- W empik go
Krótka podróż - ebook
Krótka podróż - ebook
Trzy klasyczne, doskonale napisane mikropowieści kryminalne: „Spokojny, sobotni wieczór”, „Sprawa rodzinna” i „Bridż”.
TAURUSGALAXY (lubimyczytac.pl):
Zawarto w tej książce mamy wszystko to co powieść kryminalna powinna zawierać: zbrodnie, nagłe zwroty akcji, błyskotliwe rozwiązania prowadzonych śledztw oraz romanse.
DAKA (lubimyczytac.pl):
Kryminał milicyjny, ale charakterny. Dobry język, nienatarczywe nawiązania do ówczesnej rzeczywistości, raczej skupienie na zagadce. Trzech zagadkach, bo jest to zbiór trzech opowiadań. Dobry przerywnik i możliwość przypomnienia zupełnie innego stylu pisania kryminałów.
GRZEGORZ CIELECKI (Klub MOrd):
Umrzeć w doborowym towarzystwie.
Trzy mikropowieści w jednym tomie. To rzadki przykład w twórczości milicyjnej. Taką formę wybrał Jacek Joachim dla swego ostatniego dzieła „Krótka podróż”. Dzięki czemu mamy trzy trupy, po jednym na mikropowieść.
Oczywiście można było zapewne „Spokojny sobotni wieczór”, „Sprawę rodzinną” oraz „Bridż” rozbudować do pełnowymiarowych powieści, ale autor słusznie postawił na suspens i esencjonalność. I tu wygrał.
Widać wyraźnie, ze Joachim zna na wylot zasady kryminału zarówno klasycznego, jak i milicyjnego i bawi się nimi. Widać to zresztą od razu w kreacji głównego bohatera, która nazywa się… Jacek Joachim czyli tak jak autor (pomysł znany u nas z twórczości Joe Alexa), a w zasadzie pseudonim autora, bo tak naprawdę autor „Krótkiej podróży” to Zbigniew Kubikowski, z zawodu filolog i krytyk teatralny. Nic zatem dziwnego, że budowa poszczególnych mikropowieści, a przede wszystkim pierwszych dwóch, to w zasadzie etiudy teatralne, gotowe Kobry, których niestety nie zrealizowano. Akcja „Spokojnego sobotniego” wieczoru rozgrywa się w domku pod Warszawą. Jacek Joachim, kapitan milicji, zostaje zaproszony na prywatną imprezę przez przyjaciela muzealnika. Spotkanie w gronie znajomych kończy się śmiercią gospodarza. Wychodzi na jaw, że ktoś kradł nie skatalogowane jeszcze eksponaty z muzeum i opychał w Desie. Ten właśnie mordercą jest. A zatem klasyczny problem wyspy, gdzie zbrodniarzem jest ktoś spośród nas tu, teraz zgromadzonych.
Wartością dodaną pierwszej mikropowieści jest apologia polskiego krążownika szos – malucha: „Muszę przyznać, że krótka, na szczęście, podróż własnym maluchem, kosztowała mnie sporo zdrowia. Nie, nie myślę o proroctwach moich znajomych i przyjaciół, tych, którzy mieli skody, wartburgi, fiaty i fordy i tych, którzy mieli bilety tramwajowe. – Zrozum, bracie, masz kolana pod brodą, sprzęgło zbierasz po szosie, silnik w sam raz do suszarki, a blacha sypie się po pierwszym deszczu. No i jechałem maluchem i słuchałem ze strachem przeraźliwych zgrzytów przy zmianie biegów i rosnącego stukotu, dźwięczącego i głębokiego”. Czysta poezja. Maluch to pojazd kultowy (ostatnio w TVN Style został wybrany do grona ikon popkultury) i jak widać kultowość zaczynała się już z końcem lat 70. kiedy Jacek Joachim pisał „Krótką podróż”.
„Sprawa rodzinna” jest drugim wariantem tego samego pomysłu. Tym razem przenosimy się do domu w górach (ukłon w stronę Kazimierza Korkozowicza – „Dom w górach”) . Zmienia się także sposób narracji. W pierwszej opowieści mamy narratora pierwszoosobowego, tu zaś Joacek Joachim pozostaje w drugim planie, by ujawnić się w kluczowym momencie. Tym razem spotkanie grona znajomych związane jest możliwością załapania się na spadek. Wydaje się, że Joachim niczym nie może już zaskoczyć, a jednak.
Wreszcie trzecia opowieść „Bridż” (ukłon w stronę Jerzego Edigeya – „Nagła śmierć kibica”) to już typowy milicyjniak, choć też, wbrew pozorom utrzymany w tej samej konwencji wyspy. Już tytuł zdradza nam, że docenta Jabczyńskiego, dyrektora zakładów „Elpa” musiał zabić, któryś z karcianych kompanów, a potem upozorował samobójstwo przez powieszenie trupa. Akcja rozgrywa się w Warszawie, ale jest to Warszawa niestety bardzo zdawkowa. Domyślamy się stolicy po lokalu „Alhambra” (działał do niedawna w Alejach Jerozolimskich, padł na początku 2008 roku, obecnie od miesięcy pustostan). Tajemniczy zakład pracy docenta produkował bliżej nie znane urządzenia przekaźnikowe eksportowane na zagraniczne budowy przemysłowe. Joachim wykrywa, że pojawił się problem niesprawnych podzespołów. No i mamy motyw. Potwierdzi to zresztą rychło prof. Lenart z Krakowa, który przybył do Warszawy i zamieszkał w „Grandzie” (niestety ten legendarny hotel na Kruczej po niedawnym remoncie zmienił nazwę na... plugastwo). Docent wykrył nieprawidłowości w budowie podzespołów CRS ze spółdzielni „Elektronit”. Dacie wiarę, że dopuszczalne odchylenie było często większe niż 1,2? Nic dziwnego, że docent Jabczyński musiał przypłacić życiem wykrycie takiej niedokładności. Ale jak to u Joachima sprawa ma drugie dno.
Polecam. Jacek Joachim w trzech osobach Jacka Joachima, pod trzema kątami naświetlony, w trzech odsłonach działania ukazany. No i jeszcze ukłon wobec klasyka Tadeusza Kosteckiego. Otóż Klemes-muzealnik z pierwszej opowieści ginie od kuli z waltera 6,35.
Mamy także szczyptę mizoginii: „W łóżku jesteś genialna, ale poza tym nie wysilaj się na myślenie”. Tak mówi rzecz jasna jeden z podejrzanych o coś więcej niż instrumentalne traktowanie płci pięknej. Klarowna konstrukcja, sprawnie poprowadzona narracja, umiejętność zaskoczenia to wcale nie wszystkie atuty prozy Joachima. Autor posiada jeszcze dosyć rzadką umiejętność budowania nastroju, co stanowi znakomite uzupełnienie dla wątłej fabuły. A zatem szelest firanki, skrzypnięcie drzwi, postać która blado mignęła w świetle lampy, te wszystkie drobiazgi świadczą o swobodzie dramaturgicznej. Tu i ówdzie trafiają się także zdania, które nadają „Krótkiej podróży” a właściwie trzem krótkim podróżom cech szlachetności, raczej nie spotkanych w milicyjnych powieściach, np. „Wieczór był więc inny niż reszta dnia. I mój stosunek do świata był też inny”. Czytałem z przyjemnością.
Nota: przytoczone powyżej opinie są cytowane we fragmentach i zostały poddane korekcie.
Projekt okładki: Justyna Niedzińska.
Spis treści
SPOKOJNY, SOBOTNI WIECZÓR
SPRAWA RODZINNA
BRIDŻ
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67021-39-5 |
Rozmiar pliku: | 271 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Muszę przyznać, że pierwsza, krótka na szczęście, podróż własnym maluchem kosztowała mnie sporo zdrowia. Nie, nie myślę o proroctwach moich znajomych i przyjaciół, tych, którzy mieli skody, wartburgi, fiaty i fordy, i tych, którzy mieli bilety tramwajowe i piękną przyszłość w totolotku. Ich przestróg słuchałem jednym uchem, bo i jakże mogło być inaczej.
– Nie pozwolę! – grzmiał pewien historyk, zarazem zapalony automobilista. – Zrozum, bracie, kolana masz pod brodą, sprzęgło zbierasz po szosie, silnik w sam raz do suszarki, a blacha sypie się po pierwszym deszczu.
– No dobrze – zgodziłem się – ale rok temu chciałeś kupić malucha i mówiłeś, że jest zupełnie wygodny, silnik ma sprawdzony, a blacha lepsza od plastyku.
– Rok temu! – odpowiedział z urazą i dał nura pod używanego volkswagena, którego niedawno kupił i jak dotąd remontował.
Ale ostatecznie mnie przekonał kierowca naszej milicyjnej warszawy.
– Panie kapitanie – powiedział – gdzie jest napisane, że pan nie będziesz ten szczęściarz?
No i jechałem maluchem i słuchałem ze strachem przeraźliwych zgrzytów przy zmianie biegów i rosnącego stukotu, dźwięcznego i głębokiego; zatrzymałem samochód raz i drugi, obszedłem go w skupieniu dookoła, nie zobaczyłem niczego podejrzanego. Ale wystarczyło ruszyć, aby piekielny stukot zjawił się znowu. Za trzecim razem stanął przy mnie bosy, może ośmioletni chłopak.
– Niech pan domknie maskę – powiedział – bo będzie panu klekotać.
Wściekły domknąłem maskę i pojechałem. Już nic nie stukało.
Nic dziwnego, że pod domem Klemensa zatrzymałem się pełen mieszanych uczuć. Ale wystarczyło wysiąść, spojrzeć z zewnątrz na nowiutki samochód, aby dobre samopoczucie wróciło. Ostatecznie dojechałem.
Rozejrzałem się. Czas by już było na pierwszą samochodową rozmowę. („Kupiłeś?” – „Właśnie – odpowiem niedbale – ostatnie serie są zupełnie niezłe.” – „No i jak chodzi?” – „A wiesz, zupełnie dobrze. Jeszcze jest nie dotarty, ale…” i tak dalej.) Dokoła było jednak zupełnie pusto. Klemens mieszkał w dużej, ładnej willi, otoczonej sporym ogrodem, o dwadzieścia kilometrów od Warszawy. Nie, oczywiście jej nie kupił, był dyrektorem niewielkiego muzeum, a kilka większych prac z zakresu historii sztuki pozwoliło mu zaledwie na kupno samochodu, dzięki któremu mógł zamieszkać na stałe w domu odziedziczonym po stryju i prowadzić życie wcale wygodne, choć bynajmniej nie luksusowe.
Z ostrożnością nowicjusza zamknąłem samochód na klucz i wąskim, starannie utrzymanym chodniczkiem obszedłem willę. Od strony ogrodu płaskie, półkoliste stopnie prowadziły na obszerny taras, ale nie wszedłem tam, bo z głębi ogrodu dobiegły mnie zmieszane głosy i głuche uderzenia piłki.
Oczywiście, grali w siatkówkę. Klemens w szortach i siatkowej koszulce, dwie młode kobiety w barwnych, letnich sukienkach, kilku mężczyzn, wszyscy rozkrzyczani, zakurzeni, na pół przytomni. Nie, nie było tu z kim mówić o samochodach.
– No, jak się jechało? – zawołał Klemens. Podniósł palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. – Przerwa! Osiem sześć dla was. Nasz serw. Jacek dojdzie do nas, będzie nareszcie czwórka przeciw czwórce. Cześć.
Podbiegł do mnie z wyciągniętą ręką. Był szczupły, wysoki, gdyby nie siwe skronie, wyglądałby na studenta szczególnie teraz, w tym stroju.
– No co, przyjechałeś maluchem? Jeszcze się nie rozsypał?
Oczywiście, on miał dużego fiata.
– Spóźniłem się trochę – powiedziałem – trzy razy pomagałem facetom na szosie zbierać duże fiaty.
– Dobra, dobra – roześmiał się. – Pogadamy za miesiąc.
– Nie odprzedam – powiedziałem twardo – ani za miesiąc, ani za pół roku.
– Oszalał – westchnął. – Czekaj, nie znacie się. Pozwólcie, Jacek Joachim. Jesteśmy w komplecie.
– To pan – mruknęła szczupła szatynka o chłopięcej urodzie. – Myślałam, że pan jest starszy.
– Ja nie – uśmiechnęła się duża, postawna brunetka o wąskich, zielonych oczach – Klemens mi pana opisywał.
– Hanka jest kustoszem działu archeologii – mówił Klemens wskazując na szatynkę. – Skończyła studia ileś lat temu i chce wyjechać do Egiptu. Ciągle nie może uwierzyć, że z naszego muzeum wyjeżdża się najwyżej na Wolin.
– To zmienię muzeum – wzruszyła ramionami – albo dyrektora.
– No, no – obruszył się Klemens. – Nie tak jawnie.
– Jak cię wygryzą, będziesz wiedział, kto – roześmiał się krępy, piegowaty blondyn o pooranej zmarszczkami twarzy. Ale wszyscy milczeli i jego śmiech urwał się nagle, na nienaturalnie wysokiej nucie.
Klemens szybko dokończył prezentacji. Druga z kobiet, ta dorodna z zielonymi oczami, miała na imię Ludmiła i była żoną piegowatego dowcipnisia. Teraz dopiero go sobie przypomniałem, widywałem go u Klemensa w muzeum. Tak, to on. Nazywał się Wąski, zrobił niedawno doktorat. W muzeum nazywano go oczywiście Niewąski. Był tam jeszcze szkolny kolega Klemensa, obecnie, jak się okazało, docent matematyki, a nazywał się Bajbun, młody asystent muzeum o długich włosach, który podał mi rękę, patrząc w inną stronę, i mruknął niewyraźnie: Stanisławski lub coś podobnego – wreszcie spokojny starszy pan, piastujący jakieś wysokie stanowisko w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego.
– To Rysio Kitowicz – powiedział o nim Klemens. – Jak z nim będziesz dobrze, zawsze ci wszystko załatwi.
– Oczywiście w granicach przepisów – zastrzegł się szybko Kitowicz.
A na koniec z zarośli wyłoniła się postać przedziwna: bardzo wysoki i chudy starszy pan z bujnymi wąsami i w maciejówce. Podszedł do mnie sprężystym krokiem.
– Jestem wujem Klemensa – wyjaśnił wyciągając rękę. – Nazywam się Pacholak. Słyszałem o panu.
I ja o nim słyszałem. Starszy pan był niegdyś rotmistrzem ułanów i pisał pamiętniki. Klemens opowiadał o nim dużo i często.
– Chętnie bym się czegoś napiła – powiedziała Hanka – i przebrała. W sukience nigdy nie przyjmę ścięcia Klemensa.
– Bez sukienki też nie przyjmiesz – powiedział Klemens – ale myśl jest dobra. Zrobimy przerwę? Osiem sześć dla was, nasz serw.
– Zrobię wam wody z sokiem i lodem – oświadczyła pani Ludmiła Wąska.
I poszliśmy wszyscy w kierunku domu. Panie przodem, z głowami zwróconymi ku sobie, za nimi bezładną gromadą mężczyźni, na końcu Klemens i ja. Rotmistrz Pacholak, uzbrojony w wielki kij zakończony pętlą i siatką, ruszył między drzewa sadu, na jabłka.
– Cieszę się, że przyjechałeś – powiedział Klemens.
– I ja się cieszę. Weekend wymarzony. Pogoda i ten twój dom, przecież tu tylko ptaki słychać. Właściwie można ci zazdrościć.
– Myślisz… – powiedział wolno. – No tak, można mi zazdrościć. Cieszę się, że odpoczniesz, zresztą wiesz, że mój dom zawsze stał i stoi dla ciebie otworem. Tylko tym razem chcę cię prosić o pomoc. I dlatego tak się cieszę, że udało ci się wyrwać.
– O pomoc? – zdziwiłem się. – Zapraszałeś mnie na spokojny sobotni wieczór.
– O pomoc. W ciężkiej i trudnej sprawie. Nie odmówisz mi?
– Co znowu! Wiesz, że możesz na mnie liczyć.
– Wiem. Więc przyjdziesz do mnie wieczorem, dobrze? Zaparzę dobrej kawy, pogadamy.
Weszliśmy na taras. Pani Ludmiła znikła w obszernych drzwiach prowadzących w głąb domu, Klemens pokręcił się chwilę wśród gości i poszedł za nią. Oparłem się o kamienną balustradę, zapaliłem papierosa.
– Klemens opowiadał nam o panu – powiedział docent Bajbun przecierając nerwowo okulary. – Muszę się panu przyznać, że bardzo chętnie czytuję powieści kryminalne. Ja, proszę pana, zajmuję się teorią pościgu. Otóż…
– Ferdek, daj panu spokój – powiedziała Hanka. – Pan tu przyjechał na odpoczynek, prawda, panie Jacku? Bo chyba nie służbowo?
– Chyba nie.
– Pan pierwszy raz u Klemensa?
– Nie, skądże. Przyjeżdżam tu od czasu do czasu od dobrych dziesięciu lat.
– To jakim cudem jeszcze się nie spotkaliśmy?
– A tego to już nie wiem. Inna rzecz, że wpadałem tu na krótko o najrozmaitszych porach.
– No właśnie. Ja służę na dworze tego tyrana od dwu lat.
I zużywamy już drugą piłkę do siatkówki.
– Haneczko – powiedział ze zniecierpliwieniem doktor Wąski – obiecałaś, że mi pomożesz nazbierać jabłek na podwieczorek.
– Dobrze, dobrze – żachnęła się. – Stary rotmistrz już nazbierał na wszystkie podwieczorki do końca sezonu.
– Rotmistrz składa je w swojej szopce – nie ustępował Wąski. – No chodźmy, chodźmy. Szkoda czasu.
Wzruszyła ramionami, ale wstała i po chwili znikli w gęstym sadzie. Widzieliśmy tylko z daleka przesuwającą się i znikającą za pniami drzew kolorową sukienkę Hanki. Ale wydawało mi się, że nie zbiera jabłek. Od czasu do czasu przystawała z odwróconą głową, potem zjawiała się sylwetka Wąskiego, rozmawiali, a może kłócili się.
– Dużo nie nazbierają – mruknął Stanisławski. Był niski, barczysty, twarz miał bladą, nieobecną.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Hm… – chrząknął Bajbun – jak by tu panu powiedzieć. Pan doktor Wąski do pewnego stopnia gustuje w towarzystwie Hanki…
– W wysokim stopniu! – roześmiał się zgryźliwie Stanisławski. – Nie, niech pan nie myśli, że robimy plotki za plecami – dodał patrząc na mnie – ale całe muzeum o nich wie, więc dlaczego pan ma sam dochodzić tych rewelacji?
– A pani Ludmiła? – spytałem lekko.
– Spojrzeli po sobie nie tyle z zakłopotaniem, ile raczej ze zdziwieniem. Bajbun chrząknął po raz drugi, wyciągnął papierośnicę, poczęstował nas, ale okazało się, że w jego pudełku kołacze tylko jedna wypalona zapałka. Klepaliśmy się chwilę po kieszeniach, bez skutku.
– Przyniosę z kuchni – powiedziałem.
Wszedłem do domu. W dużym, staromodnie urządzonym ni to hallu, ni to salonie, było chłodno, przez szpary w kolorowych zasłonach sączyło się gęste światło letniego popołudnia. Wąskie, wysokie drzwi prowadziły na ciemny korytarzyk, w głębi majaczył jasny prostokąt. Tam była kuchnia. Puszysty chodnik tłumił moje kroki. Szedłem szybko, byłem o pół kroku od drzwi, kiedy posłyszałem głęboki głos pani Ludmiły:
– Moje biedactwo…
Nie zdążyłem się cofnąć. Pani Ludmiła, z ramionami na szyi Klemensa, stała tuż przy przeciwległej ścianie, odwrócona do mnie plecami. Ale zobaczył mnie Klemens, oswobodził się łagodnie z objęć żony niewiernego doktora.
– Już idziemy – powiedział spokojnie. – Pewnie jesteście spragnieni.
Pani Ludmiła Wąska chwyciła tacę z przygotowanymi już szklankami, pełnymi wiśniowego napoju, i wybiegła w milczeniu, kołysząc biodrami.
– Przyszedłem po zapałki – mruknąłem.
– Hm, tak – zakręcił się Klemens. – Proszę cię, są… Hm, tak…
– Chrząkasz jak docent Bajbun – roześmiałem się.
– Do pewnego stopnia – mrugnął porozumiewawczo. – Widzisz, dawno się nie widzieliśmy…
– A tak, dobre pół roku.
– No właśnie. Co to ty chciałeś? Aha, zapałki, już masz. Chodźmy. Porozmawiamy wieczorem.
Przeciągnął ręką po czole pokrytym kropelkami potu. Mimo pozorów wesołości oczy miał podkrążone, zmęczone, a jego wąskie usta ścięte były w nienaturalnym grymasie.
Na tarasie byli już wszyscy. Wypiliśmy szybko zimną wodę z sokiem i tającymi kostkami lodu i ruszyliśmy bezładną gromadą na boisko. Klemens grał nieuważnie, za to Hanka była w formie i mimo ryzykanckich ścięć Wąskiego, który notabene ze sztubacką pasją celował właśnie w nią, wygraliśmy trzy kolejne sety.
– Jesteście skończeni – oświadczyłem. – Nie mamy przeciwnika.
– Miałem pecha – skarżył się ze złością Wąski – nic mi nie wychodziło.
– Nie tłumacz się – wołała Hanka. – Różnica dwu klas.
– Ale przedtem przegrywaliście – argumentował rozpaczliwie Bajbun.
– Doszedł do was Joachim – poparł go Stanisławski.
– A czy ja coś ujmuję Jackowi? – zdziwiła się Hanka. – Przy nim zabłysły nasze talenty, o!
– Dosyć – zadecydowała pani Ludmiła Wąska. – Patrzcie, już prawie siódma. Chodźmy się trochę ogarnąć, a potem pomyślimy o kolacji.
– Kwaśne mleko! – wrzasnął przeraźliwie rotmistrz Pacholak, wyskakując zza kępy bzów. – Kwaśne mleko jest najzdrowsze! Przyniosę z piwniczki!
– Niechże wujek nie straszy ludzi! – zawołał Klemens. – A swoją drogą, pomysł jest dobry.
– Będziemy pili kwaśne mleko – nuciła Hanka idąc tanecznym krokiem w stronę tarasu. – Będziemy pili kwaśne mleko…
– Wstaw samochód do garażu – rzucił przechodząc Klemens. – Jakoś się pomieścimy.
– Nareszcie – odetchnąłem – nareszcie ktoś wspomniał o moim samochodzie.
– Kupił pan samochód? – zainteresował się Stanisławski. I już mnie nie odstępował. Byłem mu prawdziwie wdzięczny, nareszcie mogłem z kimś pomówić o wadach, a przede wszystkim zaletach malucha. Wstawiliśmy go do garażu, wytarłem jeszcze szmatą maskę, rozcierając kurz w podłużne smugi. Zdaje się, że nie tak się czyści karoserię.
– Ja, proszę pana, także myślę o kupnie samochodu – mówił Stanisławski – ale wie pan zapewne co nieco o zarobkach pracowników naukowych. Dawno bym już rzucił to muzeum, czekam tylko, kiedy zrobię doktorat. Ale co tam. Szczerze mówiąc, po historii sztuki składałem egzamin na reżyserię filmową, no i oblałem.
– Ale chyba pracuje się panu przyjemnie – powiedziałem zdawkowo.
Wzruszył ramionami.
– Co tu mówić o przyjemnej pracy – mruknął. – Jeden Klemens rzeczywiście zna się na robocie i ją lubi. No i coś robi. A reszta?
– No jakże – powiedziałem – pani Hanka…
– Hanka marzy o zagranicznych stypendiach – powiedział ze złością – a jeżeli jeszcze o czymś, to w każdym razie nie ma to nic wspólnego z pracą w muzeum. A jak Wąski zrobił doktorat, to ja nie wiem. Ja bym mu za tę pracę nie dał magisterium. Siedzi się, proszę pana, latami i kataloguje zbiory. Nawieźli tego z zamków i zameczków, dworów i dworeczków do nagłej cholery. Wszystkie piwnice zawalone skrzyniami, jest robota do końca życia. Na-u-ko-wa! Niech to jasny szlag trafi.
Tymczasem zamknęliśmy garaż i wracaliśmy do towarzystwa. Tuż przed wejściem na taras zastąpił nam drogę rotmistrz Pacholak i Stanisławski umilkł.
– A ja, kochany panie, mleczko już przyniosłem – zawołał rotmistrz. – Zimne, a gęste, że choć nożem ty kraj. Ot, przyjemność. U nas, kochany panie, mleko my w kamiennych stakanach stawiali…
Obejrzałem się, Stanisławski znikł. Westchnąłem, a rotmistrz ujął mnie za guzik i mówił dalej:
– Ot, panie, na polowanko się jechało, niewielkie, pół dnia, na zajączki. Major ci do mnie, kochany panie, zjechał, ja do mojego wachmistrza mówię, zadbaj ty, kochanieńki, żeby mleczko za powrotem było. I jedziemy, kochany panie, i major wachmistrza widzi, i trach, panie, z dubeltówki…
– Wachmistrza? – przeraziłem się.
– Nie, panie kochany, zajączka. A wachmistrz butelki niesie, dobraż wódka była, przepalana, jaż ci mleczko kazał nagotować, a on taajest, pajee tmistrzu! – stuknął obcasami – mleczko po wódce najlepiej smakuje!
I nagle, bez przejść, rozejrzawszy się tylko dokoła, dodał tym samym, gawędziarskim tonem:
– A i dobrze, że pan przyjechał, Klemens o panu mi mówił. Tych tu ja znam, panie kochany, za żadnego, panie, grosza nie dam. Może ja staromodny, ale mnie się to nie podoba. Nie podoba! – podniósł rękę. – Nic dobrego tu się nie dzieje! Pomów pan z Klemensem, kochanieńki. Pomów pan.
Odwrócił się i znikł między drzewami.
– Panie Jacku! – zawołała z tarasu Hanka – Klemens pana szuka. I kto mi chleb pokraje?
Wbiegłem po schodach i wpadłem na Klemensa, wychodził właśnie z hallu.
– Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju – powiedział. – Zmieściłeś wóz? Nie obiłeś mojego? Chcesz się pewnie umyć.
– Zmieściłem, nie obiłem, chcę.
– Hanka, zostaw, Ludmiła tym się zajmie.
– Daj odetchnąć tej swojej Ludmile.
– Jestem na usługi! – zawołał Wąski. Umyty, uczesany, w szarym garniturze z tropiku, śnieżnobiałej koszuli, z pięknie zawiązanym krawatem.
– Kroić chleb! – rozkazała Hanka.
Klemens zaprowadził mnie na piętro.
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI