- W empik go
Kruk andaluzyjski - ebook
Kruk andaluzyjski - ebook
Kiedy adrenalina i walka z własnymi demonami wiodą cię na skraj przepaści. Redaktor Ewa Mulner podejmuje się odszukania zaginionego w Wenezueli małżeństwa Majchrzaków, które ma niejasne powiązania z rodziną Hugo Cháveza, i napisania na ten temat reportażu. Sprawa nie jest prosta, a wkroczenie na tereny objęte działaniami partyzantów wyjątkowo niebezpieczne. Czy determinacja Ewy wystarczy, by rozwikłać zagadkę zaginięcia? Jak daleko posunie się dziennikarka?Katarzyna Dryńska – tłumacz i kulturoznawca. Absolwentka anglistyki i amerykanistyki. Pracuje w amerykańskim koncernie medialnym, gdzie odpowiada za to, by widzowie mieszkający na kilku kontynentach mogli oglądać najbardziej znane programy rozrywkowe w kilkudziesięciu wersjach językowych. Nie lubi mieć czasu wolnego. Gdy nie pracuje, uczy się, pisze i podróżuje. Jej największą pasją są ludzie i język, nie tylko obcy. Wykorzystuje go, by jednać ludzi, szukając podobieństw między różnicami, które ich dzielą. Wierzy w siłę filantropii, nie wierzy w twórczą siłę konfliktu.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-03-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czterdzieści pięć centymetrów. Prawa stopa skręcona wokół własnej osi. Świeży uraz, sądząc po naprężonym mięśniu łydki. Skóra zaróżowiona. Raz. Spodnie czyste, świeżo wyprasowane. Ściągnięte do połowy uda. Jądro lewe zmiażdżone, prawe naderwane. Czerwone smugi wzdłuż obu nogawek. Dwa. Dłoń wbita w ziemię, nie głębiej niż do połowy. Błąd. Cztery palce obcięte równo, cztery kości śródręcza pionowo wpuszczone w posadzkę. Kciuk luźny. Trzy. Dziesięć centymetrów. Lewa stopa bez obuwia. Zdeformowana, duży palec pozbawiony paznokcia. Widoczne otarcia na kostce. Strumień światła zawraca. Całkowita perforacja jamy brzusznej, jelito grube i otrzewna przemieszczone na zewnątrz. Ciało w pozycji bocznej. Cztery. Włosy blond, kręcone, do ramion. Cherubinek. Reflektor na klatce piersiowej. Rana postrzałowa, średnica wlotu kuli maksymalnie sześćdziesiąt pięć milimetrów. Pięć. Staw łokciowy prawy w stanie wyjściowym, wyraźne ślady kompresji piszczela. Sześć. Żywi pośród martwych są jak dzieci, od których ci pierwsi różnią się tylko tym, że nigdy nie staną się dorosłymi. Siedem. Martwi pośród żywych są jak zdjęcia z rodzinnego albumu. Nieruchome. Nieme. Krzyk trupów wpełza w ciała i umysły ocalałych. Sączy jad, zatruwa, zamraża czas. W najlepszym wypadku onieśmiela. Osiem. Pary jednorodne – martwi wśród martwych i żywi wśród żywych – mają największe szanse na udane życie. Doczesne lub wieczne, wybór jest – rzecz jasna – niemożliwy. Przy czym jedno drugiego nie wyklucza, a szczęśliwcy cieszą się podwójnie. Dziewięć. Krew rozlana na chodniku to nie lustro i nie można się w niej przejrzeć. Dziesięć. Wojna jest zła.
Bukareszt. Plac Uniwersytecki. Biegnę. Kamera przestała być tarczą ze cztery dekady temu, więc wiara w to, że w uniknięciu kulki pomoże mi legitymacja prasowa Agence France Presse, jest – szczerze mówiąc – fantasmagorią idioty. Calderon zginął trzy dni przed Bożym Narodzeniem. Huwé też nie miał szczęścia, gdy snajper wycelował do niego, myśląc, że eliminuje zasłużonego propagandzistę Ceauşescu. Intercontinental dzieli od Placu jakieś pięćset metrów, i jest to odległość wystarczająca, by dać się załatwić przypadkowi. Lub czyjejś złej woli, o ile będzie ona elementem planu eksterminacji ludność cywilnej na terenie opanowanym przez wywrotowe siły rewolucyjne. Przyspieszam. Przed wejściem do hotelu potykam się o kolejne zwłoki, tym razem niczyje. Jakiś John Doe. Jakiś Jan Kowalski. Świadectwo bezczelności lub błędnie wymierzonej trajektorii pocisku, biorąc pod uwagę to, że w Intercontinentalu siedzą dziennikarze największych agencji informacyjnych świata. Fundowanie im takiego obrazka można uznać za prowokację. W zasadzie lub mimo wszystko, bo podejrzliwość Casteksa – to mój szef – rośnie z dnia na dzień. Choć podziurawione jak durszlak ciało „Geniusza Karpat” już dawno ostygło na cmentarzu komunalnym Ghencea, pytania o okoliczności masakry w Timisoarze nie milkną.
Mam na imię Ewa. Jestem dziennikarką. Michel wysłał mnie do Bukaresztu z reporterami AFP. Wie, że mam nosa do tej roboty. Niedawno skończyłam osiemnaście lat, który to fakt ustanowił granicę wpływu świata na mój skromny żywot. Dobrze mi z tym.
Jean-Louis Calderon – dziennikarz francuski, korespondent radia Europe 1 oraz kanału telewizyjnego La Cinq, rozjechany na Placu Uniwersyteckim przez transporter opancerzony 22 grudnia 1989 podczas pełnienia obowiązków służbowych.
Danny Huwé – dziennikarz belgijski, wysłannik flamandzkiej stacji Vlaamse Televisie Maatschappij, zastrzelony 24 grudnia 1989 roku podczas próby wjazdu do Bukaresztu po wizycie w Sofii.
Michel Castex – dziennikarz francuski, szef ekipy Agence France Presse, relacjonującej wydarzenia rewolucji rumuńskiej w grudniu 1989 r. Autor książki Un mensonge gros comme le siècle: Roumanie, histoire d’une manipulation, w której postawił tezę o politycznej mistyfikacji, wskazującej na Michaiła Gorbaczowa jako rzeczywistego architekta zdarzeń, które ostatecznie doprowadziły do upadku reżimu Nicolae Ceauşescu. Zdaniem Casteksa koniec dyktatury był skutkiem zamachu stanu zainspirowanenego przez rosyjskiego przywódcę, a nie presji oddolnej, ukierunkowanej przez rumuńskie siły demokratyczne.
„Geniusz Karpat” – jeden z tytułów, którymi posługiwano się, mówiąc o Nicolae Ceauşescu za jego życia. Dyktatora nazywano także „Słońcem Karpat”, „Budowniczym wszystkiego” czy „Pierwszym sługą ojczyzny”.Rozdział 1
Kieliszek Ewy Mulner
Strach towarzyszył jej od dziecka. Początkowo bała się czerni, duchów zmarłych przeglądających się w lustrze zaraz po śmierci i wielkich samochodów porywających niegrzeczne dziewczynki. W szkole lista wydłużyła się o wyniki klasówek, niespełnienie nadziei rodziców i nazbyt pewne siebie koleżanki. Czasy uniwersyteckiego szaleństwa utrwaliły w niej niechęć do nauki, a każda sesja paraliżowała ją w sposób zagrażający ukończeniu studiów. Kiedy i ten etap się skończył, wkroczyła mocno niepewnym krokiem w świat dorosłych. Wtedy okazało się, że przyjaciele nie są jej oddani tak bardzo, jak by tego oczekiwała, a człowiek żartobliwie nazywany przez nią małżonkiem wcale jej nie kocha.
Pewnie spisałaby samą siebie na straty, gdyby nie ciekawość świata. Tak wielka, że momentami graniczyła z naiwnością dziecka. Cechę tę tonował jednak fatalistyczny stosunek do świata. Ewa Mulner była bowiem kobietą przesądną. Wierzyła w duchy i upiory, ukradkiem czytała horoskopy. Kiedyś była nawet u wróżki. Na ścianach własnego domu zawiesiła talizmany, w oknach – lustra mające odbijać złą energię. Widząc czarnego kota, pluła trzy razy przez lewe ramię, ale dla pewności wolała ten rytuał powtarzać co najmniej trzykrotnie. „Strzeżonego pan Bóg strzeże”, mawiała na przekór niedowiarkom, którzy po cichu szydzili z jej dziwactw. W totka nie grywała z zasady. Pospolitość i powszedniość mierziły ją, gwarancji własnej skuteczności szukała gdzie indziej. Pielęgnowała w sobie przekonanie, że wpływ człowieka na jego własny żywot jest mocno ograniczony siłami nie z tego świata. Wierze w determinizm lubiła przeciwstawiać pytania o to, w jaki sposób można wyprzedzić czas i wiedzieć w teraźniejszości o tym wszystkim, co miało się dopiero wydarzyć.
Tego dnia Ewa jak zwykle zwlekła się z łóżka z potwornym bólem głowy. Pod sufitem sypialni unosiła się cienka papierosowa mgła – ślad po przemyśleniach poprzedniej nocy. Pościel – choć trudno w to uwierzyć – kiedyś śnieżnobiała, obleczona starą koronką – dziś była nieświeża tak bardzo, że zbierało się na wymioty. Ewa podeszła do lustra. Twarz szara, zmęczona, włosy splecione w strąki. Zdejmując przepoconą koszulę, uświadomiła sobie, że nie kąpała się od dwóch dni. Jesteś żałosna, pomyślała, wpatrując się ze zdziwieniem we własne odbicie. Fizyczność, którą jeszcze parę miesięcy temu tak bardzo pielęgnowała, napawała ją obrzydzeniem. Delikatnie ścierała resztki makijażu. Tusz w przedziwny sposób zawisł na spuchniętych powiekach, ale puder już dawno wytarła w poduszkę. Usta, choć jeszcze naturalnie pełne, wyglądały jak doklejone do zmęczonego ciała. Zaczęła przyglądać się sobie jeszcze dokładniej – piersi, takie nie jej, zmarszczki na dłoniach. Tylko uda zdawały się należeć do osoby, którą kiedyś podziwiali wszyscy. Kim jesteś, kim? – dudniło w głowie.
Ukryła twarz w dłoniach. Woda. Ciężkie krople uderzały o wannę. Ewa – bezbronna jak dziecko – stała, czekając, aż ożywczy strumień zmyje z niej wszystko to, co nagromadziło się przez tyle miesięcy. „Wystarczy…”, powiedziała głośno, zastanawiając się, co przyniesie kolejny dzień. Nie chodziła do pracy od kilku tygodni. Redakcja dała jej wolne, spodziewając się, że w tym czasie uporządkuje swoje życie i przyniesie interesujący tekst. Czas płynął, a ona tkwiła w marazmie, zastanawiając się, kiedy wszyscy w końcu się zorientują, że napędzanie kabzy zdemoralizowanym reklamodawcom jest ostatnią rzeczą, na którą ma teraz ochotę. Z odrętwienia wyrwał ją dzwonek telefonu.
– Ewa?
– Tak. Kto mówi?
– Dzwonię na prośbę naczelnej. Prosiła, żebyś w przyszły poniedziałek pojawiła się u nas z jakimś tematem.
– Aha.
– Posłuchaj, ona jest wściekła. Zaszyłaś się gdzieś na wsi, nie można się z tobą skontaktować. Co się dzieje?
– Nic. Kto mówi?
– Nie znamy się jeszcze. Pracuję tu dopiero od dwóch dni. Naczelna kazała mi do ciebie zadzwonić i przekazać informację.
– Aha…
– Ewa, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Muszę. Za to mi płacicie.
– Naprawdę? Zniknęłaś, nikt nie wie, co się z tobą dzieje.
– Pracujesz od dwóch dni, więc skąd możesz wiedzieć. Nieważne. I tak miałam się odezwać. Temat już mam, potrzebuję tylko trochę pieniędzy. Jakieś pięćdziesiąt tysięcy dolarów na początek. Załatwisz to?
– Naczelna wie, o co chodzi? Wiesz, to okrągła sumka…
– Jeszcze nie, sprawa jest świeża. Dostałam kontakt, reszta nie przez telefon. Mam tylko jedną prośbę. Załatw przelew na moje konto i przekaż naczelnej, że spotkam się z nią w przyszły poniedziałek. Zgoda?
– Sama nie wiem. Dlaczego mam ci ufać?
– Bo zjadłam zęby na tej robocie. Nowa jesteś, tak? Dobrze, jak młodzi ufają starszym.
– Akurat! Ale wiadomość przekażę. Odbierzesz, gdy zadzwonię?
– Płacicie mi za to, żebym odpowiadała na różne pytania. Takie też.
– Gdzie wyjeżdżasz? Daleko?
– Wiem, co robię. Nie martwicie się o mnie, będzie dobrze. Pa.
Odłożyła słuchawkę zadowolona z końca kolejnej nudnej rozmowy. Nie wiedziała jeszcze, co i gdzie bę-dzie robić. Jasne było zaś, że zyskała właśnie kilka dni spokoju. Zabaluje gdzieś, pomyśli, może coś samo wpadnie jej do głowy. Złudne nadzieje, i tak mam wszystko w dupie. A tam jest ciemno, wąsko i wilgotno.
Nuda zabija. Popycha do irracjonalnie ryzykownych zachowań. Skutecznie wytłumia reakcje na najbardziej nawet oczywiste bodźce, wpychając człowieka w kolejne używki. Ewa uwielbiała smak i zapach czerwonego wina. Paliła przynajmniej paczkę papierosów dziennie. Z czasem zrozumiała, dlaczego w życiu odpowiada jej wysoki poziom adrenaliny. Początkowo nakręcał pozytywnie. Mawiała, że szybka jazda samochodem pozwala poczuć rytm życia. Mechanizm pozostawał ten sam – tylko wtedy czuła cokolwiek. Myśl domykała figurę – intuicyjnie wyczuwała, że to, co nazywa się normalnością, jest jej organicznie obce. Biegła przed siebie tylko po to, żeby po raz kolejny rozbić się o te same wnioski. Nie uciekniesz, mówiła sobie. Możesz się zabić, ale nic ci to nie da. Życie i tak będzie toczyło się swoimi torami. Możesz tego chcieć. Możesz nie chcieć. Nic z tego nie wynika, bo taka jest konstrukcja całego świata. Niestety po śmierci też jest jakieś życie. Inne, ale jest. Rezygnacja z tego życia – życia tu i teraz – jest całkowicie bezsensowna. Eksperymenty związane ze zwiększaniem dawek epinefryny stawały się coraz bardziej kosztowne. Finansowo i emocjonalnie. Z czasem również nieprzyjemne, biorąc po uwagę zjazd, który zaliczała po kolejnym wypadzie do nocnego klubu.
Mijały kolejne godziny. Ewa wpatrywała się w okno, negocjując ze sobą moment wyjścia z domu. Telefon zadzwonił tak natrętnie, że nawet przez moment nie przyszło jej do głowy, żeby go nie odebrać.
– Ewa?
– Aha…
– Naczelna podpisze przelew. Warunkiem jest kilkuzdaniowy opis tego, co ci chodzi po głowie. Masz dziesięć minut na wykonanie tego telefonu. Co mam jej powiedzieć?
– Że zadzwonię za dziesięć minut.
Nie najgorszy układ. Zarobić tyle kasy w niecały kwadrans to prawdziwa sztuka. Ale przyjemności, które czekają mnie później, są warte ryzyka związanego z wymyśleniem wyjątkowo absurdalnej historii w tak krótkim czasie. Po chwili Ewa nie miała już żadnych wątpliwości, jak przekonać naczelną.
– Dzień dobry, Aniu… Wiem, że czekasz na pewne informacje.
– Posłuchaj, udziałowcy siedzą mi na karku od kilku tygodni. Międlą w palcach każdą złotówkę, a ty chcesz budżetu walutowego na pomysł, o którym nie wiem kompletnie nic. Masz talent, o tym wiedzą wszyscy. Ale jesteś leniwa, ostatnio skrajnie niesłowna i nieodpowiedzialna. Nie podłożę się nawet dla ciebie. Co planujesz?
– Za kilka dni wylatuję do Caracas. Z lotniska odbierze mnie Martinez, kiedyś ci o nim wspominałam. Jest moim informatorem od dłuższego czasu. Pamiętasz historię małżeństwa Majchrzaków z Rzeszowa? Niedawno rozpisywała się o nich cała polska prasa. Porwanie dla okupu tym razem nie ma żadnego sensu. Politycznie uzasadnienie również jest karkołomne, bo Rzeczpospolita Polska nie prowadzi żadnych istotnych dla siebie interesów w tej części świata. Może oczywiście chodzić o próbę wywarcia presji na Stanach, ale Obama ma dość problemów z własnymi obywatelami w Wenezueli, żeby miał negocjować na rzecz sojusznika, z którym wiążą go pozornie ważne związki w Iraku. Historia nie trzyma się kupy. Być może chodzi o powiązania tych ludzi z rodziną Cháveza? Mam na myśli romans, który z Rosą Virginią miał syn Majchrzaka. Być może jeszcze o coś. Nie dowiem się tego, jeśli tam nie pojadę. Wiesz dobrze, że nikt poza mną nie dysponuje na miejscu sprawdzonymi kontaktami. I nikt nie ma takiej siły przekonywania, jak ja. Nikt z tych, którymi z taką lubością się otaczasz.
– Daruj sobie ten sarkazm. Kiedy dostanę tekst?
– Muszę mieć co najmniej dwa miesiące.
– Cztery tygodnie i ani dnia więcej. I to pod warunkiem, że będziesz się ze mną kontaktować co tydzień. Muszę wiedzieć, gdzie jesteś.
– Zgoda. Ale miesiąc na taki temat to za mało. Znasz tę robotę od podszewki, nie żądaj ode mnie cudów. Muszę być ostrożna i mieć czas na to, żeby zaskarbić sobie zaufanie różnych ludzi. Także partyzantów. To młodzi chłopcy. Opętani ideologią, która daje im poczucie przynależności do świata ich dziecięcych marzeń.
– Ewa, warunki znasz, decyzja należy do ciebie. Nie będę ryzykować. Więc?
– Twarda jesteś. Zawsze taka byłaś. Spróbuję.
– Przelew podpiszę w ciągu godziny. Na połowę sumy. Druga rata, gdy dostanę pierwszą wersję tego materiału. Pierwszy kontakt ma nastąpić zaraz po wylądowaniu. Gdyby coś się stało, daj znać Władkowi. Pracuje w polskiej ambasadzie w Caracas. Pamiętasz go?
– Tak.
– To attaché do spraw politycznych, ale ze względu na swoje upodobania – pomijam ich naturę – zna tam bardzo wielu ludzi.
– Jaką naturę?
– Jego numer prześlę ci esemesem. I naucz się w końcu, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
– Gdybyś rzeczywiście tak myślała, nie dałabyś mi aż dziesięciu minut na wykonanie tego telefonu. Prześlij pieniądze. Bilet i resztę załatwię sama.
Ewa nigdy nie podważyłaby zaufania, którym obdarzała ją naczelna. Jednak ta rozmowa była dziwaczna. Anka zainwestowała wiele swojego prywatnego czasu w to, żeby przekonać Ewę, jak bardzo zadbała o komfort psychiczny swojej redakcyjnej ulubienicy. W Polsce kryzys, ekonomiści nadymają bańkę negatywnych prognoz do rozmiaru Pałacu Kultury, a ona zgadza się na taki wydatek. Pomyślała sobie jednak, że cele jej i Anki od pewnego czasu wcale nie muszą być zbieżne. Co więcej – że niezupełnie obchodzą ją przyczyny tej sytuacji. Dysproporcja potrzeb jest integralną częścią relacji międzyludzkich. Rozpad więzi – nawet bardzo bliskich – zdarza się w sposób naturalny i nierozsądne jest poświęcanie analizie jego przyczyn zbyt dużo czasu. Propozycja była klarowna. Ewa wysili swój intelekt dość nieznacznie, Anka skokowo zwiększy wyniki czytelnictwa swojej gazety. Uczciwy układ…
Przynajmniej do pewnego stopnia, biorąc po uwagę fakt, że znajomość Ewy z Martinezem miała charakter dość luźny. Poznała go kilka lat temu na wakacjach. Był w nieoczywisty sposób przystojny. Erudyta i poliglota. Kobiety go uwielbiały. Wiedział, jak o nie zabiegać, jak dać im to, o czym ich mężowie mogli tylko pomarzyć. Oni spłacali kredyty i strzegli domowego ogniska dokładnie w tym samym czasie, gdy ich żony fantazjowały o kolejnej nocy w ramionach wenezuelskiego awanturnika. Stylem życia przypominał Hemingwaya. Był bezczelny i egoistyczny. Wiedział, jak każdą prowincjonalną gąskę skutecznie utwierdzić w przekonaniu, że ma na niego wpływ absolutnie narkotyczny. Poczucie wyjątkowości, które im dawał, wykluczało zadawanie pytań o prawdziwą przyczynę jego starań. Choć może się to wydawać nielogiczne, zaufanie, którym go obdarzały w nadziei na to, że je bezgranicznie odwzajemni, skłaniało je do deklaracji całkowicie absurdalnych w treści i równie intratnych w formie – dla niego.
Jednak do Ewy Martinez miał stosunek zgoła inny. Intrygowała go. Damy takie jak ona spotykał raczej rzadko. Były to te przedstawicielki płci pięknej, które doskonale zdawały sobie sprawę z niuansów rządzących przestrzenią pojawiającą się na przecięciu świata kobiet i mężczyzn. Sprawnie rozpoznawały tych, którzy odczytują subtelne sygnały przez nie same wysyłane, i równie szybko potrafiły je puentować w sposób, który dawał im samym satysfakcję.
Liczba parametrów charakteryzujacych Ewę nieustannie się zmieniała, a ona sama pozostawała kostką Rubika. Nigdy nie zostawiała wątpliwości, że ta znajomość – choć z pewnością ważna – ma służyć celom znacznie wykraczającym poza jego potrzeby. Za informacje płaciła regularnie. W walucie, która była dla Martineza zawsze najbardziej satysfakcjonującą formą wynagrodzenia – również. Bywało, że zastanawiał się, kim – tak naprawdę – jest kobieta, która pod jego wpływem otwierała się w sposób dla niego zaskakujący, a która tak sprawnie prowadziła skomplikowane interesy w różnych częściach świata. Ewa pozwalała na pytania. Odpowiadała tylko na te, które uznawała za istotne – dla niej samej, rzecz jasna. Nigdy nie wchodziła w głębszą dyskusję na tematy zawodowe, wiedząc, że Martinez jest tylko informatorem i tylko w takiej roli może występować.
– Pedro? Pedro Martinez?
– Tak. Kto mówi?
– Ewa.
– Minęło dużo czasu.
– Dużo…
– Dlaczego się odezwałaś?
– Powód się nie zmienił. Dużo wiesz….
– Ile?
– Dwadzieścia tysięcy.
– Dwadzieścia tysięcy? Czego?
– Amerykańskich dolarów, mój drogi.
– Żałosna stawka. Za co?
– Twoi przyjaciele cenią się o połowę niżej.
– Moi przyjaciele – o ile ich mam – nie wiedzą nic.
– Pedro?
– Tak?
– Dwadzieścia tysięcy to dużo. Nie targuj się ze mną. Kasa taka, jak zwykle. Płacę ci kupę forsy również za to, żebyś był miły.
– Jestem miły.
– Miły być może będziesz. Wtedy gdy się spotkamy.
– Jakie masz plany?
– Przylatuję za kilka dni. Odbierzesz mnie z lotniska. Muszę mieć dobry hotel. Taki, który nie wzbudzi podejrzeń.
– Nierealne. Możesz mieszkać u mnie.
– Chciałabym. Ale nie mogę. Mam trudny temat.
– Jak trudny?
– Bardzo trudny.
– Kotku, u mnie jest miło i bezpiecznie.
– Pedro, ja nie mam czasu. Załatw mi hotel, dobrze? Spotkamy się później. A „kotka” zachowaj dla swojej kolejnej cizi, bo ja z tym słowem skojarzenia mam dość niewdzięczne.
Lot Lufthasą to co najmniej trzy przesiadki. Podróż Swissairem trwa o sześć godzin za długo, poza tym nie lubiła pasa startowego w Zurychu. Przewertowała kilkanaście stron firm pośredniczących w sprzedaży biletów. Po dwóch godzinach znalazła w końcu to, o co jej chodziło. Sprawdziła konto i znalazła na nim pieniądze z redakcji. Natychmiast zrobiła rezerwację i zaczęła się pakować. Przed wyjazdem powinna jeszcze opłacić wszystkie rachunki, w tym również te z wydłużonym terminem płatności. Bóg raczy wiedzieć, kiedy wróci, a kontakt z komornikiem wolała odłożyć na później. Nawet gdyby okazał się on mężczyzną zabójczo przystojnym.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej