uczestnicząc w bitwie. Ale on nie urodził się Agitarem, nie wiedział, jak to jest być przeznaczonym do podbojów. Jak Constantin mógłby się zapisać w historii jako największy zdobywca w historii Valeny, jeśliby nie przewodził swoim armiom w walce?

Cóż, taki był przynajmniej oficjalny powód jego decyzji o dołączeniu do bitwy. Nieoficjalnie władca Kadras poczuł się dotknięty uwagami Gustawa Gustona, który podczas negocjacji pokojowych zarzucał mu chowanie się za plecami wojskowych podczas inwazji na Zelarię. Nie był przecież tchórzem i dzisiaj to udowodni. Poza tym, i prawdopodobnie była to motywacja silniejsza niż pozostałe, pragnął ponownie poczuć bliskość śmierci i ryzyko związane z narażaniem życia, jak wtedy, gdy zamordował ojca lub kiedy niemal zginął w zamachu zorganizowanym przez Baszira.

— Wszyscy gotowi? — zapytał, rozglądając się po załogach kilkunastu gadów zebranych na przyleśnym polu. Dostrzegłszy prawe ręce jeźdźców uniesione w górę, zakomenderował: — Do boju. Za mną!

Objuczone ciężkim ładunkiem stworzenia zatrzepotały masywnymi skrzydłami i powoli oderwały się od ziemi. Nabrawszy wysokości, poleciały na północ, w kierunku toczącej się trzy kilometry dalej bitwy.

Z powodu gęsto rosnących drzew Constantin nie zdawał sobie sprawy z przebiegu bitwy, po docierających do niego krzykach mężczyzn i szczęku stali wiedział jedynie, że się zaczęła. Nie miał pewności, czy jego atak nastąpi w najodpowiedniejszym dla jego wojsk momencie, ale był przekonany, iż zrzucenie na głowy Brannejczyków setek kilogramów ciężkich, ostrych kamieni przybliży go do zwycięstwa.

Lecieli już blisko pięć minut, gdy w ciasnych szparach między koronami drzew dostrzegł zielone mundury swoich żołnierzy. Wkrótce zauważył również niebiesko-czarno-zielone stroje Brannejczyków i nakazał oddziałowi zwolnić. „Najlepiej będzie zrzucić ładunek tuż za ich pierwsze szeregi — pomyślał, szukając wzrokiem większych przerw między drzewami. — A to co?”. Podleciał ku słabiej zarośniętemu pagórkowi wyrastającemu niedaleko linii frontu. „No, no, kto by się spodziewał? Tłuścioch osobiście dowodzi swoją armią”. Nie namyślając się wiele, zbliżył się nad odsłonięty kawałek lasu.

— Najjaśniejszy panie, w górze — próbował ostrzegać swojego króla jakiś brannejski żołnierz, ale Nidas stał jak zamrożony, spoglądając przed siebie.

Constantin ustawił się nad celem. W kierunku jego wyverny poleciało kilka bełtów, nie wyrządziły jednak zwierzęciu żadnej szkody. Król Kadras pociągnął za sznur otwierający dno podwieszonych pod wierzchowcem koszy. Kilkadziesiąt kilogramów ciosanych skał spadło na jego szwagra i otaczającą go eskortę. Dwie lecące za Constantinem załogi również pozbyły się swoich pocisków, miażdżąc głowy i ramiona stojących pod nimi przeciwników.

Wtem dwa bełty przeleciały niecałe pół metra od władcy Kadras. Monarcha się nie zląkł; przeciwnie, zaczynał się nakręcać. Krew wypływająca z ran brannejskich żołnierzy, krzyki bólu cierpiących, szczęk stali i bojowe okrzyki jego wojskowych sprawiły, iż poczuł, że żyje. Opanowało go dzikie podniecenie. Nie lubił przyglądać się torturom bezbronnych, ale zabić walczącego przeciwnika to zupełnie co innego.

— Naprzód! — zakrzyknął do lecących za nim podkomendnych.

Poprowadził ich nad kolejnymi szeregami obrońców. Załogi jedna po drugiej bombardowały Brannejczyków ciężkimi kamieniami. Drzewa zasłaniały im widok, celność trafień potwierdzali słuchając dobiegających z dołu krzyków. Pozbywszy się wszystkich ładunków, oddział zaczął zawracać. Wtedy to Constantin dostrzegł między jodłami znajomą sylwetkę. „Niemożliwe” — pomyślał. Nakazał siedzącemu przed nim żołnierzowi zbliżyć się do jadącej konno ciemnowłosej postaci. Gdy zobaczył ją w kolejnej szparze między drzewami, miał już pewność, kim była. „Co ta idiotka tu robi?”.

Felicia spojrzała na unoszącą się nad wierzchołkami jodeł i sosen wyvernę. Nie miała czasu przyglądać się jej załodze. Pospieszyła jeszcze pędzącego galopem konia i rozwinęła trzymaną w ręku białą chustę. Zbliżywszy się do tylnych szeregów brannejskiej armii, zaczęła wydawać polecenia:

— Talmurczycy nas zdradzili! Zaprzestańcie walki!

Jadący za nią Bantas ledwo dotrzymywał jej kroku, ale powtarzał jej rozkazy.

Córka Meridiusa musiała zwolnić, gdy dotarła do zabitych i rannych. Ostrożnie wyminęła leżących na ziemi żołnierzy i walające się wszędzie kamienie i najszybciej jak mogła skierowała się ku pierwszym szeregom brannejskiego wojska. Cały czas miała świadomość, że nad jej głową unosi się potężny gad z kadryjską załogą. Odnalazłszy wzrokiem pagórek z wbitą w niego flagą Branne, zsiadła z wierzchowca i zaczęła się po nim wspinać, machając białą chustą i nakazując zakończenie bitwy.

Na wzgórzu roiło się od żołnierzy obu stron. Obrońcy starali się nie dopuścić napastników w pobliże flagi i środka wzniesienia. Felicia nie potrafiła się przecisnąć między napierającymi i pokrzykującymi wojakami. Dopiero gdy dołączył do niej Bantas, jakoś przedostali się głębiej w chaotyczny kocioł walczących mężczyzn. Coraz więcej Brannejczyków dostrzegało swoją królową i zaprzestawało walki. Widząc poddających się przeciwników, większość Kadryjczyków również zaniechała ataków. Większość, ale nie ci atakujący pagórek. Im powierzono najważniejszą misję wyeliminowania brannejskiego dowódcy i zamierzali ją wykonać.

Byli już bardzo blisko flagi, gdy nagle nad wzniesieniem zawisła potężna wyverna. Rozległ się głos Constantina:

— Stać! Stać! Dosyć! Wygraliśmy! Ani kroku dalej, kretyni!

Walka ustała. Żołnierze rozstąpili się, pozwalając wylądować swojemu królowi. Bantas i Felicia dotarli na środek wzgórza. Władczyni Branne doskoczyła do leżącego na ziemi męża.

Jego zbroja była zmiażdżona na ramionach, spod hełmu wypływała strużka krwi, a nienaturalnie wygięta lewa ręka chowała się pod kawałkiem skały. Monarcha nie dawał znaku życia.Rozdział III

Bal nie wiedział, co się z nim dzieje. Po tym, jak wyzwolił Arianę od zła wcielonego, jakim był Altair, złapano go i zamknięto w jakiejś ciemnej, dusznej piwnicy. Jak przez mgłę pamiętał popychanie, kopanie i bicie. Czy znęcali się nad nim zebrani na Placu Centralnym wierni czy może eskortujący go gwardziści? Chyba jedni i drudzy. Ale dlaczego? Przecież Altair był złym człowiekiem. Niemożliwe, by tylu ludzi było niezadowolonych z jego śmierci. I dlaczego nie pozwalają Sahimowi go odwiedzić? Wuj na pewno przyniósłby mu coś do jedzenia i picia. Burczało mu w brzuchu. Nie dawali mu nic jeść i kazali pić własny mocz. Nie podobało mu się to, płyn był niesmaczny i musiał długo czekać, by się schłodził.

Nie miał pojęcia, ile dni minęło od wydarzeń na rynku. Klitka, w której go zamknęli, nie miała okien i utrzymywała się w niej stała temperatura. Kiedyś jednak nie jadł nic przez cztery dni i teraz czuł się podobnie głodny, może więc minęły właśnie cztery dni? Od czasu zamknięcia w piwnicy nikt nie otworzył drzwi, nikt się do niego nie odezwał. Może o nim zapomnieli? Ale jeśli tak, to czy może tutaj umrzeć z głodu? Sahim mówił kiedyś _idziemy pożyczyć pieniądze do Hamestaganu, bo w końcu z głodu umrzemy_, ale chyba to tylko takie powiedzenie. Głód boli, ale chyba nie można od niego umrzeć?

Nagle wpadła mu do głowy niepokojąca myśl. A co, jeśli wuj nie przychodzi go odwiedzić, bo nie ma za co kupić dla niego jedzenia? Może ci zdenerwowani ludzie z rynku rozpowiedzieli innym co zrobił i teraz nikt nie pozwoli już pożyczać pieniędzy Sahimowi? Nie chciałby, aby jedyna bliska mu osoba miała przez niego problemy. Tęsknił za wujem. Niechby już przyszedł bez jedzenia i wody, byle tylko mógł go zobaczyć i przytulić. Może ostatnio już tego nie robił, ale pewnie dałby się przekonać jeszcze ten jeden raz.

Przypomniał sobie szczęśliwe chwile, gdy wspólnie nosili wodę w ich dawnej wiosce, bawili się w chowanego na pustyni czy kiedy dla żartu Sahim kazał mu zrobić kupę w chacie sąsiadów. Zaczynał przeczuwać, że te czasy już nie powrócą. Ich wspomnienia wzbierały w nim powoli, lecz w końcu przepełniły czarę rozpaczy i Bal zaczął płakać. Czuł się samotny, jak wtedy, gdy zgubił się podczas zabawy w chowanego i przez dwa dni wędrował po pustyni. Wtedy uratowała go zagubiona karawana, teraz raczej nie mógł liczyć na jej pomoc. Dobrzy kupcy nie pojawią się nagle w drzwiach, by odwieźć go do Sahima. Podciągnął kolana pod brodę i opatulił nogi rękoma — jeśli nie ma tu wuja, przytuli sam siebie.

Od razu poczuł się lepiej, łzy nie przestały jednak spływać mu po policzkach dopóki nie nadszedł błogi sen.

Usłyszał skrzypienie metalowych zawiasów. Po chwili dwie pary silnych rąk podniosły go z podłogi. Nie miał siły stawiać kroków, więc wlekli go po kamiennej posadzce korytarza, a potem z pomocą kolejnych silnych rąk wynieśli po stromych schodach na zewnątrz. Jasne promienie słońca raziły go w oczy. Zamknął powieki najmocniej jak potrafił. Przenieśli go na jakąś drewnianą powierzchnię. Chyba jechał gdzieś wozem, bo słyszał stukot końskich kopyt na kamieniach ulic i delikatne skrzypienie kół. Poczuł woń kawy — _napoju dla bogaczy_, jak określił go kiedyś Sahim — więc prawdopodobnie cały czas był w Hamestaganie. Wkrótce jego uszu dobiegły nawoływania wielu głosów. _Jedzie_, _Już niedługo_, _Morderca_. Krzyki stawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej agresywne. Niektórzy używali słów, których wuj zabronił mu wypowiadać, mimo że te niekiedy same wychodziły z jego ust.

Wóz się zatrzymał. Silne ręce zaniosły go kilka metrów dalej, postawiły do pionu i ciasno przywiązały do nagrzanego słońcem kamiennego pala. Bal starał się otworzyć oczy, choć przychodziło mu to z ogromnym trudem.

— Dziś rano pożegnaliśmy naszego przyjaciela, nauczyciela i przewodnika, Altaira — mówił jakiś donośny głos, gdy pozostałe ucichły. — Mój mistrz był naszym światłem w ciemności, tak brutalnie zgaszonym przez tego mordercę. Jedyny za tak niewybaczalną zbrodnię przewiduje tylko jedną karę.

Znów rozległy się się gniewne okrzyki. Bal otworzył oczy. Niewyraźnie widział przed sobą tłum ludzi i górującą nad nimi sylwetkę pomnika dobroczyńcy Ariany — doktora Aziza. Rozejrzał się na boki. Po jego prawej stronie leżał kopiec niedużych kamieni, przy którym co chwila pochylali się kolejni ludzie. Bal wiedział już, jaki los go czeka, był kiedyś świadkiem podobnej egzekucji. Nie rozumiał jednak, dlaczego za uwolnienie świata od złego człowieka miała go spotkać tak okrutna kara. Rozpaczliwie szukał w tłumie rozgoryczonych twarzy przyjaznego oblicza Sahima. Jeśli ma umrzeć, niech Jedyny pozwoli mu choć przez chwilę „spotkać się” z wujem.

— Niech stanie się sprawiedliwość! — zakrzyknął właściciel donośnego głosu.

Pierwszy kamień, ciśnięty przez młodą kobietę trzymającą na ręku płaczące niemowlę, szybko opadł i trafił Bala w prawą piszczel. Zabolało go tak jak wtedy, gdy przed laty został kopnięty przez wyśmiewającego się z niego Zafika. Kolejny pocisk trafił go w brzuch, a dwa następne w klatkę piersiową. Bolało, ale nie tak bardzo jak wtedy, gdy miał dziesięć lat i starsi chłopcy w ich dawnej wiosce pobili go, bo nie potrafił utrzymać głowy w wiadrze pełnym wody dłużej niż minutę.

Dopiero po chwili przyszły mocniejsze uderzenia. Jeden za drugim, ośrodki bólu eksplodowały mu na nogach, brzuchu i twarzy. Jakiś kamień trafił go prosto w usta. Poczuł metaliczny smak krwi. Zakrztusił się własnymi zębami. Z tłumu dobiegł entuzjastyczny ryk zadowolenia. „Już niedługo” — pomyślał Bal, ostatkami sił poszukując wuja, nie wiedząc, że ten siedzi teraz na statku płynącym do Veles, czule tuląc w ramionach pięćdziesiąt tysięcy kadryjskich koron.

Nadzwyczaj silnie rzucony kawałek skały trafił go w głowę. Po czole spłynęła mu ciepła krew, zalewając lewe oko. Prawe beznadziejnie lustrowało jeszcze tłum, dopóki nie zostało trafione twardym pociskiem. Potem Bal słyszał tylko rozentuzjazmowany, żądny mordu tłum i czuł coraz większy ból.

Jego cierpienia wydawały się dłużyć w nieskończoność, zanim w końcu nie pochłonęła go zbawcza ciemność.

Aszraf nie wiedział, dlaczego gwardziści kazali mu nagle opuścić dormitorium, ale posłusznie wykonał polecenie i podążył za nimi do średnich rozmiarów sali mieszczącej się na parterze rezydencji.

— A co tu robi adept? — usłyszał, zanim zdążył się rozejrzeć po pomieszczeniu.

— Altair polecił, by wziął udział w zebraniu — wyjaśnił ktoś szybko.

Syn premiera Ariany został poprowadzony do jednego z ustawionych w okrąg prostych, drewnianych krzeseł. Zająwszy wskazane miejsce, przyjrzał się otoczeniu. Dwudziestu kilku (głównie starszych) mężczyzn w pomarańczowych, czerwonych i purpurowych sztach zasiadało dookoła niewysokiego, zdobionego roślinnymi motywami stojaka z zapaloną świecą. Jej płomień i jasne promienie księżyca wpadające przez duże okna w południowej ścianie były jedynymi źródłami światła w pomieszczeniu. Aszraf nie znał większości z zebranych, ale kilku rozpoznał z lekcji — byli to wysoko postawieni w kościelnej hierarchii kapłani. Szybko domyślił celu zebrania. Nadszedł czas wybrać następcę mistrza Altaira.

— Skoro jesteśmy już w komplecie — przemówił jakiś zgarbiony, łysy duchowny z długą, siwą brodą — możemy przystąpić do odczytywania testamentu Altaira.

Aszraf powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Niektórzy skupili się na prowadzącym zebranie, inni patrzyli w podłogę lub okna, a kilku przyglądało mu się z ciekawością, niedowierzaniem czy lekką pogardą. „Mistrz chciał, bym uczestniczył w odczytaniu jego testamentu? To wielki zaszczyt” — pomyślał z dumą, poprawiając pozycję na krześle; chciał wyglądać godnie w tak podniosłych chwilach.

Zgarbiony prowadzący sięgnął do kieszeni szaty i z cichym szelestem rozłożył złożoną na czworo kartkę papieru.

— _Drodzy bracia_ — zaczął czytać — _nie chcę was zanudzać, bo dobrze wiem, że takie spotkania jak wasze potrafią ciągnąć się długimi godzinami (a czasami i dniami), więc od razu przejdę do rzeczy. Dzisiejszej nocy doznałem objawienia. Teraz wiem już, jak czuł się Prorok w godzinie swego powołania. Wiem, jak to jest dostąpić łaski Jedynego i wiem, co muszę zrobić, by jego chwała dotarła do wszystkich jej potrzebujących. Dlatego też proszę was, byście wybrali na tymczasowego przywódcę naszej wspólnoty Dżaszira…_

— Dlaczego akurat Dżaszira? — zdziwił się najmłodszy z kapłanów, trzydziestokilkulatek z długimi włosami i dokładnie wygolonymi policzkami.

— Co to znaczy _tymczasowy_? — spytał jakiś brzuchacz, na którym spoczęły spojrzenia prawie wszystkich zebranych.

— Zaraz się dowiesz, Dżaszirze. Altair zostawił w tej sprawie osobną instrukcję — zakomunikował prowadzący, po czym kontynuował odczytywanie testamentu: — _To doświadczony kapłan i dobry administrator. Będzie stanowił idealny pomost między dotychczasowym zgromadzeniem a tym, co nadejdzie w przyszłości._

Po sali przelała się fala szeptów i niezadowolonych pomrukiwań. Niewzruszony prowadzący ciągnął, podnosząc nieznacznie głos:

— _Wiem, że proszę o wiele. Nigdy nie wybieraliśmy naszego lidera z jawnego polecenia poprzednika. Zdaję sobie również sprawę, że nie macie pojęcia, co zaplanował dla nas Jedyny. Ja to wiem, ale nie mogę wam powiedzieć, gdyż wpłynęłoby to na wydarzenia, które mają dopiero nadejść. Proszę was tylko, abyście zaufali jego mądrości. Nadchodzi wspaniały czas dla świata._

Prowadzący złożył kartkę z powrotem na czworo.

— To wszystko? — spytał najmłodszy z mężczyzn.

— Altair zostawił jeszcze kilka innych listów. — Prowadzący sięgnął do kieszeni i wydobył z niej trzy złożone na czworo kartki. Wybrawszy jedną, rzekł: — Oto dodatkowa instrukcja o tymczasowym przywódcy. Zaznajomcie się z nią pojedynczo. — Podał papier siedzącemu obok mężczyźnie. — Nasz adept nie może do niej zaglądać.

Aszraf nie zdziwił się na tę wieść i cierpliwie czekał, aż wszyscy zebrani przeczytają list. Nudził się, ale starał się nie dawać tego po sobie poznać. Pragnął się dostosować do powagi sytuacji. Trochę przeszkadzały mu w tym ciekawskie, a czasami wręcz wścibskie spojrzenia kapłanów — zwłaszcza tych, którzy już zaznajomili się z treścią listu Altaira — ale jakoś wytrwał te dwadzieścia minut zanim list wrócił do prowadzącego (i nawet nie kusiło go, by zerknąć w instrukcję, gdy czytali ją jego sąsiedzi).

— Altair zostawił również swoje sugestie rozwoju kościelnej gwardii, które polecił odczytać po wybraniu nowego przywódcy, oraz list dla naszego specjalnego gościa. — Mężczyzna wstał i powolnym krokiem podszedł do Aszrafa. Wręczywszy zaskoczonemu chłopcu pismo od Altaira, rzekł: — Przeczytaj go na osobności.

Syn Abdula Al-Alego skinął poważnie głową i wbił wzrok w podłogę. Nie potrafił wytrzymać skupionych na nim zaciekawionych spojrzeń wszystkich zebranych duchownych.

— Teraz musimy się naradzić i wybrać nowego przywódcę. Choć możesz się przyglądać całemu procesowi, nie musisz tutaj siedzieć. To może potrwać do rana albo i dłużej.

Aszraf spojrzał w życzliwą twarz prowadzącego. Nie chciał czekać do brzasku z odczytaniem listu od mistrza.

— W takim razie chyba pójdę — postanowił.

— Dobrze. Strażnik wskaże ci pomieszczenie, w którym będziesz mógł w spokoju przeczytać list od Altaira.

— Dziękuję.

Chłopak wstał i skierował się do wyjścia. Pożegnawszy się, opuścił salę i udał się za wartownikiem do osobistej biblioteki przywódcy, w której kilka razy czytał manuskrypty polecone przez nauczycieli. Zasiadając przy zapalonej przez gwardzistę świecy na niewielkim pulpicie, czuł jak wzbiera w nim ciekawość. Co też mistrz miał mu do przekazania? Złamał kościelną pieczęć i czym prędzej rozłożył dwie kartki papieru.

Drogi Aszrafie

Żałuję, że spędziliśmy ze sobą tak mało czasu i że nie będę mógł obserwować, jak dorastasz i przemieniasz się w najwspanialszego sługę Jedynego, jaki kiedykolwiek stąpał po ariańskiej ziemi. Wiedz jednak, że taka była wola Jedynego i że moja śmierć jest częścią jego planów. Pamiętaj również, że zawsze będę przy tobie. Kiedy spojrzysz w gwiazdy na nocnym niebie, kiedy będziesz czytał święte teksty w bibliotece czy kiedy wsadzisz rękę do kieszeni, by dotknąć podarowanego przez Khalika dromadera, mój duch i moja ręka będą cię prowadziły.

Przygotowałem dla ciebie listę lektur, którą systematycznie będą ci przekazywać nauczyciele. Ucz się tak pilnie, jak do tej pory, obserwuj uważnie otoczenie tak jak tylko ty potrafisz i nie bój się wyrażać swojego zdania, a uczynisz mnie i Jedynego dumnymi.

Twój przyjaciel,

Altair

Aszraf otarł łzy cieknące mu po policzku i spojrzał w morze gwiazd na ciemnym jak smoła niebie. Jedna z nich wydawała się pulsować żółtym światłem, zupełnie jakby nauczyciel machał do niego ręką, zasłaniając na bardzo krótką chwilę jej blask. Uśmiechnął się. „Widzę cię, mistrzu”. Wytarł mokre oczy i zaczął czytać drugie pismo.

Zostaw sobie pierwszy list, a ten spal zaraz po przeczytaniu. Jedyny przewidział dla ciebie ważną rolę i nie możemy pozwolić, by jego wrogowie przeszkodzili w jego planach. W najbliższym czasie…

Aszraf przeczytał drugi list kilka razy, zanim nauczył się go na pamięć i ze spokojnym sumieniem mógł go spalić. Wiedział już, jaką rolę wyznaczył dla niego Jedyny i co musi zrobić, by świat poznał jego chwałę. Schowawszy niespalone pismo do kieszeni, usiadł przy oknie, wpatrując się w „pozdrawiającego go mistrza”. Gdy rano nauczyciel zniknął, chłopak usłyszał dzwonek wzywający wszystkich na zewnątrz. Wybrano nowego przywódcę Kościoła Jedynego Boga.

Dżaszir zastał Abdula Al-Alego przy bogato zastawionym stole, hucznie świętującego z liczną rodziną. W powietrzu unosiła się woń aromatycznych potraw i dźwięki kojącej muzyki.

— A, w końcu, Dżaszirze — przywitał go z uśmiechem gospodarz. — Wejdź, wejdź, to skromne przyjęcie to przecież na twoją cześć.

— Dziękuję, Abdulu — ucieszył się kapłan.

— Kochani, powitajmy nowego przywódcę Kościoła Jedynego Boga, Dżaszira.

Duchowny otrzymał od rodziny premiera gromkie brawa, po czym zajął miejsce przy stole. Trwająca kilka godzin uczta była najbardziej wyszukaną, w jakiej miał kiedykolwiek okazję uczestniczyć. Mnogość dań mięsnych, sałatek, przystawek, słodyczy i trunków przeniosła go do nieznanego mu do tej pory świata luksusu — w kościelnej rezydencji jadali nieźle, ale porównywać jego codzienne posiłki do tej kolacji to jak twierdzić, że kałuża jest morzem. Zadowolony z siebie, w zupełności oddał się błogiemu nastrojowi święta. Jadł, pił, gawędził i śmiał się jak nigdy w życiu, nie zauważywszy nawet, kiedy nastała północ.

— Po twojej minie widzę, że ci się podobało — stwierdził Al-Ali, żegnając go po przyjęciu.

— Bardzo — przyznał kapłan. — Nasza kościelna rezydencja jest co prawda wystawna, ale jedzenie, muzyka… — zamyślił się — …coś wspaniałego.

— Dzięki naszej współpracy doświadczysz tego więcej — polityk życzliwie poklepał go po ramieniu. — O ile pozostali kapłani nie będą nam przeszkadzać…

— O to bym się nie martwił — odparł uśmiechnięty Dżaszir. — Otrzymałem rekomendację Altaira. Kilku konkurentów starało się sprzeciwić jego woli, ale ostatecznie łatwo wygrałem w głosowaniu.

— Jak to _rekomendację Altaira_? — zdziwił się premier Ariany.

— Altair zostawił list, w którym prosił kapłanów rady o mianowanie mnie tymczasowym przywódcą. Uważał, że jestem dobrym administratorem i…

— Zaraz, zaraz — wszedł mu w słowo polityk. — Co to znaczy _tymczasowym_? Myślałem, że wybrano cię na stałe.

— Oficjalnie tak, ale Altair pozostawił instrukcję, by za kilka lat zastąpił mnie ktoś inny. O ile będzie gotowy.

— Co za _ktoś inny_?

— Ucieszysz się. Chodzi o twojego syna Aszrafa. — Uśmiech nie schodził z okrągłej twarzy duchownego.

Zaskoczony Al-Ali podrapał się po policzku.

— Altair wyznaczył Aszrafa na następnego przywódcę Kościoła?

— Nie mógł go wyznaczyć, jedynie rekomendować — wyjaśnił Dżaszir. — Ale ponieważ rada zaaprobowała moją kandydaturę, zgodziła się również i z tym życzeniem Altaira.

Twarz premiera Ariany przybrała zatroskany wyraz.

— Nie cieszysz się? — spytał kapłan.

— A kiedy Aszraf miałby cię zastąpić? — Al-Ali zignorował jego pytanie.

— Może już za pięć lat. Altairowi bardzo zależało na tym terminie. Osiemsetna rocznica objawienia Proroka. Mamy czuwać nad jego nauką i we właściwym czasie wydać werdykt, czy jest gotowy.

Zamyślony polityk pokiwał powoli głową.

— Aszraf będzie miał wtedy niecałe dziewiętnaście lat. Nie było chyba wcześniej tak młodego przywódcy.

— Nie — potwierdził duchowny. — Do tej pory najmłodszy był Hazim, który objął przywództwo wspólnoty w wieku dwudziestu ośmiu lat.

— Altair znaczył dla waszego zgromadzenia tak wiele, że pozwoliliście mu wybrać dwóch kolejnych przywódców?

— A, tak… — Dżaszir po raz pierwszy tego dnia wydawał się zakłopotany. — Był co prawda lubianym i szanowanym człowiekiem, ale to chyba przez to objawienie… Wywarło na kapłanach duże wrażenie, podobnie zresztą jak na zwykłych Arianach.

— Tak, byłem tamtego dnia na rynku, widziałem co się działo z tłumem… — Polityk ponownie podrapał się po policzku. — Altair zostawił jakieś inne instrukcje?

— Jedną o rozwoju gwardii i jeszcze jedną, przeznaczoną tylko dla twojego syna.

— Musisz dla mnie zdobyć tę wiadomość — rzucił premier Ariany.

— Oryginał listu o gwardii mam tutaj… — Duchowny wyjął w kieszeni szaty złożone na czworo pismo.

— Chodziło mi o tę drugą instrukcję — rzekł nieco poirytowany Al-Ali.

— …a list do twojego syna przepisałem dzisiaj, kiedy był w łaźni. — Dżaszir wyjął z kieszeni drugi papier.

— Świetnie — ucieszył się polityk, błyskawicznym ruchem wyrywając pismo z rąk kapłana. — Wpadnij jutro, to obgadamy sprawę rozwoju gwardii, a teraz przepraszam, ale mam jeszcze mnóstwo pracy. Strażnik odprowadzi cię do wyjścia.

Nie czekając na reakcję Dżaszira, Abdul Al-Ali udał się do swojego gabinetu. Zaskoczony i nieco zniesmaczony takim pożegnaniem duchowny wsadził ręce do kieszeni i dumnym krokiem podążył za wskazanym przez gospodarza wartownikiem.

Abdul Al-Ali przewracał się z boku na bok. Nie mógł zasnąć. Sądził, że kwestia Altaira została rozwiązana wraz z jego śmiercią, ale były przywódca Kościoła Jedynego Boga wydawał się prześladować go zza grobu. Polityk nie łudził się, że nie będzie musiał walczyć o przychylność syna, ale uważał, że z czasem krew okaże się dla niego ważniejsza niż przyjaźń z nauczycielem. Teraz jednak zaczął kwestionować tę opinię.

„Jeśli Altair wyznaczył Aszrafa na swojego następcę, musiał być go nadzwyczaj pewny. Ale przecież wiedział, że będę się go starał przeciągnąć na swoją stronę. Niemożliwe, by wierzył, że te półtora roku, jakie się znali, okaże się ważniejsze niż wszystkie lata spędzone w domu i wszystko co mogę Aszrafowi ofiarować w przyszłości. A może zdawał sobie sprawę, że przegrał i tymi pustymi gestami próbuje tylko wzbudzić we mnie niepewność? Nie, wtedy na placu, kiedy na mnie spojrzał, obaj wiedzieliśmy, że może na mnie nasłać tłum i moi ochroniarze nie byliby się mu w stanie przeciwstawić. Mógł mnie zabić, ale tego nie zrobił. Dlaczego?

Wywołałby w ten sposób zamieszki, może nawet wojnę domową. Może nie chciał mieszać w nasze porachunki zwykłych Arian? Nie wiem, ta pewność w jego oczach… nie sprawiał wrażenia kogoś, kto bał się politycznych czy społecznych konsekwencji swoich czynów. Wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że okazuje mi łaskę. Na pewno? Może to wcale nie była łaska. Może nie zabił mnie, bo zgotował mi jeszcze gorszy los.

Zarekomendował Dżaszira na kolejnego przywódcę. Na pewno wiedział, że sam pragnąłem osadzić go na tym stanowisku. Nie chciał wewnętrznej walki w Kościele, czy jego też zamierzał użyć w swoich planach? I jeszcze ten list do Aszrafa. Założę się, że przewidział, iż w końcu jego treść trafi do mnie, dlatego napisał w nim o wielbłądzie podarowanym przez tego harubskiego psa. Stara się dręczyć mnie psychicznie. Być może nawet zostawił Aszrafowi osobny list, który kazał potem zniszczyć, lub przekazał mu jakieś instrukcje przez kogoś zaufanego. Tego raczej już się nie dowiem. Tak czy inaczej, kluczem do tej sprawy jest Aszraf, a teraz, kiedy przywódca Kościoła zrobi wszystko, co mu nakażę, będę miał mnóstwo okazji, by naprawić naszą relację. Tak, jeszcze się przekonamy, stary przyjacielu, kto wyjdzie zwycięsko z tego boju”.

Uspokoiwszy się trochę, premier Ariany zamknął oczy. Tej nocy jednak nie zasnął.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij