- W empik go
Krótka historia jednego awansu - ebook
Krótka historia jednego awansu - ebook
Maksymilian Mocny, reżyser teatralny bez dyplomu, właśnie znalazł się na życiowym zakręcie. Przeprowadzka z prowincji do Warszawy miała być dla niego szansą na nowy start, tymczasem okazała się porażką. Traktowany jak amator i niepoprawny marzyciel, podejmuje się rozmaitych zajęć, by związać koniec z końcem. Pojawia się jednak światełko w tunelu: konkurs na dyrektora Departamentu Kultury. Dla Maksa takie stanowisko to ogromny awans, jest więc zdecydowany podjąć wszelkie niezbędne kroki, by zostać wybranym. Wkrótce przekona się, że cel osiągnie tylko wtedy, gdy nauczy się grać według narzuconych reguł. Reguł, które nie mają zbyt wiele wspólnego z tym, w co dotychczas wierzył…
Maks podszedł do wielkiego okna z widokiem na miasto. Z tej perspektywy wyglądało jak malutkie miasteczko, gdzie budynki i ulice przypominały zabawki dla dzieci. Wiedział, że to tylko złudzenie, a za każdym rogiem czyhało niebezpieczeństwo. Już zdążył się przekonać, że to tylko pozory szczęścia, bo tak naprawdę to współczesna dżungla, w której trzeba bardzo uważać, aby nie stracić swojej pozycji w hierarchii społecznej. Groziło to upadkiem w nieznaną czeluść miejskiego bytu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-090-3 |
Rozmiar pliku: | 815 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Konkurs
Pociąg metra zatrzymał się na stacji Centrum. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i Maks wyszedł razem z innymi wysiadającymi z wagonu. Fala ludzi, niczym tsunami, poniosła go na ruchome schody. Stał po prawej stronie, zgodnie z niepisaną zasadą, że lewa zostaje dla tych, którzy się bardzo spieszą i biegną, pokonując po dwa stopnie. Reszta też się spieszyła, ale trochę wolniej.
Fala tsunami wyrzuciła go na zewnątrz. Znalazł się na popularnej „patelni”, słońce grzało niemiłosiernie, przez chwilę nic nie widział. Gdy oczy przywykły do światła, dostrzegł pędzących obok ludzi i też przyspieszył kroku, kierując się na przystanek tramwajowy w kierunku Pragi. Przeskakiwał po dwa stopnie, czuł siłę swoich mięśni, był gotowy do walki. Wbiegając na przystanek, niemal zderzył się z Garym Cooperem w stroju kowboja, z bronią u boku i palcem wycelowanym w niego. To plakat Solidarności z pierwszych demokratycznych wyborów, po obradach Okrągłego Stołu. To już trzydzieści lat minęło. Maks urodził się dokładnie w pierwszy dzień po wyborach, a więc był dzieckiem nowej Polski. Stan wojenny i historię Solidarności znał jedynie z opowiadań rodziców i trochę z lekcji historii. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na Gary’ego Coopera, który – nie wiadomo dlaczego – zawędrował do Polski. Maks popatrzył mu prosto w oczy i wyszeptał: „Wygram”.
Wsiadł do zatłoczonego tramwaju, który ruszył i po chwili gwałtownie zahamował. Pasażerowie polecieli do przodu siłą inercji. Szarpnięcie było tak silne, że powpadali na siebie – zatrzymali się na cudzych kolanach albo na wydatnych brzuchach panów, niektórzy upadli, przeklinając motorniczego. Maks nie stracił równowagi, trzymał się uchwytu pod sufitem i nie poddał się naporowi ciał, które runęły na niego. Stał na szeroko rozstawionych nogach i silnie stawiał opór wszystkim, którzy gotowi byli zetrzeć go z powierzchni tramwaju. Uznał to za dobry znak. Jest moc!
Został zaproszony na przesłuchanie na stanowisko Dyrektora Departamentu Kultury. Był bardzo podekscytowany, to duże wyróżnienie dla niego, oczywiście awans.
Kiedy dotarł do Urzędu Marszałkowskiego, na chwilę zatrzymał się przed budynkiem i spojrzał w górę. Akurat słońce wyszło zza chmur i delikatnie oświetliło jego twarz. Po jego ciele rozeszło się ciepło, które napełniło go bardzo pozytywną energią. Chwilę stał nieruchomo, napawając się przyjemnym uczuciem promieni słonecznych wpływających w każdy zakamarek jego ciała. Kiedy nasycił się tym stanem, a jego mózg uznał, że już jest gotowy do walki, ruszył do windy, która zawiozła go na najwyższe piętro biurowca. Słońce dało mu pozytywny impuls, to kolejny dobry znak. Był przekonany, że wygra ten konkurs i to będzie początek nowego życia, jego życia.
Wszedł do sekretariatu dyrektora urzędu i przedstawił się.
– Proszę o dowód osobisty – powiedziała z uśmiechem sekretarka. Była to ładna blondynka z figlarnie opadającą grzywką na czoło. Jej niebieskie oczy pozwalały uwierzyć, że urząd to dobre i przyjazne miejsce dla obywateli.
Sprawdziła pesel, który jest dla obywatela jak tabliczka znamionowa dla żołnierza, i rzekła:
– Proszę poczekać. Jak będzie pana kolej, to zostanie pan poproszony. Czy może napije się pan czegoś? Kawa, herbata, woda?
– Może… wodę poproszę… zwykłą, niegazowaną… i małą kawę – powiedział Maks.
– Oczywiście. Już podaję. – Wstała zza biurka. I wtedy okazało się, że jest to wysoka, zgrabna kobieta, ubrana w obcisłą, krótką spódnicę, ukazującą w całej okazałości jej długie nogi.
Trochę za obcisłą i zbyt krótką, jak na sekretarkę w Urzędzie – pomyślał Maks.
– Kawa biała czy czarna? – zapytała.
– Czarna… z cukrem, jeżeli można…?
Maks rozejrzał się po sekretariacie dyrektora urzędu. Pokój wyglądał raczej skromnie, aczkolwiek podkreślał rangę tego miejsca. Na ścianach wisiały dyplomy za pierwsze miejsce w rankingu samorządności, uczciwości, praworządności i jeszcze nie wiadomo czego… Wszystko to potęgowało wrażenie solidnej firmy, która kieruje się uczciwością i dobrem obywatela.
Maks podszedł do wielkiego okna z widokiem na miasto. Z tej perspektywy wyglądało jak malutkie miasteczko, gdzie budynki i ulice przypominały zabawki dla dzieci. Wiedział, że to tylko złudzenie, a za każdym domem czyhało niebezpieczeństwo. Już zdążył się przekonać, że to tylko pozory sielanki, bo tak naprawdę – to współczesna dżungla, w której trzeba bardzo uważać, aby nie stracić swojej pozycji w hierarchii społecznej. Groziło to upadkiem w nieznaną czeluść miejskiego bytu.
– Woda i kawa dla pana – przerwała jego myśli sekretarka, która w tym czasie uporała się z przygotowaniem napojów.
– Dziękuję – powiedział Maks.
Z pokoju dyrektora wyszedł mężczyzna około lat czterdziestu. Jego twarz była purpurowa, machał rękami, jakby jeszcze ciągle dyskutował z komisją, która go przesłuchiwała. Podszedł do kanapy, na której zostawił swoją teczkę, i nerwowo zaczął pakować do niej papiery, które trzymał w ręku.
– Pan też na konkurs? – zapytał Maks.
– Tak, tak! Gówno, a nie konkurs! To wszystko ściema! Z góry wiadomo, kto wygra. Wszystko jest ustawione. Ko nkurs ogłosili po to, by spełnić procedury. Wie pan, „procedury” to teraz takie modne słowo. Jak coś źle idzie, to winne są procedury albo system. Słyszał pan? System się zawiesił… Kurwa, system się zawiesił, już ja im się zawieszę, procedury nie pozwalają, dobre, co!? Procedury nie pozwalają! Na co? Pytam się, kurwa, na co nie pozwalają!!!??? Moje zaświadczenie od lekarza im się nie podobało… że niby nie od lekarza medycyny pracy. A co to za różnica? Zaświadczenie to zaświadczenie, lekarz podpisał, że jestem zdrowy i nadaję się na to stanowisko. Nie! To musi być lekarz medycyny pracy! Panie, to wszystko z klucza politycznego. Niepotrzebnie tu przyszedłem. Robią z człowieka idiotę, o, takiego malutkiego robaka – zakończył, pokazując palcami, jaki rozmiar insekta ma na myśli.
Nerwowo pakował swoje papiery do teczki, nie mógł się uporać z drżącymi rękami. Nie wszystkie dokumenty weszły do przegródki, w końcu zrezygnował z upychania ich, złożył je wpół i na siłę wsadził do aktówki. Zamknął ją i zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi. Nagle się zatrzymał.
– Pan też? – Wskazał na drzwi dyrektora.
– Tak – powiedział cicho Maks.
– Mimo wszystko życzę powodzenia. – Podszedł do Maksa i podał mu rękę. – Chuj im w dupę! – powiedział tak głośno, aby słowa dotarły do sekretarki.
Ta jednak odwróciła głowę, udając, że nic nie słyszy.
W tym samym czasie, kiedy wyszedł nieznajomy, otworzyły się drzwi od gabinetu dyrektora i do sekretariatu wszedł sam dyrektor. Wyglądał jak rzeźnik, który właśnie ukończył świniobicie. Miał podwinięte rękawy koszuli, luźno zawiązany krawat i czerwoną twarz, sprawiającą wrażenie napiętej do granic możliwości struny, która może za chwilę pęknąć z głośnym brzdękiem.
– Pan Maksymilian Słaby? Pan na konkurs, prawda?
– Tak, zgadza się. Z jednym wyjątkiem. Mocny, proszę pana. Mocny.
– Nie rozumiem…? Że niby co?
– Nie nazywam się Słaby, tylko Mocny…
– A, ma się rozumieć, taki oksy… jak to się mówi, no, ten, oksy… no nieważne! Skąd mi przyszedł do głowy ten Słaby? – Przerwał, chyba myślał. – A, już wiem, wczoraj z wnukiem oglądałem taki film, trochę śmieszny, taka bajeczka z lat dziewięćdziesiątych. Jaki to był tytuł? Tam byli tacy bracia, nazywali się Słaby. To pewnie stąd ta pomyłka. Jaki to był tytuł?
– _Psy_.
– Co? Gdzie? Tu!? To niemożliwe!
– Tytuł filmu, _Psy._
– A, no, tak, tak, prawda, straszy mnie pan… oczywiście, _Psy_… taki tytuł…
Maks nie wiedział, co zrobić z filiżanką kawy, którą trzymał cały czas w ręku.
– No to zapraszam, może pan wziąść kawę.
– Wziąć – poprawił pod nosem dyrektora Maks. To taka słabość z czasów studenckich, kiedy zabawiali się z kolegami poprawianiem błędów językowych.
– Przepraszam, nie dosłyszałem, mówił pan coś do mnie?
– Nie, proszę wybaczyć.
– Bierz pan tę swoją kawę razem ze swoimi psami i zapraszam.
Maks wszedł do pokoju, gdzie odbywały się przesłuchania konkursowe. Dyrektor zamknął za nim z trzaskiem drzwi.