Kropla nadziei - ebook
Kropla nadziei - ebook
Tragiczne wydarzenia ostatnich tygodni sprawiły, że świat Mateusza, Siergieja i Nataniela legł w gruzach, a w ich sercach zapanowała rozpacz. Senna, urocza mazurska wioska, stała się świadkiem najtrudniejszych chwil w ich życiu. Czy Siergiej będzie w stanie pogodzić się z odejściem tej, której zaufanie i miłość z tak wielkim trudem odzyskał? Czy Mateusz na nowo odnajdzie sens istnienia? A Nataniel? Czy i dla niego wreszcie wzejdzie słońce?
Nawet po najczarniejszej nocy nastaje dzień, a gdy przyjdzie czas, zbolałe serce jest w stanie uleczyć choćby mała kropla nadziei. Kto lub co odegra taką rolę w losach trzech życiowych rozbitków? Jak skończy się ta porywająca mazurska opowieść?
„Kropla nadziei” to ostatnia część bestsellerowej TRYLOGII MAZURSKIEJ, serii, która porusza serca wszystkich tych, którzy potrafią kochać. W serii ukazały się już: „Gwiazdka z nieba” i „Promyk słońca”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4862-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ding-dong – niczym najcichsze uderzenie zegarowego serca – tak właśnie brzmiały mydlane bańki, gdy dotknęły okna, parapetu czy podłogi. Dziewczynka wyciągnęła ku nim ręce, by zachować je choć na chwilę, dotknąć opuszką palca tego, co zachwycało jej małe czteroletnie serduszko. Zamrugała niewidzącymi oczami, tak pięknymi, że to aż niemożliwe, niesprawiedliwe, że nie widziały!, i zapragnęła podzielić się swym zachwytem z najukochańszą istotą na świecie.
– Mamo… – wyszeptała. – Mamuniu…
Usta dziewczynki wygięły się w podkówkę.
Mamy nie było.ROZDZIAŁ I
ataniel siedział na skraju polany, niegdyś zielonej i pełnej słońca, teraz poczerniałej i okrytej całunem smutku. Patrzył na zgliszcza. Widok tego, co zostało ze starej chaty, którą pokochał i nazwał swoim domem, łamał jego i tak już zdruzgotane serce. Oczy chłopaka były puste i suche. Wypłakał chyba wszystkie łzy, jakie zostały mu po śmierci matki. Śmierć Marty Kraszewskiej bolała nie mniej…
Są ludzie, którzy wprowadzają chaos do twojego życia, są też tacy, którzy wnoszą spokój i harmonię, scalają rodzinę i skupiają przy sobie przyjaciół. Gdy tych drugich zabraknie, świat rozsypuje się jak układanka trącona kocią łapą. Do nich należała doktor Kraszewska. I Nataniel tak się właśnie czuł: jak rozbity witraż. Nie był synem Marty, zaistniała w jego życiu kilkanaście miesięcy temu, ale przecież pokochał całym sercem tę dobrą, współczującą kobietę, która w jakiś sposób zastąpiła mu mamę. To dzięki doktor Kraszewskiej znalazł swoje miejsce na ziemi, a wraz z nim spokój i poczucie bezpieczeństwa.
To wszystko prysło w jedną noc…
O ile jeszcze za śmierć Marty mógł obwiniać się tylko w połowie – gdyby nie stawiał się tak Markowi Sidle, może nie doszłoby do tragedii – tak strasznie ciążyła mu strata Trusi, małego, cichego, oślepionego przez podłych ludzi pieska, którego zwęglone ciałko znalazł w pogorzelisku. Gdyby zabrał Trusię tamtej nocy ze sobą… Tak, była niewidoma, tak, bał się, że w ciemnościach straci ją z oczu i suczka zabłądzi, więc zamknął ją w domu, ale przecież mógł wziąć ją na ręce i dziś Trusia żyłaby… bezdomna jak on i Emilka… Co za parszywy los…
Patrzył na pogorzelisko oczami człowieka pozbawionego nadziei.
„Tak właśnie wygląda moje życie” – myślał. „Nie mam już siły odbudowywać go ponownie”.
Ani siły, ani pieniędzy. Całkiem niedawno przyszło mu do głowy, by ubezpieczyć dom od zdarzeń losowych, ale w natłoku codziennych spraw ta myśl uleciała równie nagle, jak się pojawiła. Teraz mógł jedynie żałować, że nie zapewnił sobie i Emilce takiego zabezpieczenia. On jak on, zawsze znajdzie miejsce, gdzie za pracę dadzą mu miskę zupy i dach nad głową, ale małe dziecko? Co on pocznie z Emilką?! Dokąd zabierze dziewczynkę, gdy dom spłonął? Będzie się z nią tułał po Polsce od motelu do motelu?
„To za wiele. Mam dosyć…” Ramiona chłopaka opadły bezwładnie, plecy się przygarbiły. Noga rwała wściekłym bólem, jakby bólu w sercu było mało.
Naraz między sosnami poruszyła się ciemna sylwetka. Nataniel nawet nie podniósł oczu. Dopiero gdy ten, kto wyszedł z lasu, stanął dwa kroki przed chłopakiem, on rzucił:
– Odejdź. Po prostu odejdź.
– Słuchaj…
– Nie chcę cię słuchać. Nie chcę na ciebie patrzeć. Spaliłeś mi dom. Zabiłeś Martę. Odejdź.
Marek Sidło mimo tych słów usiadł na poczerniałej belce obok Nataniela i zaczął beznamiętnym, chropawym głosem:
– Tamtej nocy kłusowałem. Tak właśnie: kłusowałem. Po wszystkim wyszedłem z lasu na drogę i wpadłem na Aśkę. Właśnie biegła od strony twojego domu. Powiedziała, że go podpaliła. Kazałem jej spieprzać i pobiegłem, żeby uratować, co się da. Bałem się… bałem się, że jesteście w chałupie. Ty i dziecko. Ale była tylko Marta. Szukała was w środku. Znalazłem ją, wyniosłem na zewnątrz, była przytomna. Całkiem przytomna. Wydawało się, że jest z nią dobrze. Że czuje się w porządku. Pognałem ratować zwierzęta. Nadjechała straż. Wróciłem do Marty, ale ona już… jej już… – Głos mu się załamał. – Strażacy zaraz zabrali się do reanimacji. Naprawdę długo walczyli o doktor Kraszewską.
– Po co mi to mówisz? – Nataniel nawet nań nie spojrzał. – Myślisz, że ci wybaczę, bo próbowałeś ją ratować? Gdyby nie ty, Marta żyłaby…
– To nie ja spaliłem ci dom! Nie ja mam śmierć Marty na sumieniu. Musisz mi uwierzyć!
– Dlaczego? – Nataniel uniósł nań pusty wzrok.
Długo patrzył Sidle w oczy, ale ten wytrzymał to spojrzenie i zaczął szybko:
– Słuchaj, Aśce odwaliło, spaliła ci chałupę. Ja nie miałem z tym nic wspólnego! Gdybym choć podejrzewał, co ta durna suka zamyśla…
– To nie ma znaczenia – przerwał mu Nataniel.
– Jak to nie ma?! Dla mnie…
– Tylko dla ciebie. Czy ty przyłożyłeś do podpalenia rękę, czy kto inny, nie ma to żadnego znaczenia. Marta nie żyje. Domu nie ma. Emilka została bez dachu nad głową, Oliwia bez matki. Ja, Mateusz, nawet Siergiej… Ty czy Aśka… Jakie to ma znaczenie, kto nas wszystkich skrzywdził?
– Dla mnie ma! – Marek Sidło poderwał się, pobladły na twarzy. – Nie jestem kryminalistą! Nie jestem podpalaczem ani mordercą! Musisz mi uwierzyć!
– Nic nie muszę – odparł Nataniel, powracając spojrzeniem do tego, co zostało z pięknego, starego domu. – I twoja spowiedź niczego nie zmienia. Domu nie ma, Marta nie żyje. Rozumiesz?
– Odbuduję ci tę pierdoloną chałupę – warknął Sidło. – Choćby ojciec miał zastawić ziemię, spłacimy cię. Skoro masz mnie przeklinać przez resztę życia…
– Nikogo nie będę przeklinał. Ani ciebie, ani Aśki. Pozostawiam to, co zrobiliście, waszym sumieniom. Idź już. Nie mogę znieść twojego widoku. – Głos Nataniela wyprany był z wszelkich uczuć. Tak jak jego serce w tej chwili. Jeśli Sidło nie odejdzie, będzie nadal tu stał i pieprzył o winie i odkupieniu, on, Nataniel, będzie musiał wstać i ruszyć przed siebie, choć Bogiem a prawdą, nie miał dokąd pójść.
– Słuchaj, człowieku… – Sidło spróbował raz jeszcze. – Uratowałem Martę. Gdybym jej nie wyniósł, spłonęłaby żywcem.
Nataniel uniósł na niego zmęczone, piekące od niewypłakanych łez oczy.
– Jeśli to prawda, jestem ci wdzięczny.
– Pozwolisz nam… i ludziom ze wsi odbudować dom? – zapytał Sidło z nadzieją.
Naprawdę chciał jakoś zrekompensować Domoradzkiemu krzywdę, którą mu wyrządzono. Nienawidził go, owszem, chociaż nie wiedział właściwie za co, ale nie życzył mu przecież takiego losu.
– Ten dom był przeklęty. Powinien był spłonąć już dawno – odezwał się Nataniel, przypomniawszy sobie słowa Marty. – Nic od was nie chcę. Daj mi spokój. Zostaw mnie.
Sidło poderwał się na równe nogi. Zacisnął szczęki tak silnie, że ząb zgrzytnął o ząb, po czym odszedł kilka kroków i chwycił za jedną z na wpół spalonych krokwi. Szarpnął do siebie, a gdy puściły sąsiednie, zaczął ciągnąć ciężki kawał drewna na bok, tam gdzie strażacy odrzucili drzwi, by dostać się do środka płonącego domu. Sidło upuścił ciężar i wrócił po następny. Widać obojętność Nataniela zamiast zrazić sotłysiaka do odbudowy domu, przeciwnie, tylko go zdopingowała: jeśli tym zrobi chłopakowi na złość… Chwycił następną belkę.
Nataniel nie poświęcił jego wysiłkom nawet jednego spojrzenia. Parę chwil siedział bez ruchu, patrząc przed siebie, tak jak zastał go Sidło, po czym wstał i ruszył w stronę jeziora, nie rzuciwszy tamtemu choćby słowa pożegnania. On z Senną skończył, czy ludziom ze wsi się to podoba czy nie.
Pytanie, czy Senna skończyła z Natanielem…
Komórka rozdzwoniła się akurat wtedy, kiedy powziął decyzję: oddaje Emilkę pod opiekę Zosi Micińskiej, a sam rusza przed siebie, zupełnie jak wówczas, gdy stracił mieszkanie w Warszawie. Dziewczyna kilkakrotnie proponowała, by Emilka została u niej, dopóki Nataniel nie odbuduje domu. Owszem, dziecko było wstrząśnięte i przerażone, śmierci Marty nie potrafiło zrozumieć i wciąż dopytywało, kiedy ciocia wróci, ale polubiło Zosię i jej mamę, przylgnęło do tych dwóch dobrych kobiet, próbując w ten sposób poradzić sobie ze smutkiem i opuszczeniem. W krótkim życiu Emilki opiekowało się nią tyle nianiek, że przywykła do zmian.
Nataniel za każdym razem dziękował Zosi za tę płynącą z serca propozycję i odmawiał. Emilka mieszka u niej chwilowo. On lada moment otrząśnie się, znajdzie jakiś kąt i zabierze dziecko. Przed chwilą jednak, wlokąc się drogą wzdłuż jeziora, postanowił: Emilka zostanie u Micińskich, on sam wyjeżdża.
Nie zdążył jednak poczuć ulgi, gdy wielki, nie do uniesienia ciężar spadł mu z serca. Dzwonił Siergiej, a telefon od tego typa oznaczał nowe kłopoty.
– Cześć, Nat – zaczął. – Nie pytam, jak się masz, bo pewnie parszywie, a za chwilę będzie jeszcze gorzej.
– To w ogóle możliwe? – mruknął chłopak.
– Możliwe. Musisz zająć się Oliwią.
– Co z nią? – zapytał Nataniel z całkowitą obojętnością. Do Oliwii nie czuł nic. Może powinien jej współczuć, nawet na pewno, ale po tym, jak traktowała własną matkę, gdy ta jeszcze żyła, w oczach Nataniela nie zasługiwała na litość.
Siergiej po pogrzebie zabrał półprzytomną z rozpaczy dziewczynę do siebie i od tamtej pory Nataniel nie wiedział, co się z nią dzieje. Czy nadal mieszka u Siergieja, czy wróciła… właściwie nie wiadomo dokąd… tam, skąd przyjechała.
– Myślę, że będziesz potrzebny – odparł z wahaniem mężczyzna.
– Po co? Nie radzisz sobie z nią? Czy cały cholerny świat nie może się beze mnie obyć?! – wybuchnął chłopak.
– Jesteśmy winni Marcie opiekę nad jej córką – uciął sucho Sodarow.
– Jest pełnoletnia! Ja zajmuję się pięcioletnią dziewczynką, twoją córką tak notabene, to nie wystarczy?!
– Emilka nie jest moją córką – odparł z naciskiem tamten, po czym dodał: – Widać nie wystarczy. Weź się w garść, bo ktoś musi zapanować nad tym chaosem, przyjdź do mnie i pogadamy.
– Oliwia tam jest? Nie chcę jej oglądać…
– Będziesz musiał. Albo już szykuj się na następny pogrzeb.
Nataniel zatrzymał się.
– Co to znaczy? Co z nią?
– Od wczoraj leży w łóżku i nie ma z nią kontaktu. Nie chce jeść, nie chce pić. Wstaje tylko do łazienki. Odbiło jej zupełnie. Boję się ją zostawić samą, a przecież muszę oporządzać zwierzęta. Jeśli wolisz, możesz zająć się końmi, ja będę siedział przy dziewczynie, ale musisz mi pomóc.
– Nic nie muszę – powtórzył z uporem słowa, które skierował do Sidły, lecz wiedział, jaka padnie odpowiedź:
– Musisz, Nat, musisz. Masz za dobre serce, żeby pieprznąć to wszystko i odejść gdzie oczy poniosą.
– Właśnie tak zdecydowałem: oddaję Emilkę, a sam…
– Więc zmień tę decyzję albo dzwonię po pogotowie i niech zabierają dziewczynę do psychiatrowa.
– Myślisz, że takim szantażem zmusisz mnie do…
– Nie, głupku. To nie szantaż. Gdy patrzę na jej puste spojrzenie wbite w sufit, naprawdę zastanawiam się, czy nie dzwonić już teraz.
– Daj mi godzinę. Odwiedzę dziecko, zapytam Zosię, czy nic im nie trzeba, i idę do ciebie.
– Dzięki, Nat. – W głosie Siergieja zabrzmiała szczera ulga. On również nie mógł pogodzić się ze śmiercią Marty. Też miał wszystkiego dosyć. A najbardziej dziewczyny, która zajmowała jedną z gościnnych sypialni. Odpychającej, zmanierowanej wiedźmy, którą strata zmieniła w dobrego człowieka jedynie na krótką chwilę.ROZDZIAŁ II
iewielki dom, w którym mieszkała doktor Micińska z niepełnosprawną mamą, sprawiał miłe, przytulne wrażenie. Stał w ogrodzie, w którym wiosna ledwo się rozgościła, skąpany w promieniach kwietniowego słońca. Był to prosty budynek z dwuspadowym dachem, ale ganek z kolorowymi szybkami i ładnie zdobione okiennice dodawały domowi uroku, którego mogła mu pozazdrościć niejedna willa bogatego letnika.
Lecznica mieściła się w wyremontowanym budynku gospodarskim i stamtąd właśnie dobiegały głosy kobiety i dziecka.
Nataniel stanął w drzwiach, gościnnie otwartych, i chwilę przyglądał się Emilce, która przygryzając koniuszek języka, nabierała wody do strzykawki.
– Wspaniale sobie radzisz – pochwaliła dziewczynkę swym miłym, pełnym ciepła głosem doktor Micińska, nie zauważywszy jeszcze Nataniela. – Przelej wodę do słoiczka, zrobimy płyn odkażający.
Dziewczynka z równym namaszczeniem co poprzednio spełniła polecenie. Kryształki nadmanganianu potasu zawirowały w naczyniu, pozostawiając smugi intensywnego fioletu. Emilka przypatrywała się im zachwycona. Miała na sobie odprasowaną, czystą sukienkę – pewnie z darów – ciemne włoski splecione w dwa warkoczyki. Wydawała się spokojna i radosna. Nataniel poczuł zarówno ulgę, że dziecko jest zadbane i nie rozpacza aż tak, jak się tego obawiał, jak i wdzięczność do Zosi za pomoc. Gdyby nie ona…
Pierwsze dni po pożarze i śmierci Marty były dla młodego mężczyzny niekończącym się koszmarnym snem, z którego mimo wysiłków nie mógł się obudzić. Poruszał się, mówił, wstawał i kładł się spać niczym prowadzona przez lalkarza marionetka, ale jak właściwie minęły te dwa tygodnie…? Nataniel nie potrafił powiedzieć. Oliwia pogrążyła się w żałobie, Mateusz zapijał się w leśniczówce na śmierć i jedynymi przytomnymi w całym tym obłędzie pozostali Siergiej Sodarow i Zosia Micińska. To oni zajęli się pogrzebem Marty, to pod dobre skrzydła lekarki trafiło oszołomione, nic nierozumiejące dziecko, a Sodarow odnalazł w sobie siły, by zająć się Oliwią.
On, Nataniel, przez cały ten czas próbował zapomnieć, że istnieje. Nie jadł, nie golił się, nie zmieniał podkoszulka ani spodni. Teraz, widząc zadbaną dziewczynkę, po prostu poczuł wstyd. Chciał się wycofać po cichu i wrócić tu, gdy ogarnie się, wykąpie i doprowadzi do porządku, ale w momencie gdy zrobił krok w tył, Zosia uniosła nań oczy, ukryte za grubymi szkłami okularów, i uśmiechnęła się ciepło, jak to ona.
– Nataniel! Zobacz, Milaszku, kto wpadł w odwiedziny!
Emilka natychmiast porzuciła słoik z nadmanganianem i strzykawkę, podbiegła do chłopaka i – gdy się pochylił, by chwycić ją w ramiona – zarzuciła mu rączki na szyję. Przytulił malutką z całych sił, czując łzy napływające do oczu. Szybko nad nimi zapanował. Emilka nie może zobaczyć jego smutku.
– Wujku Natanielu, tęskniłam… – wyszeptało dziecko łamiącym się głosem. – Bałam się, że i ty odeszłeś, jak ciocia Marta.
– Odszedłeś – poprawił ją odruchowo. – I nie mam zamiaru nigdzie odchodzić.
Spojrzała mu w twarz poważnie jak dorosły człowiek, a nie pięcioletnie dziecko.
– Ciocia też nie miała takiego zamiaru, a jednak odeszła. Kiedyś do nas wróci? – zapytała z odrobiną nadziei.
Pokręcił głową, gasząc ten płomyk.
– Umarła? – Dziecko zajrzało mu w oczy. Z trudem zdobył się na przytaknięcie. – Umarła… – westchnęła Emilka. – Jest w niebie i patrzy na nas z góry, strzeże nas, tak mówi ciocia Zosia, ale jakbyśmy polecieli samolotem, wujku Natanielu, może moglibyśmy ją odwiedzić? Choć na chwilkę?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Spojrzał błagalnie na Zosię.
– Niebo jest ogromne. – Pospieszyła mu z pomocą. – Trudno byłoby odnaleźć doktor Kraszewską, ale… Kiedyś spotkasz ją, Milaszku, jestem pewna. Kiedyś…
Dziewczynka, dla której „kiedyś” było równie abstrakcyjnym pojęciem jak „za tydzień”, poweselała.
– Nie płacz, wujku Natanielu – rzekła, dojrzawszy jednak łzy w kącikach jego oczu. – Niedługo się z ciocią spotkamy. – Poklepała go po ramieniu. – Mogę wracać do domu?
Spojrzał na nią zaskoczony, przeniósł spanikowany wzrok na Zosię. Emilka jeszcze nie wiedziała, że chata doszczętnie spłonęła. Próbowali oszczędzić dziecku kolejnego wstrząsu. Tamtej nocy pozostawił ją u Zosi, a sam pognał na drugą stronę jeziora, gdzie łuna bijąca od płomieni zaćmiła światło spadających gwiazd. Emilka została u doktor Micińskiej do pogrzebu i po nim. Nikt do tej pory nie miał serca powiedzieć dziecku, że tak naprawdę nie ma dokąd wracać…
– Jutro – odezwał się Nataniel nieswoim głosem – jutro wszystko ci wytłumaczę. Dziś zostaniesz jeszcze tu, u doktor Zosi, dobrze? – Spojrzał na dziewczynkę błagalnie.
Ona chciała coś powiedzieć, może sprzeciwić się, ale Zosia odezwała się szybko:
– Pewnie! Zaopiekujemy się Milaszkiem. Chodź, kochanie. – Wyciągnęła rękę do dziewczynki. – Mamy jeszcze tyyyle do zrobienia!
Emilka pobiegła do niej, zaraz jednak obejrzała się na Nataniela.
– Nie jest ci smutno, wujku, że ja tu zostanę, a ty będziesz sam? – musiała zapytać.
– Wujek ma na głowie mnóstwo spraw do załatwienia. Wiesz przecież, że opiekuje się twoją mamą. I Oliwią.
Mała kiwnęła głową. Nataniel podziękował dziewczynie spojrzeniem. W tamtą noc, gdy patrzyli na gwiazdy, a dziecko usnęło, opowiedział Zosi niemal wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich siedmiu lat. Od wypadku w górach, który zaważył na jego życiu, przez odkrycie Sennej, poznanie Marty, przygodę z Iwoną – jednak bez pikantnych szczegółów, bo było mu po prostu wstyd – po przyjazd Emilki i Oliwii w wigilijną noc, na kolejnej przygodzie, tym razem z Oliwią, skończywszy.
Nie miał pojęcia, dlaczego jest aż tak szczery z Zosią Micińską, którą poznał przecież parę miesięcy temu, ale jej cicha obecność, uważność, z jaką słuchała tej spowiedzi, i to, że nie ocenia go i nie potępia, były jak balsam na poranioną duszę młodego mężczyzny. Leżała obok, wpatrzona w granatowe niebo, i po prostu słuchała… Czuł jej życzliwość. Prostą ludzką życzliwość. Bezcenną.
Gdy powracał wspomnieniem do najtrudniejszych chwil, śmierci mamy, wygnania z domu, bolesnej zdrady Iwony, a potem Oliwii, i głos mu się rwał, Zosia lekko dotykała dłonią jego ramienia, a on odzyskiwał spokój i mógł mówić dalej. Doktor Micińska była przyjacielem przez duże P. Nie miał co do tego wątpliwości. Jak Marta, Mateusz, a przedtem jego mama. Ani o Oliwii, ani o Iwonie nie mógł tego powiedzieć. Mógł się z nimi kochać, mogła mu odbić palma na punkcie jednej i drugiej, ale żadnej nie darzył takim zaufaniem jak tej cichej, skromnej, niemal niewidocznej dziewczyny.
Podszedł do niej, ujął jej smukłą dłoń i ucałował.
– Dziękuję – rzekł z głębi serca.
Spłoniła się, chciała cofnąć rękę, ale powtórzył:
– Dziękuję za wszystko.
– Naprawdę, Natanielu, to drobiazg. Cieszę się, że mogłam jakoś pomóc – odparła z zawstydzonym uśmiechem.
– Czy Emilka mogłaby tu zostać na trochę dłużej? Kilka tygodni, może nawet miesięcy? Potrzebuję… tego czasu, żeby się pozbierać. Ogarnąć jakoś to wszystko.
Nie śmiał spojrzeć tej dobrej dziewczynie w twarz, prosząc o tak wiele. Był jej przecież zupełnie obcy! Dziecko, od którego odwróciła się rodzina, również! Ale Zosia Micińska zacisnęła palce na jego dłoni i odrzekła cicho, serdecznie:
– Masz tyle czasu, ile trzeba, by się ze wszystkim uporać. Mama i ja naprawdę się cieszymy, że Milaszek jest z nami. To grzeczne, kochane dziecko. – Przygarnęła dziewczynkę do siebie i ucałowała jej ciemne włoski. – Niczego jej tu nie zabraknie. Nie martw się o nią, nie martw się o nas. Tu. Jest. Dobrze. – Dokończyła tak dobitnie, by między wierszami zrozumiał, gdzie dobrze nie jest i dokąd powinien się teraz udać.
Najpierw do Sodarowa – to wiedział – potem do Iwony. Dziecko musiało mieć matkę. Zdrową, wolną, kochającą matkę.
– Wrócę. Gdy tylko będę mógł, wrócę… – zaczął, nadal trzymając dłoń Zosi w swojej, jakby ta dłoń była jedyną stałą łączącą go z normalnym, bezpiecznym, spokojnym światem. – Poszukam rzeczy dla dziecka… Bluzeczek, sukienek… Może w dworku Marty się coś uchowało…
– O nic się nie martw. Wszystko mamy. Ludzie z Sennej zorganizowali pomoc
Nataniel obojętnie kiwnął głową. Nie był im wdzięczny. Prawdę mówiąc, wolałby ich nigdy więcej nie oglądać. Pragnął zrobić to, co postanowił po drodze: prosić Zosię o opiekę nad Emilką, a samemu odejść, zniknąć. Włóczyć się po świecie, pracować za marne grosze, dach nad głową i pełną miskę. Grosze odsyłać Micińskim, samemu nie myśląc o niczym więcej. Jednak Sodarow – niech go szlag! – miał rację. Marta pozostawiła pod jego opieką swoje dziecko. Oliwię. Nataniel nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby dziewczynie coś się stało. Nosiła przecież pod sercem jego dziecko…
Zacisnął powieki na to wspomnienie. Westchnął głęboko, jak człowiek pokonany. Ramiona mu opadły, plecy przygarbiły się. Nigdy już nie będzie wolny. Nigdy nie będzie panem swojego życia. Za kilka chwil rozkoszy i zapomnienia w ramionach gorącej dziewczyny przyjdzie mu płacić przez najbliższych kilkanaście lat…
– Pójdę już – odezwał się zduszonym głosem. – Bądź grzeczna, Emilko.
– Jestem grzeczna! – oburzyła się dziewczynka.
Uśmiechnął się z trudem, bo doprawdy nie miał w sercu za grosz radości, pożegnał spojrzeniem doktor Micińską i wyszedł.ROZDZIAŁ III
owinien się spieszyć – bądź co bądź zostawił Siergieja samego nie tylko z Oliwią, ale i ze swoimi zwierzętami, które też wymagały opieki i karmienia – ale szedł coraz wolniej. Chora noga rwała takim bólem, że miał ochotę rzucić się na ziemię i wyć.
Usiadł wreszcie na pniu powalonej przez wichurę sosny i zaczął rozcierać udo, jakby mogło to cokolwiek pomóc. Zaciskał przy tym zęby, żeby nie kląć albo, co gorsza, nie rozpłakać się bezradnie niczym małe dziecko.
„Mam dosyć” – powróciła niedawna myśl. „Już dość, już wystarczy. Ile bólu człowiek może znieść?”. Rozejrzał się wokół półprzytomnym wzrokiem, jakby gdzieś tu, na brzegu jeziora lśniącego niczym płynne srebro, mógł znaleźć remedium na cały ten parszywy los. Ale wodna toń była gładka i spokojna, las dookoła trwał niewzruszony, tylko ptak zawołał gdzieś w oddali albo nad lustrem wody plusnęła ryba. Nikogo nie obchodziło cierpienie Nataniela.
Telefon rozdzwonił się nagląco. Chłopak nie musiał patrzeć na wyświetlacz, by wiedzieć, kto domaga się jego uwagi. Nie zdążył rzucić nawet: „Czego chcesz?”, gdy Siergiej zaczął ostrym tonem:
– Słuchaj, stary, prosiłem, żebyś przyszedł jak najszybciej, a ty…? – Nie czekał też na odpowiedź. – Gdzie jesteś?! Kiedy będziesz?! Nie mogę zostawić tej dziewczyny nawet na chwilę! Boję się, że coś jej odpieprzy, pojmujesz to?! A konie trzeba chociaż napoić, że nie wspomnę o podsypaniu owsa czy wyrzuceniu gnoju! Kiedy, do cholery, raczysz się pojawić?!
– Szedłem do ciebie… – zaczął Nataniel.
– Ale nie doszedłeś!
– Noga… Noga mnie boli – wykrztusił chłopak.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Wreszcie Sodarow zaczął powoli, z niedowierzaniem:
– Nat, racz mi to wytłumaczyć, bo nie pojmuję. Mamy sytuację kryzysową. Ja od tygodnia zajmuję się obcą mi zupełnie laską, która właśnie popadła w obłęd albo jest tego bliska. Oprócz tego mam na głowie zwierzęta, swoje i twoje, które stoją w stajni wkurwione, bo głodne, a ty mi mówisz… że boli cię noga? Wybacz, stary, ale pierdolę twoją nogę i moje konie również ją pierdolą. Masz się wziąć w garść i dotrzeć tu, przylecieć, przypełznąć, co tylko chcesz, byle szybko! Zrozumiałeś?
Nataniel z każdym jego słowem coraz mocniej zaciskał palce na telefonie. Gdyby miał teraz przed sobą Sodarowa, z przyjemnością zacisnąłby je na gardle tego skurwiela.
– A jeśli nie? – wycedził, gdy tamten w końcu umilkł. – Co mi zrobisz, jeśli nie przyjdę? Nie szukam wymówek, noga naprawdę cholernie mnie boli…
– Dostałeś dwa tygodnie, by się otrząsnąć – odparł Siergiej cicho. – Mnie nie dano nawet jednego dnia. Nie opłakałem Marty, tak jak bym pragnął. Nie zamknąłem się w czterech ścianach i nie zapijam rozpaczy wódą jak ten żałosny pętak Mateusz. A chciałbym płakać, Nat, chciałbym pożegnać miłość swojego życia tak, jak na to zasłużyła. Ale nie. Musiałem się zająć pogrzebem, bo nie było chętnych… Tobą, bo nie wiedziałeś, dokąd pójść… Teraz skaczę koło Oliwii niczym pieprzona niańka… Czy ktoś, do kurwy nędzy, może się zająć chociaż moimi końmi?! – Głos mu się załamał, a Nataniel zrozumiał nagle, nie, nie tylko zrozumiał, ale poczuł całym sobą ból tego mężczyzny. Jeśli Siergiej Sodarow był bliski łez, znaczyło to, że jest z nim naprawdę źle.
– Masz rację. Przepraszam. – Nataniel wstał, nie bacząc na uginającą się pod nim nogę. – Daj mi kwadrans. Doczołgam się do ciebie, jak to określiłeś, i pomogę we wszystkim, w czym zdołam.
Mimo że ból nie zelżał ani odrobinę, Nataniel ruszył pospiesznie w kierunku rancza.
Siergiej, niech go szlag, miał rację. Wydawał się silny i nieporuszony, więc wszyscy uznali, świadomie bądź nieświadomie, że dźwignie rozpacz nie tylko własną, ale i tych, którzy sami udźwignąć jej nie potrafili. Jednak wytrzymałość ludzka, nawet tak zahartowanego w życiowych bojach faceta jak Sodarow, ma swoje granice. Zbyt wiele ciosów naraz złamie także jego.
Nataniel zapomniał o swojej chwili słabości, o tym, jak parę minut wcześniej chciał uciec, dokąd nogi poniosą, i teraz spieszył na pomoc przyjacielowi, chociaż to słowo zupełnie nie oddawało rzeczywistości. Sodarowa darzył niechętnym szacunkiem, może podziwem, wszystkim, tylko nie przyjaźnią! Lecz innego określenia na tego człowieka nie potrafił znaleźć.
Mężczyzna stał na schodach ganku. W spłowiałych dżinsach, wyświechtanej koszuli, nieogolony… Mogli z Natanielem podać sobie ręce. Marta odeszła. Siergiej nie miał już dla kogo pachnieć dobrą wodą po goleniu, prać spodni i prasować koszul. Zaś Nataniel… był pogorzelcem. Na dobrą sprawę miał tylko to, co na sobie.
Siergiej z rękami splecionymi na piersiach patrzył bez cienia współczucia, jak chłopak się zbliża, mocno utykając, a gdy dotarł w końcu przed dom, warknął:
– Idź do niej. Spróbuj namówić tę histeryczkę, żeby coś zjadła. Wykąp ją czy chociaż umyj. Nie wstaje z wyra od dwóch dni.
– Dlaczego? – wyrwało się Natanielowi. – Nazajutrz po pogrzebie wydawała się spokojna. Pogodzona ze śmiercią Marty. Co się stało, że…
Sodarow zszedł ze schodów i stanął naprzeciw chłopaka. Spojrzenie miał zimne i odpychające.
– Powiem ci szczerze jak na spowiedzi: szukała u mnie pocieszenia i cóż… nie znalazła.
Nataniel zaniemówił, a potem wykrzyknął z niedowierzaniem i złością:
– Jak to „nie znalazła”? Nie potrafiłeś przytulić pogrążonej w żałobie dziewczyny?!
Tamten zmrużył czarne oczy i uśmiechnął się krzywo, chociaż bynajmniej do śmiechu mu nie było.
– Kochany, niewinny niczym dziewica Nataniel… – zaczął z gryzącą ironią. – Szukała pocieszenia w moim łóżku, być może nie bardzo zdając sobie sprawę z tego co robi, ale ja, owszem, byłem w pełni świadom. I nie, Nat – uciszył chłopaka, bo ten już otwierał usta, by skwitować jego słowa – nie będę „pocieszał” laski, choćby tak ponętnej jak Oliwia, dziesięć dni po śmierci kobiety, którą kochałem. Sorry, ale nie wymagaj tego ode mnie. Wiem, że masz mnie za niezłego skurwiela, co to żadnej „Iwonce” nie odpuści, ale Martę… moją Martę… naprawdę kochałem. – Urwał, bo znów głos zaczął mu się łamać.
– Rozumiem – odparł cicho Nataniel.
– Nie rozumiesz, chociaż doceniam, że próbujesz. Mam parszywe poczucie winy. I straty. Nie wiem, co bardziej mnie rozpieprza. Posiedź przy Oliwii. Mnie potrzebna jest teraz ciężka fizyczna harówka.
Minął chłopaka i ruszył ku stajniom.
Natanielowi nie pozostało nic innego, niż wejść do środka.
Mimo że pokoje w tym domu były duże, wysokie i słoneczne, poczuł, jakby nagle zapadł mrok. Niewypłakane łzy Siergieja i ich nadmiar u Oliwii niemal czuło się w powietrzu. Rozpacz i niewykrzyczany ból wsiąkały w ściany przez wszystkie te dni.
Nataniel z czasu, gdy opiekował się końmi Siergieja i miał klucze do domu, pamiętał, gdzie znajdują się trzy gościnne sypialnie, i tam właśnie się skierował.
Dziewczyna leżała w jednej z nich.
Był to ładny, urządzony ze smakiem pokój, którego po nieokrzesanym Sodarowie raczej nie można się było spodziewać. Jednak pozory mylą, Siergiej miał dobry gust, zarówno jeśli chodziło o kobiety, jak i o wystrój domu. Prostota połączona z elegancją – to rzucało się w oczy komuś, kto miał chęci i czas podziwiać to domostwo. Nataniel nie miał ani tego, ani tego.
Podszedł do łóżka. Drobne ciało Oliwii niemal ginęło wśród kołder i poduszek. Siergiej obłożył ją nimi, jakby chciał w ten sposób odgrodzić dziewczynę od świata. I może tak właśnie było. Musiał wychodzić z pokoju choć na krótki czas, być może wierzył, że tak uchroni Oliwię przed zrobieniem sobie krzywdy.
Nataniel pochylił się ku niej i aż wciągnął powietrze z nagłego przerażenia. Siergiej nie przesadzał… Dziewczyna była wychudzona i śmiertelnie blada, jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. Leżała zupełnie nieruchomo. Wielkie, niegdyś błyszczące życiem oczy miała szeroko otwarte, wzrok utkwiony w suficie. Usta zacisnęła tak mocno, aż pobielały. Albo rzeczywiście oszalała z żalu po matce, albo… chciała wyglądać na szaloną. Nataniel sklął się w duchu za takie podejrzenie, po czym zaczął przyciszonym głosem:
– Oliwio, jestem przy tobie.
Przysiadł na brzegu łóżka, ujął zimną, lekką jak skrzydło pisklęcia dłoń dziewczyny i próbując choć trochę rozgrzać tę rękę, mówił dalej, cicho i łagodnie:
– Wiem, że jest ci ciężko, wiem, jak bardzo rozpaczasz, i jestem przy tobie. Nie zostawię cię samej z tym bólem. Oliwio?
W pierwszej chwili wydawało mu się, że ona nie słyszy. Jest gdzieś daleko, zapadnięta w rozpacz bliską szaleństwu, a może już szalona, lecz nagle jej dłoń drgnęła, spojrzenie przeniosło się z sufitu na chłopaka.
– Ty nic nie rozumiesz – wyszeptała popękanymi z pragnienia ustami. – To kara. Kara za to, co mu zrobiłam.
– Siergiej nie ma do ciebie pretensji, wierz mi. Miałaś prawo… szukać u niego odrobiny współczucia. On to rozumie. I zależy mu tylko na tym, byś wyzdrowiała – zapewnił pospiesznie Nataniel, wierząc szczerze, że tak właśnie jest.
Dziewczyna… zachichotała. Piskliwie. Niczym wiedźma. A chłopakowi ten chichot podniósł włosy na karku.
– A co ma do tego Siergiej? To bydlę? – rzuciła. – Ja zrobiłam to jemu. Rozumiesz?
Nie. Nataniel nie rozumiał.
– Naszemu dziecku – wyjaśniła więc, a chłopak nagle poczuł, że robi mu się zimno.
– Co zrobiłaś dziecku? – odezwał się nieswoim głosem.
– Zabiłam je!
Zacisnął palce tak silnie, że niemal zmiażdżył dłoń dziewczyny. Jęknęła. Próbowała wyszarpnąć rękę. Zmusił się, by rozewrzeć uścisk.
– Usunęłaś ciążę? – rzucił, jeszcze nie wierząc.
Nie chciał tego dziecka. Owszem. Ale przecież pokochałby je, gdyby przyszło na świat! Jeśli nie mógł mieć kochanej i kochającej żony, normalnej, pełnej rodziny – a z Oliwią byłoby to niemożliwe – chciał zostać przynajmniej dobrym ojcem dla tego biednego, niechcianego dzieciaka.
– Dzień wcześniej, rozumiesz? Dzień wcześniej pojechałam do Czech i się go pozbyłam.
– „Pozbyłam się”?! – podniósł głos do krzyku. – Pozbyć można się niechcianego mebla, ale nie dziecka!
– Właśnie! I za to zostałam ukarana. Straciłam i dziecko, i matkę. I ciebie.
Zacisnął szczęki tak silnie, aż pobielały mu wargi. Brakło słów, którymi w tej chwili chciał poczęstować tę bezmyślną, bezduszną sukę. Próbowałby zrozumieć jej decyzję, gdyby rzeczywiście została sama jedna, bez środków do życia i pomocy kogokolwiek. Ale Oliwia żyła jak pączek w maśle, utrzymywana przez ciężko harującą matkę. Matkę, którą ta harówka wreszcie wpędziła do grobu. Matkę, która z radością zajęłaby się jej dzieckiem, a swoim wnuczkiem czy wnusią. Przygarnęłaby je pod swój dach i wychowywała z całą miłością, jaką odtrąciła Oliwia. Więcej: oprócz Marty był jeszcze on, Nataniel! On również zająłby się tym maleństwem, gdyby dostał taką szansę! Jednak Oliwia, ta podła, ze wszech miar egoistyczna kreatura, wolała usunąć ciążę, zabić dziecko, zamiast pozwolić mu żyć u Marty czy Nataniela! Nie zapytała o zdanie ojca dziecka, nie poprosiła o pomoc własnej matki, po prostu… „pozbyła się”.
A teraz co? Domagała się współczucia? Od Nataniela?!
– Zająłbym się nim – wykrztusił, czując, jak gardło ściska mu się z żalu za straconym maleńkim istnieniem i z wściekłości na Oliwię. – Nie zostawiłbym cię i zająłbym się tym dzieckiem.
Zmrużyła oczy.
– Serio? A przypomnieć ci twoje ostatnie słowa, jakimi mnie uraczyłeś? „Nie ożenię się z tobą”. Pamiętasz?
– To nie znaczyło, że wypieram się tego dziecka! Nie chciałem ciebie, a nie jego!
– Więc teraz ty nie masz dziecka, a ja matki. Jesteśmy kwita – ucięła.
Nataniel spojrzał na nią ze zgrozą. Ona traktowała to wszystko jak jakąś chorą rozgrywkę! Śmiercią niewinnej istoty mściła się na nim, Natanielu, chociaż to ona skrzywdziła jego, a nie na odwrót. I nawet specjalnie nie obwiniała się za tę śmierć! Rozpaczała tylko dlatego, że czuła się ukarana! Może jeszcze niesprawiedliwie i za niewinność?!
Nagle poczuł do dziewczyny bezgraniczną odrazę. Chciał wyjść stąd, natychmiast! Z tego pokoju, potem z domu, i uciec daleko stąd. Biec przed siebie dotąd, aż zostawi w przeszłości podłą, zepsutą do szpiku kości Oliwię z jej bezgranicznym, zimnym i wyrachowanym egoizmem.
Teraz też – był tego pewien – dziewczyna próbuje coś z nim ugrać. Wziąć go na litość, wzbudzić w nim poczucie winy, żeby co…? Jaki ta suka ma cel, by tak go dręczyć?!
Uniosła się nagle, wpiła palce w jego ramiona i zaczęła go do siebie przyciągać. Wielkie, złote oczy, w których swego czasu się zakochał, błyszczały gorączką i szaleństwem.
– Nie mogę być sama, rozumiesz? Nie mogę! – wyszeptała, po czym przywarła ustami do zaciśniętych warg chłopaka.
Odepchnął ją ze wstrętem, teraz dokładnie wiedząc, co czuł Siergiej. Oliwii, temu trującemu bluszczowi, było wszystko jedno, dookoła kogo się
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.