- W empik go
Krótka instrukcja obsługi psa: Motyw - ebook
Krótka instrukcja obsługi psa: Motyw - ebook
Tam gdzie urywa się śledztwo, powstaje przestrzeń na literacką kreację.
Wczesne lata 90., Polska tuż po przewrocie ustrojowym. Euforia nowych perspektyw odwraca uwagę od starych układów. Znany dziennikarz Jarosław Ziętara zostaje porwany i zamordowany. Komu zależało, by uciszyć dociekliwego śledczego? I jakie fakty sprawca próbował w ten sposób ukryć? Detektyw Joachim nie pozwoli zalec tej sprawie wśród innych nierozwiązanych postępowań. Aby rozwiązać tę zagadkę, on - były milicjant - jest gotów zaprosić do współpracy nawet swoją eksżonę - bystrą policjantkę.
Fabuła powieści została osnuta wokół rzeczywistych wydarzeń. Pasjonująca lektura dla miłośników kina Władysława Pasikowskiego.
Krzysztof M. Kaźmierczak (ur. 1967) - polski dziennikarz śledczy, poeta i autor książek. W czasach PRL-u działacz opozycji, a także inicjator i uczestnik kontrkulturowych ruchów artystycznych. Jego śledztwa dziennikarskie dotyczyły . spraw Jarosława Ziętary i Aleksandra Studniarskiego, a także innych politycznych zbrodni. Działa głównie na terenie Poznania i Wielkopolski. W 2022 r. odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-7419-8 |
Rozmiar pliku: | 583 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieli na starym bukowym pniu leżącym przed schroniskiem. Obok nich stały oparte o siebie plecaki, wyblakłe i poprzecierane podczas wielu wspólnych wędrówek. Przesiadywali w tym miejscu już kilkakrotnie przed zejściem w dolinę. Patrzyli na wschodzące słońce. Blade promienie początkowo ledwie przedzierały się przez szaroniebieską warstwę chmur rozpościerającą się nad górskim pasmem, zza którego nadchodził dzień. Z czasem obłoki stawały się coraz jaśniejsze, by w końcu osiągnąć złotą barwę. Tym razem nie tylko żegnali się z górami. To był ostatni taki wspólny poranek. Od poprzedniego dnia wiedział, że już prawdopodobnie nigdy więcej razem nie ruszą na szlak. Wieczorem powiedziała mu o swoich planach życiowych. Były bardzo konkretne i nie uwzględniały jego osoby. Ważniejsza od niego okazała się propozycja, którą otrzymała. Usłyszał, że może wyjechać razem z nią lub poczekać. Przynajmniej rok, a możliwe, że dwa lub trzy lata.
Początkowo próbował wpłynąć na jej decyzję. Proponował, aby odłożyła wyjazd, jeszcze raz przemyślała wszystko, ale robił to bez przekonania. Znał ją na tyle dobrze, iż wiedział, że są kwestie, w których jego argumenty nie są w stanie jej powstrzymać. To była właśnie taka sprawa. Dla niej szansa pracy za granicą stanowiła spełnienie marzeń. Doskonale o tym wiedział. Kochał ją i chciał, żeby nadal byli razem, ale nie mógł wygrać konkurencji z jej marzeniami. Czuł ciężar nieuchronności. Nie potrafił pogodzić się ze zbliżającym się rozstaniem, ale teraz mógł tylko spróbować o tym nie myśleć. Teraz byli jeszcze razem. Objął ją mocniej i zamknął oczy...
* * * *
Wyrzucili go z bagażnika jak worek. Spadł na bok, akurat na ten ze złamanymi żebrami. Krzyknął z bólu, ale z zaklejonych taśmą ust wydobył się tylko charczący odgłos, który wywołał salwę śmiechu. Chociaż nic nie widział, to rozpoznał, kto się śmieje. Ludzie, którzy go porwali, mówili do niego „Zły”. Dobrze znał jego śmiech. Kojarzył mu się wyłącznie z bólem, który zadawał mu ten niepohamowany w brutalności mężczyzna.
— Kurwa, co się cieszysz — ryknął jego kumpel „Dobry”.
Mimo pseudonimu był tak samo bezwzględny jak „Zły”. Chociaż czasami wydawało mu się, że bił go nie aż tak dotkliwie jak inni, uderzał jakby rzadziej i w mniej wrażliwe na ból miejsca. Dziennikarz zastanawiał się, czy bandyta robił tak celowo. A może nie znał się na zadawaniu cierpień tak dobrze jak „Zły”?
Otworzył powieki, ale niewiele to dało. Przez szmatę zawiązaną na głowie widział tylko jasną plamę. Domyślał się, że to wstające słońce, bo oczy zasłonięto mu jeszcze przed wyprowadzeniem z piwnicy, do której nie dochodziło dzienne światło. Do mdłości doprowadzał go smak krwi ze zmiażdżonych uderzeniami, piekących warg. Rany odnowiły się po ciosie, którym przekonano go, by nie szamotał się przy zakładaniu taśmy. Usta mógł zwilżyć tylko językiem od wewnątrz. Niewiele to pomagało.
Z trudem przewrócił się na wznak. Nie było to łatwe, gdyż cały czas miał związane nogi i ręce. Z wysiłku ledwie łapał oddech. Ból falami ogarniał ciało. Starał się o nim zapomnieć, skupić uwagę na czymś innym, na czymkolwiek poza bólem. Przez kilka dni doskonalił się w tej sztuce. Doskonalił się to za dużo powiedziane. To były pierwsze kroki, a wykonywał je po omacku, z konieczności poznając sferę życia, o której wcześniej nie miał nawet pojęcia, że istnieje. Kiedy dotarło do niego, że już nie ma co liczyć na uwolnienie, zrozumiał, że aby chociaż trochę ograniczyć cierpienia, to poza wybieraniem pozycji ciała, które zmniejszały zadawany ból, mógł zrobić jeszcze tylko jedno: myśleć. To była jedyna ucieczka, którą był w stanie podjąć. Dlatego teraz, aby oderwać się od bólu, starał się wyobrazić sobie, gdzie się znajduje. Domyślał się, że są poza miastem, bo było zbyt cicho. Ostatnie kilka kilometrów jechali zapewne jakimś polnym lub leśnym duktem, gdyż cały czas mocno rzucało. Musieli być teraz daleko od najbliższej drogi. Chociaż się intensywnie wsłuchiwał, nie dochodziły do niego odgłosy przejeżdżających samochodów. Wiedział, że leży na wilgotnej ziemi, bo przez ubranie przenikał go chłód. Zarazem w wielu miejscach pod sobą czuł ukłucia. Domyślił się, że znajduje się na ściernisku. Tylko po co go tutaj przywieźli... Nagle rozległ się dzwonek telefonu, powodując u niego odruchowe spięcie mięśni. Chociaż jeszcze tydzień temu spędzał nawet po kilka godzin dziennie, wydzwaniając z redakcyjnego telefonu, to siedząc w izolowanej piwnicy, niemal odzwyczaił się od dźwięków zwykłego świata.
— Nie. Nie. Tak. Tak. Tak — rzucał krótko do słuchawki „Dobry”.
Wydawało mu się, że w ostatnim wypowiadanym „tak” zabrzmiała niechęć.
— Kończymy — powiedział „Dobry” do „Złego” tak cicho, żeby leżący nie usłyszał. Potem znacznie głośniej zwrócił się do Dziennikarza: — Chyba będę miał dla ciebie pomyślne wiadomości.
Słysząc to, „Zły” roześmiał się głupawo.
Dziennikarz chciał żyć, ale drętwiejące z bólu ciało niezmiennie podpowiadało mu, że nie ma co liczyć na happy end. Miał tego świadomość od dawna. Już od pierwszego dnia, gdy po wybiciu dwóch zębów skończył z dalszą bohaterszczyzną. Pisał kiedyś o partyzancie, który podczas wojny trafił w ręce gestapo, a po wojnie przeszedł przez stalinowską katownię. Staruszek w chwili szczerości powiedział mu, że bohaterem, który niezłomnie milczy, to się jest, ale po uwolnieniu, gdy uzyskuje się uprawnienia kombatanckie i na uroczystościach rocznicowych, a w śledztwie, na torturach prędzej czy później pękają wszyscy. Mówiąc to, miał w oczach łzy. Kiedy się uspokoił, prosił go, by o tym nie wspominać w artykule. Dziennikarz nie napisał, ale też nie zapomniał.
Zaczął mówić po pierwszej utracie przytomności. Gdy zrozumiał, że milczenie tylko zwiększa częstotliwość uderzeń i skłania oprawców do kreatywności w zadawaniu cierpienia. Na początku wyznaczył sobie jednak nieprzekraczalną granicę — mówił tylko o tym, o co pytają. Krótko, ograniczając do minimum przekazywaną wiedzę. Tyle że taka strategia nie dała efektów. Był maltretowany z taką samą intensywnością. W końcu mówił już wszystko, co wiedział, i to ze wszelkimi szczegółami, które pamiętał. A nawet mówił o tym, czego nie wiedział — bo tylko wtedy, gdy nie przestawał odpowiadać, miał gwarancję na przerwę w kaźni.
Bili go nie tylko „Zły” i „Dobry”, ale nie widział żadnego z tych, którzy go torturowali. Miał cały czas zawiązane oczy lub worek na głowie. Jednym z bijących był ktoś z krajów byłego ZSRS — wtrącał czasami rosyjskie słowa, a „Zły” mówił do niego „Rus”. Pozostali nie używali imion, nazwisk ani pseudonimów.
W wilgotnej, zatęchłej od jego krwi, potu i wymiocin piwnicy przeszedł niewyobrażalne piekło. Mimo to tliła się w nim ciągle nadzieja, że może koszmar skończy się porzuceniem go gdzieś w środku lasu. Słyszał o takich przypadkach. Chwycił się tej myśli, gdy wywlekali go i brutalnie pchając, umieścili w bagażniku samochodu. Jego nadzieja miała racjonalne podstawy. Przecież nie mógł się na nich odegrać. Poza tymi, którzy go porwali, nie widział nikogo. Ani tego, który decydował o tym, kiedy i ile bólu mu zadadzą, ani tych, którzy wiernie wykonywali jego polecenia. Zresztą nie był już nawet pewien, czy poznałby tych, którzy go uprowadzili. Po kilkunastu ciosach w głowę miewał problemy z przypomnieniem sobie wielu dobrze mu znanych okoliczności, o które go pytano, chociaż chciał o nich powiedzieć, aby uniknąć dalszych tortur...
Pomimo tego, co dotąd przeszedł, słowa „Dobrego” o pomyślnych wiadomościach wzbudziły w nim nadzieję. Może go zostawią tutaj i pojadą. Może kiedyś będzie się jeszcze z tego wszystkiego śmiał. Może trudno mu będzie uwierzyć, że przeszedł takie piekło.
Nagle jasną plamę przed zasłoniętymi oczyma zastąpił jakiś cień. Ktoś pochylił się nad nim. Odetchnął z ulgą, kiedy po głosie poznał, że to „Dobry”.
— Nie wiem, ale może chciałbyś to wiedzieć, więc mówię. Jej nic się nie stanie. Ma już wizę i niedługo wyjeżdża do swojej pracy — usłyszał szept.
Te słowa przypomniały mu ostatnie wspólne dni w górach. Dotyk jej delikatnych dłoni. Zapach włosów, w które wtulał się, gdy zasypiali. I dręczące go od tamtego czasu pytanie, czy nie powinien jednak wówczas walczyć o to, by z nim została ...
Rozmyślania przerwał mu szczęk przeładowywanego pistoletu. Znał już ten odgłos aż za dobrze. Parokrotnie przerywano bicie i odbezpieczając broń, grożono mu zastrzeleniem. Tym razem nie chodziło o zastraszenie. Rozległ się huk i coś z wielką siłą uderzyło go w żebra połamane ostatniej nocy przez „Złego”. Zawył z bólu.
Słysząc własny, stłumiony przez knebel krzyk, zrozumiał, że nadal żyje. To żart! Oni żartują. Chcą go tylko przestraszyć, tak jak wcześniej, tylko że mocniej. Uchwycił się tej rozpaczliwej myśli.
— Ty głupcze! — krzyknął „Zły”. — On wciąż żyje! Patrz!
Ktoś zdarł mu szmatę z twarzy. Porażony światłem odruchowo zamknął oczy, ale natychmiast je otworzył. Na wpół oślepiony walczył z napływającymi łzami. Chciał za wszelką cenę spojrzeć w twarze tych ludzi. Czytał gdzieś, że ciężko kogoś zabić, patrząc mu w oczy. Nie miał siły poruszyć sparaliżowanego bólem i strachem ciała. Zobaczył tylko swoją nasączoną krwią koszulę i buty jednego z nich. Był zaskoczony, że są czyste. Próbował obrócić głowę, by zobaczyć ich właściciela. Wtedy padł drugi strzał. Nie zdążył już go usłyszeć...
„Dobry” patrzył na krew spływającą z boku głowy Dziennikarza i wsiąkającą w ziemię. Dopiero po chwili dotarło do niego, kto strzelił. W tym czasie stojący przy oddalonym od nich o kilka kroków samochodzie „Rus” schował już pistolet i poprawił ułożenie marynarki.
_— Idioty Poljaki! —_ rzucił, nie spoglądając w stronę „Złego” i „Dobrego”, który nadal stał zaskoczony przy leżących na ściernisku zwłokach.2
Podczas pobytów w Warszawie Joachim lubił wpadać do restauracji położonej nieopodal Ministerstwa Sprawiedliwości, a zarazem blisko siedziby kancelarii, z którą współpracował. Dostawał z niej sporadycznie zlecenia sprawdzenia niektórych firm z zachodniej części Polski. Płacili dosyć dobrze, ale wymagali daleko posuniętej dyskrecji. Do tego stopnia, że nie mógł wysyłać efektów swoich ustaleń faksem czy pocztą. Tylko sporadycznie odbierał je u niego przedstawiciel kancelarii, na ogół musiał zawozić je osobiście. Zwykle po załatwieniu spraw zawodowych miał czas na to, by przed wyjazdem zjeść tutaj spokojnie obiad. Lokal odpowiadał mu zarówno niezbyt wykwintnym, a zatem niedrogim menu, jak i spokojnym wystrojem wnętrza.
Skończył jeść. Odłożył na talerz użytą serwetkę i podniósł wzrok znad stołu, by odszukać znajomego kelnera i zamówić kawę. Starszy mężczyzna, tak jak reszta obsługi, nie nosił identyfikatora, ale on wiedział, że ma na imię Stanisław. Z grzecznościowych rozmów odbywanych podczas odwiedzin lokalu dowiedział się, że kelner przeszedł kiedyś uraz kręgosłupa, który doskwiera mu w deszczowe dni i powoduje lekkie utykanie. Słyszał również, że w ostatnich latach sensem jego życia są wnuki. Przyprowadzała je czasami do lokalu wysoka blondynka. Stanisław sadzał dziewczynkę i chłopca przy służbowym stoliku i przynosił lody w szklanych pucharach, największe porcje, jakie serwowano w restauracji. Wcześniej podawał każdemu z nich menu i spisywał zamówienie. Obsługiwał dzieci tak, jakby były bardzo szanowanymi gośćmi. Maluchy świetnie się bawiły, udając dorosłych, a w oczach spełniającego ich zachcianki kelnera widać było radość i dumę.
Już miał przywołać Stanisława, by poprosić o kawę, gdy usłyszał za plecami znany mu głos. Nie potrafił w pierwszej chwili przypisać go do żadnej konkretnej twarzy lub nazwiska. Niski, niemal gardłowy tembr był jednak na tyle charakterystyczny, że z pewnością nie mógł go pomylić z innym. Kojarzył mu się z czymś przykrym i bardzo odległym. Czymś, czego być może wcale nie chciał pamiętać. Tym tylko potrafił sobie wytłumaczyć trudności w skojarzeniu głosu z twarzą. Był w końcu zawodowcem. Żył z tego, że nie zapominał. Pamięć do nazwisk i umiejętność łączenia faktów świadczyły o jego profesjonalizmie, który niejednokrotnie uratował go przed popełnieniem błędów. Inaczej nie siedziałby teraz w przytulnej restauracji, lecz — w najlepszym przypadku — w celi. Niestety, na próżno wertował w myślach kartotekę osób, z którymi kiedykolwiek się zetknął. Służbowo lub prywatnie.
Był poirytowany sytuacją. Oczywiście mógł się odwrócić i zerknąć na osoby siedzące przy stoliku za jego plecami. Potrafiłby to zrobić tak, aby nie wzbudzić podejrzeń, że wykazuje zainteresowanie nie swoimi sprawami. Szkolono go do tego przed wieloma laty. Ale uczono go także rozpoznawania, czy nie jest obiektem obserwacji. Wpajano mu, aby zwracał uwagę na wszystkie gesty, nie lekceważył żadnych zachowań i zdarzeń, bo nawet te z pozoru błahe i naturalne mogą być w pełni zainscenizowane. Szkolono go, żeby analizował sytuację, a w razie braku możliwości jej kontroli zachowywał najwyższą ostrożność. Im mniej informacji, im więcej niewiadomych, tym większa ostrożność. Pomyślał, że szkolący go w młodości kapitan (od dawna już nieboszczyk, zapił się na śmierć) byłby w tej chwili dumny, widząc go nad talerzem po schabowym, intensywnie rozważającego, jak się zachować w tej banalnej dla większości ludzi sytuacji. Dla niego nie była ona zwyczajna. Słyszał głos człowieka, z którym z pewnością się zetknął. Głos, który budził w nim niepokój. Jedyne, co mógł zrobić, to nie ryzykując niczego, wsłuchać się w to, co on mówił. Po chwili zorientował się, że tamten prowadził rozmowę przez telefon.
— Czy powiedział coś, czego nie wiemy? — usłyszał pytanie. — On wie, dlaczego z nim rozmawiamy? — mówił Głos do nieznanego rozmówcy. — Poznał kogoś na tych zdjęciach? — zapytał ciszej. — No to skończ. I posprzątaj. Mój człowiek wam pomoże — wydał polecenie.
Milczenie, które potem nastąpiło, wskazywało na to, że rozmowa się skończyła. Nadal nie potrafił sobie przypomnieć, kim był ów Głos. Słowa, które usłyszał, utwierdziły go jednak w przekonaniu, że jego podświadomy niepokój miał uzasadnienie. To nie była zwykła wymiana zdań. Tak rozmawiają ludzie, których tropił i poświęcił temu znaczną część swojego życia.
Usłyszał szuranie krzesła. Domyślił się, że nieznajomy wstaje. Miał ostatnią szansę, by zorientować się, z kim ma do czynienia. Musiał błyskawicznie improwizować. Zsunął z krawędzi stołu widelec, który zadźwięczał o posadzkę. Sięgnął po niego, omiatając salę przepraszającym spojrzeniem. Zatrzymał spojrzenie na Głosie. Nie rozpoznał twarzy, bo jego wzrok zsunął się odruchowo niżej. Machinalnie zarejestrował zagrożenie. Zobaczył rękojeść rewolweru, której fragment wystawał przez odchyloną na moment klapę marynarki nieznajomego. Policjanci nie noszą takiej broni.
Już chciał ruszyć za wychodzącym, ale natychmiast powrócił do rzeczywistości. Nie pracował już w policji. Zakończył ściganie bandytów. Od dwóch lat był emerytem. Dorabiał jako detektyw, ale jego licencja detektywistyczna to żadna odznaka. Po co się ładować w kłopoty.
* * * *
Głos zauważył zainteresowanie swoją osobą. Uświadomił sobie, że nieznajomy mógł zauważyć jego broń. A jeśli podsłuchał rozmowę? Nie powinien nic z niej zrozumieć. Ale na wszelki wypadek Głos, przechodząc koło kelnera, lekko kiwnął w jego kierunku głową, a kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, wskazał na wyjście. Stanisław momentalnie poczuł skurcz w żołądku. Przerwał obsługę klienta i wyszedł z sali do restauracyjnego holu, kulejąc bardziej niż zwykle. Nieznajomy czekał na niego, stojąc w oddaleniu od szatni.
— Dobry kolega mówił mi kiedyś, że miał tutaj całe lata swojego człowieka, kulawego kelnera. Więc chyba dobrze trafiłem — stwierdził mężczyzna bez słowa przywitania.
— Nie znam pana ani kolegi — próbował zakończyć rozmowę Stanisław.
— Nie znamy się, ale ja cię znam. Masz bardzo sympatyczne wnuki. Wiesz, na ile niebezpieczeństw narażone są takie dzieci? Musisz na nie uważać — stwierdził Głos, siląc się na dobroduszny ton. — Ale spokojnie, chodzi mi tylko o małą przysługę. Dobrze zapłacę — powiedział, wyciągając w kierunku kelnera dwudziestodolarowy banknot.
Stanisław stał przerażony, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
— OK, nie chcesz, to nie ma sprawy. Powiedz mi tylko, co wiesz o tym ciemnym. Tym, który siedział przede mną od strony okna. Widziałem, jak rozmawialiście.
— Pojawia się parę razy do roku. Chyba w interesach. Nie jest stąd. Nic więcej nie wiem — niemal wyrecytował kelner, licząc na to, że mężczyzna się tym zadowoli. Mylił się.
— Ale chyba da się dowiedzieć? Jestem pewien, że się da. Zadzwoń wieczorem i podaj mi jego nazwisko. Pod banknotem masz kartkę z numerem. Kup coś w prezencie wnukom — powiedział mężczyzna, ponownie wciskając kelnerowi do ręki dwudziestodolarówkę.
Stanisław poczuł kolejny skurcz. Chciał powiedzieć, że nie wie, czy mu się uda, ale nie mógł wykrztusić ani słowa. Po chwili tylko kiwnął potwierdzająco głową i schował zwinięty banknot do kieszeni. Nieznajomy poklepał go po plecach w miejsce przywołujące ból, a potem bez słowa pożegnania się odwrócił. Podszedł do szatniarza, który czekał już z jego płaszczem w rękach.
Kelner stał przygarbiony jeszcze dłuższą chwilę po tym, jak drzwi lokalu zamknęły się za jego rozmówcą. Czuł nienawiść do niego, ale jeszcze bardziej odczuwał strach. Bardziej niż kiedykolwiek. Bał się o wnuki. Dlatego nie miał wyrzutów sumienia, przeszukując kieszenie prochowca detektywa. Zabrał tylko wizytówkę. Jedną z kilku takich samych, jakie znajdowały się w metalowym etui. Ucieszył się, że tak łatwo mu poszło. Wrócił na salę, zanim szatniarz wyszedł z toalety.
Po zakończeniu pracy z telefonu na zapleczu zadzwonił pod numer nieznajomego. Szybko przedyktował nazwisko i adres z wizytówki, a kiedy skończył, podarł ją na drobne kawałki. Wychodząc z restauracji, wrzucił skrawki do pierwszego napotkanego śmietnika. Wtedy dopiero odetchnął.3
„Gazeta Codzienna”
KTO WIDZIAŁ DZIENNIKARZA?
Trzy dni temu zniknął młody dziennikarz wielkopolskiej gazety regionalnej. Policja przekazała do prasy zdjęcie zaginionego. Publikujemy je wraz z jego pełnym rysopisem i szczegółowymi informacjami, jak był ubrany w dniu zniknięcia. Po raz ostatni widziano go, gdy rano wychodził z domu. Nie dotarł już do swojej redakcji.
W imieniu bardzo zaniepokojonych bliskich zaginionego i jego redakcyjnych współpracowników oraz policji apelujemy o zgłaszanie pod numer podany pod zdjęciem wszelkich informacji, które mogą przyczynić się do odnalezienia dziennikarza.
„EXPRESS”
NAGRODA ZA POMOC W ZNALEZIENIU REDAKTORA
Równowartość dziesięciu średnich krajowych pensji jest nagrodą dla osoby, która przekaże policji wskazówki przydatne do wyjaśnienia losu zaginionego dziennikarza. Ufundowała ją jego redakcja.
Redaktor zniknął bez śladu przed trzema tygodniami. Dotąd udało się ustalić tylko to, że nie trafił do żadnego ze szpitali ani nie zginął w wypadku drogowym. Policja sprawdziła wszystkie placówki medyczne i cmentarze. Szczególnie weryfikowano przypadki, gdy poszkodowanymi były osoby niezidentyfikowane.
Dowiedzieliśmy się, że policja przyjęła, iż dziennikarz się ukrywa. Nie podaje jednak, na jakiej podstawie teza ta została uznana za pierwszoplanową. Zapytany o to rzecznik komendy wojewódzkiej stwierdził, że wciąż brane są pod uwagę różne przyczyny zniknięcia: od nieszczęśliwego wypadku, po utratę pamięci, choć nie można także wykluczyć wyjazdu i ukrywania się.
—Według naszych statystyk takie są najczęstsze przyczyny zaginięć. Każda z nich może dotyczyć poszukiwanego dziennikarza — wyjaśnia rzecznik.
„Dziennik 24”
ZAGADKOWE ZNIKNIĘCIE
Szukają go znajomi, koledzy i koleżanki z pracy, rodzina i policja. Dotąd bezskutecznie. Nikt nie wie, co stoi za zagadkowym zniknięciem dziennikarza.
Policja szybko wykluczyła możliwość, że młodego mężczyznę uprowadzono lub też zamordowano. Chociaż w ostatnim roku dokonano w kraju kilku porwań, to w tym przypadku nie zgłosił się nikt z żądaniem okupu. Nie ma także żadnych motywów ewentualnego zabójstwa. Dziennikarz nie wspominał przełożonym ani bliskim, że mu grożono. W komendzie przeanalizowano też jego ostatnie artykuły i sprawdzono pozostałe po dziennikarzu notatki. Uznano, że nie zajmował się żadnymi tematami, które mogłyby być dla niego niebezpieczne.
Funkcjonariusze zajmujący się poszukiwaniami są dobrej myśli. Podają przykłady odnajdywania zaginionych nawet po wielu miesiącach od ich zniknięcia. Statystycznie zdecydowana większość osób, które wyszły z domu i nie wróciły, w końcu się odnajduje.
Na prośbę policji ponownie publikujemy komunikat na temat poszukiwania dziennikarza.
„KURIER POLSKI”
MIESIĄC BEZ WIADOMOŚCI O ZAGINIONYM DZIENNIKARZU
Wczoraj minął miesiąc od zaginięcia dziennikarza. Mimo ponawianych w mediach — w tym również na naszych łamach — apeli wciąż jego los jest nieznany.
Policja poinformowała nas, że dotąd nie odezwał się nikt, kto widział redaktora po jego wyjściu z domu, w którym zamieszkiwał. Nie pomogło ani ogłoszenie o nagrodzie pieniężnej za przekazanie informacji, ani zapewnienia o zachowaniu anonimowości osoby, która przyczyni się do odnalezienia zaginionego.
Pomoc w poszukiwaniach zadeklarowali różdżkarze i jasnowidze. Jeden z nich, jak dowiedzieliśmy się z policji, wraz z funkcjonariuszami przeprowadził badanie miejsca zamieszkania zaginionego. Jego zdaniem padł on ofiarą nieszczęśliwego wypadku i pilnie potrzebuje pomocy. Policjanci wspierani przez dziennikarzy, którzy zgłosili się do pomocy, przeszukali dokładnie dwa miejsca, które wskazał jasnowidz. Nie dało to pozytywnego rezultatu. W jednym ze sprawdzanych miejsc znaleziono pustą, częściowo rozerwaną torbę czarnego koloru, podobną według opisu do tej, jaką miał, wychodząc z domu, zaginiony. Okazano ją jego rodzinie. Niestety, bliscy wykluczyli, że jest to torba należąca do poszukiwanego.
„EXPKESS”
DZIENNIKARZ MOŻE UKRYWAĆ SIĘ ZA GRANICĄ
Rodzina i koledzy zaginionego domagają się wszczęcia śledztwa w sprawie dziennikarza. Podejrzewają, że mógł on paść ofiarą przestępstwa. Poza niejasnymi przeczuciami nie mają żadnych argumentów, które przemawiałyby za tym, że ktoś wyrządził mu krzywdę.
Do obowiązków policji należy zwrócenie się do prokuratury o podjęcie śledztwa w razie uzasadnionych podstaw do przyjęcia, że doszło do przestępstwa. Dotąd nie ustalono nic, co potwierdzałoby wersję zaniepokojonej rodziny i przyjaciół zaginionego.
Zastrzegający anonimowość oficer policji zdradził nam, że obecnie za najbardziej prawdopodobne uznaje się, że dziennikarz potajemnie wyjechał za granicę. Szczegółowo badanych jest kilka możliwych motywów takiego postępowania. Według policjanta wszystkie z nich są natury osobistej, dlatego jest zdecydowanie za wcześnie, by o nich mówić przed ich dokładnym sprawdzeniem.
„WIADOMOŚCI”
PO REDAKTORZE NIE MA ŚLADU
Prowadzone kolejny miesiąc poszukiwania dziennikarza nie przyniosły rezultatu. Podany przez policję numer telefonu, pod który można zgłaszać informacje o zaginionym, wciąż milczy mimo wielokrotnie publikowanych komunikatów poszukiwawczych. Nikogo nie skusiła też ustanowiona nagroda, nawet po tym, gdy została ona dwukrotnie podwyższona.
Krewni dziennikarza publicznie przyznają, że stracili nadzieję na to, iż zostanie on odnaleziony żywy. Pesymistycznie nastawieni są również jego przyjaciele i koledzy z redakcji, którzy od początku próbują na własną rękę ustalić, co się stało. Coraz częściej i ostrzej krytykują oni działania policji. Zarzucają jej opieszałość i lekceważenie wersji, że doszło do zabójstwa. Swoimi kanałami dowiedzieli się, że zajmujący się poszukiwaniami policjanci przyjęli, iż dziennikarz popełnił samobójstwo w jakimś ustronnym miejscu i pozostaje kwestią czasu odkrycie jego zwłok.4
Nie miał powodu, by lubić dziennikarzy. Drażniło go powierzchowne podejście wielu z nich do spraw, którymi się zajmowali, i częsta niekompetencja — zabieranie się do tematów, których najzwyczajniej nie rozumieli. Ale to właśnie z powodu dziennikarza postanowił się przemóc i odwiedzić człowieka, z którym po wyborach w 1989 roku nie chciał już mieć nic wspólnego. Szykując się na wizytę u niego, nie założył sutanny i koloratki. Pierwszy raz od kilku lat.
Zdjęcie tego zaginionego chłopaka przemknęło w gazetach, ale... był jednym z setek czy tysięcy poszukiwanych ludzi. Tak sądził, póki nie usłyszał przypadkiem rozmowy dziennikarzy czekających na opóźniającą się audiencję u biskupa. Mówili, że niedługo przed zniknięciem interesował się Biznesmenem, którego on przecież znał. Zaledwie z jednej krótkiej rozmowy sprzed lat, ale to wystarczyło, aby zwrócić jego uwagę. I wzbudzić zaniepokojenie. Na dźwięk tego nazwiska zbliżył się do uchylonych drzwi i wytężył słuch. Zanim na jego biurku zadzwonił telefon informujący, że za chwilę biskup będzie mógł przyjąć gości, dowiedział się jeszcze czegoś, co spowodowało, że zaginięcie reportera przestało być dla niego jednym z setek podobnych zdarzeń. Usłyszał, że kilka miesięcy przed zniknięciem werbowano go do pracy w tajnych służbach. To przesądziło o dalszym postępowaniu Księdza.
Po zaprowadzeniu dziennikarzy do sali, w której biskup przyjmował wizyty, nie wrócił do swojego pokoju, lecz wszedł do pomieszczenia spełniającego funkcję podręcznego sekretariatu. Stamtąd przysłuchiwał się rozmowie. Dziennikarze zwrócili się do biskupa o pomoc, ale nie sprecyzowali swojej prośby. Nie wspomnieli też o Biznesmenie ani o służbach. Może obawiali się o tym mówić, a może po prostu bagatelizowali te informacje. Ale dla niego miały one znaczenie.
Kiedy później zastanawiał się nad swoim postępowaniem, nie potrafił jednoznacznie określić, co nim wtedy powodowało. Czy dręczące go wciąż wspomnienie rozmów, które zakończyły się podpisaniem zobowiązania do współpracy? A może bardziej spowiedź, której wysłuchał kilka dni przed wizytą dziennikarzy u biskupa. Miał raz w tygodniu dyżur w konfesjonale w katedrze sąsiadującej z gmachem kurii, w której pracował. Podczas porannych mszy tylko sporadycznie ktoś korzystał z usług spowiednika. A jeśli już, to były to krótkie rutynowe spowiedzi. Kobieta, która klęknęła tego dnia przy konfesjonale, zatrzymała Księdza w nim na długo po zakończeniu nabożeństwa. I wciąż nie mógł zapomnieć tego, co od niej usłyszał.
— Ostatni raz spowiadałam się dwanaście lat temu. Chcę wyznać swoje grzechy. Byłam... — Na chwilę zamilkła. Duchowny miał wrażenie, że szuka słów. — Współpracowałam ze Służbą Bezpieczeństwa — wyszeptała.
Nagłe gorąco ogarnęło jego twarz, a po chwili poczuł przejmujący chłód. Zrobiło mu się słabo. Oparł głowę o konfesjonał. Odzyskał panowanie nad swoim ciałem dopiero wtedy, gdy poczuł kant ramy wrzynający mu się w czoło. Słuchał. Mógł tylko słuchać, nie miał siły pytać.
Mówiła, że przed laty, podczas studiów udzielała się w duszpasterstwie. Stwierdziła, że zgodziła się na współpracę, bo pochodziła z patriotycznej i bardzo religijnej rodziny. Uwierzyła, że Polska potrzebuje ludzi, którzy rozumieją, że należy poprawiać system, a nie go zwalczać. I że wiary nie powinno się łączyć z polityką, a ci, którzy tak robią, nie są ani prawdziwymi patriotami, ani katolikami. Usłyszała o tym na spotkaniu w kawiarni. Oficer pokazał jej swoje zdjęcie z Pierwszej Komunii Świętej. Zapewniał, że sam też jest wierzący, że stara się żyć zgodnie z prawdami wiary. I że podjął się pracy w resorcie, aby naprawdę służyć ojczyźnie, gdyż tego potrzebuje i Polska, i Kościół katolicki. Uwierzyła mu.
Nie odmówiła, gdy po kilku spotkaniach poprosił, by scharakteryzowała osoby, które traktują duszpasterstwo jako miejsce uprawiania antypaństwowej polityki. Później prosił o więcej. Zgadzała się na przeszukiwanie kieszeni kurtek i toreb kolegów i koleżanek, nie odmawiała, gdy oficer chciał, by rozpowiadała w duszpasterstwie przekazywane przez niego informacje, podważające zaufanie do opozycjonistów. Tłumaczył, że dzięki temu nadużywający gościnności Kościoła zostaną skompromitowani i odejdą, umożliwiając skupienie się na sprawach religii. Nie był nachalny, przez co wydawał się wiarygodny. Może dlatego nie odmówiła także wtedy, gdy oficer poprosił ją o nawiązanie bliskich kontaktów z księdzem prowadzącym duszpasterstwo i przekazywanie informacji na jego temat. To od niej dowiedzieli się, kiedy wybiera się samochodem do rodziny na wieś. Z tamtej podróży już nie wrócił.
„Nam wystarczy wiedzieć, po co mielibyśmy kogoś zabijać, nie jesteśmy bandytami” — tak tłumaczył jej oficer. Dowodził, że duchowny zasnął za kierownicą. Trzymała się tego kurczowo, chociaż w duszpasterstwie nikt w to nie wierzył. A ona z każdym rokiem wierzyła coraz bardziej. A potem, po czerwcowych wyborach, starała się zapomnieć. O wszystkim, co wiązało się z oficerem. Ale coraz częściej śniło jej się, że to ona siedzi wraz z nim w kabinie ciężarówki, która miażdży auto kapłana. Dlatego — jak tłumaczyła — w końcu przyszła do konfesjonału...
Ksiądz nie miał niczyjej krwi na rękach. Tym bardziej nie widział nigdy powodów, by wyspowiadać się ze swoich rozmów z Majorem. Tłumaczył sobie, że robił to, co było obowiązkiem wobec Polski. Dopiero po tej spowiedzi, po rozgrzeszeniu udzielonym z drżeniem rąk zrozumiał. Wychodząc tamtego dnia z katedry, wiedział, że się mylił...
* * * *
— Wódeczka, koniaczek? A, zapomniałem, brandy jak zwykle. Dla przyjaciół wszystko. Proszę siadać — powiedział, wyciągając z wielkiej szafy pancernej butelkę ze stylizowanym napisem „Słynczew Brjag”. Ze względu na pierwsze litery — „SB” — alkohol ten był traktowany przez część funkcjonariuszy jako „firmowy”. Bywało, że przekazywali tę brandy jako wymowny podarunek swoim informatorom.
Ksiądz miał wrażenie, że ta sama szafa z uchylonymi zwykle drzwiami, lakierowane na wysoki połysk biurko i podniszczone krzesła stały w gabinecie Majora także przed laty. Tylko orzeł na ścianie był inny, teraz miał koronę. Właściciel gabinetu także niewiele się zmienił. Ta sama pewność siebie, przeszywające spojrzenie. I stały uśmiech, w którym duchowny wyczuwał niezbyt dobrze zamaskowaną drwinę.
Odmówił alkoholu, ale Major i tak mu nalał. Ksiądz nie chciał przebywać w jego pokoju dłużej, niż było to konieczne. Zbyt wiele godzin spędzili razem. Na próżno próbował wydobyć z pamięci jakiekolwiek dobre wspomnienia z tamtych wspólnych wieczorów, którym towarzyszyła często butelka z tą samą etykietą, nawiązującą pierwszymi literami do nazwy Służba Bezpieczeństwa. Usiadł na wskazanym mu krześle na wprost biurka.
— Jeszcze raz chciałem podziękować. Ta rekomendacja zrobiła wielkie wrażenie na komisji weryfikacyjnej. Zdobyty przez księdza dopisek biskupa to już było mistrzostwo. Gdyby nie to pismo, pewnie byłbym zmuszony skończyć z pracą dla kraju. Musiałbym jak koledzy jakąś agencję założyć, zostać detektywem albo zabrać się za handel samochodami. Niby pieniądze większe, ale nie mógłbym dalej poświęcić się służbie. Znaczy się ochronie naszej wspólnej ojczyzny. Polska jest przecież jedna, nieważne, czy orzeł ma koronę, czy jej nie ma. — Uśmiechnął się, przesuwając w stronę gościa wypełniony kieliszek.
— Ja właśnie w tej sprawie. Przyszedłem tutaj na prośbę biskupa. Nieoficjalną prośbę, zatem proszę pozostawić to tylko do swojej wiadomości. — Patrzył prosto w oczy rozmówcy, starając się wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie. Kłamał, ale po raz pierwszy był przekonany, że robi to w dobrej sprawie.
Krótko opowiedział o spotkaniu dziennikarzy z biskupem. Chciał przejść do celu swojej wizyty. Ale nie zdążył.
— Zapomniał ksiądz wspomnieć o tym, co ekscelencja powiedział pismakom na koniec rozmowy: „Jeśli ktoś go zabił, to nie za to, co napisał, tylko za to, co chciał dopiero napisać”. Dobrze zacytowałem? — zapytał, podnosząc głos.
Ksiądz zamarł. Wiedział, że nie potrafił ukryć zaskoczenia i strachu. Zacisnął zęby, by zapanować nad wyrazem swojej twarzy. Po chwili kontynuował. Nie miał innego wyjścia, jak dalej grać rolę, którą sobie na tę wizytę przygotował.
— Jego koledzy mówią, że ten dziennikarz miał kontakty z biznesmenem, którego pan dobrze znał. Od pana wiem, że to niebezpieczny człowiek. Jeśli ktoś stanie mu na drodze, to wszystko może się zdarzyć. Ale czasy się zmieniły, więc sobie pomyślałem... — zawahał się.
— Słucham, co ksiądz pomyślał? Że on ciągle na tej samej smyczy chodzi? — roześmiał się Major.
— Nie. Pomyślałem tylko, że czasy się zmieniły, więc może dobrze, by odpowiednie służby wiedziały jak najwięcej o tym człowieku. Wasz urząd przecież po to jest. A pan ma chyba kompetencje. Zresztą mówi się, że chcieliście zwerbować tego dziennikarza do siebie. Więc pewnie wiecie o nim wszystko. Policji mogłoby to być przydatne. To przecież młody chłopak. O ile mi wiadomo, pan ma syna w jego wieku. Gdyby to jemu coś...
— Proszę księdza! — przerwał mu, podnosząc głos.
Po raz pierwszy przestał się uśmiechać. Nigdy nie wspominał o swojej rodzinie. To on był tym, który prześwietlał życiorysy swoich rozmówców, pozostawiając swój własny za nieprzekraczalną granicą. Ksiądz naruszył tę zasadę. I pierwszy raz od kilkunastu lat wymuszonej znajomości wyprowadził Majora z równowagi. Ale nie trwało to dłużej niż kilkanaście sekund.
— Znamy się nie od dzisiaj. Dlatego będę miły. Umówmy się, że tej rozmowy nie było. A biskup będzie mógł nadal żyć w przekonaniu, że ksiądz nie ma niczego przed nim do ukrycia. Szkoda niszczyć sobie karierę. Przecież wiadomo, że papiery spaliliśmy, ale było tego tyle, że nigdy nie wiadomo, czy jakiś gdzieś nie został — powiedział, uśmiechając się w taki sam, na pół drwiący, sposób jak przed laty.
Od tamtego czasu kraj stanął na głowie. Wolne wybory, brak cenzury, likwidacja Służby. Ale Ksiądz poczuł tę samą bezsilność i upokorzenie, jakich doznawał, słuchając wynurzeń esbeka stanowiących nieodłączną część ich spotkań. Wstał gwałtownie, prawie przewracając krzesło. Było mu duszno, chciał jak najszybciej wyjść. Dotarł do drzwi, gdy zatrzymały go kolejne słowa.
— Jak już ksiądz mnie odwiedził, to porozmawiajmy. Jak Polak z Polakiem. Na przykład o tych pismakach. Pewnie pamięta ksiądz ich nazwiska, z jakich byli redakcji — usłyszał. Kiedy się odwrócił, zobaczył długopis w ręku Majora. Był gotowy do notowania. Jak przed laty.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.