- W empik go
Kruk. Nevermore. Tom 1 - ebook
Kruk. Nevermore. Tom 1 - ebook
Dla fanów serialu „Wednesday” oraz twórczości Edgara Allana Poego.
Uważaj, czego pragniesz… Możesz to otrzymać.
Uporządkowane życie Isobel, kapitanki szkolnej drużyny cheerleaderek, właśnie zaczyna się walić. Pan Swanson, nauczyciel literatury, wymyślił następny ze swoich koszmarnych projektów. W parach. I kazał Isobel pracować razem z Panem-Ciemności-Varenem, niesympatycznym, wykolczykowanym gotem, z którym nikt z klasy nie zamienił nigdy bodaj jednego słowa. Może dlatego, że z kamieniami ciężko rozmawiać?
Przy bliższym poznaniu Varen okazuje się jeszcze mniej czarujący, niż się zapowiadało. Wesoły jak cmentarzysko, ciepły jak granitowa płyta, a na dodatek potwornie zgryźliwy. Ale ma to, czego rozpaczliwie potrzebuje Isobel – wiedzę na temat twórczości Edgara Allana Poego. Co więcej, jest gotów wziąć na siebie większą część zadania. Walcząc z uczuciem, że podpisuje cyrograf, Isobel przystępuje do projektu. W końcu wspólna praca nie będzie trwała wiecznie...
Albo będzie trwała, jeśli koszmar, który nosi w sobie Varen, wyrwie się na wolność. Wystarczy kilka dni, by przyjaciele odwrócili się od Isobel, kilka dni, by zmieniło się całe jej życie i kilka nieprzyjemnych słów, by najmroczniejsze marzenia zaczęły się urzeczywistniać. Uważaj, czego pragniesz – możesz to otrzymać.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-261-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PAŹDZIERNIK 1849
Edgar otworzył jedno oko, ale zaraz je przymrużył.
Wagon zatrząsł się i z dołu rozległ się przeciągły zgrzyt metalu o metal. Dźwięk wzniósł się ponad łoskot szyn, a potem zagłuszyło go buchanie dymu z komina. W końcu zlał się z szumem szeptów, które obudziły Edgara.
_– Śpi?_
Poczuł, że mięśnie mu tężeją. Bardzo się wysilał, by zachować spokój, nie ruszać się, oddychać równo i miarowo.
Gdy przejeżdżali przez ostatni tunel, świat znowu pociemniał, a on wyczuł ich ponowną obecność. Demony. Wróciły. Zawsze wracały. Aby przeciągnąć go z tego świata do innego.
Przeszedł go dreszcz. Pozwolił, by powieka opadła.
– _Obserwujcie go –_ wychrypiał inny głos. – _Wsiądzie do następnego pociągu._
Dłoń Edgara zadrżała. Pot gorączki stał się teraz zimnym potem lęku. Perlił mu się na szerokim czole i spłynął na skroń.
Nie mógł z nimi wrócić. Nie teraz, gdy był już tak bliski ostatecznego zerwania więzi z ich światem – jej światem. Dobiegł go ostry dźwięk odsuwanych drzwi przedziału i ośmielił się ukradkiem jeszcze raz unieść powiekę.
Tęgi mężczyzna w dopasowanym mundurze wcisnął się do środka.
– Dojeżdżamy do Baltimore – oznajmił łagodnym, monotonnym głosem. Edgar wiedział, że tamten nie ma pojęcia o jego prześladowcach, o ich groteskowych uśmiechach i diabelskich pazurach.
Konduktor ruszył dalej. Edgar zwietrzył swoją szansę. Zgarbił się, wykorzystując szeroką sylwetkę funkcjonariusza, by zasłonić swój ruch, gdy zsuwał się z siedzenia. Instynktownie zacisnął dłoń na trzcinowej lasce doktora Cartera, którą przemyślnie podmienił, by wejść w jej posiadanie. Tę, w której drzemało lśniące, srebrzyste ostrze.
Koła znowu zapiszczały. Pociąg bez ostrzeżenia zatrząsł się i zatrzymał.
Edgar zachwiał się i głośno krzyknął. Złapał równowagę, chwytając krawędzie drzwi, i odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak puste spojrzenia prześladowców unoszą się i napotykają jego wzrok.
Puścił się biegiem.
Wymknęli się za nim, a ich gniewne szepty brzmiały teraz jak strumień gnanych wiatrem liści.
Minął sąsiedni przedział, potem następny. Przejście przed nim robiło się coraz węższe, gdyż podróżni zbierali swoje rzeczy, ślepi na potwory podążające jego śladem. Gdy zaczął się przepychać, niemal przewracając jakiegoś jegomościa na podłogę, ktoś krzyknął.
Dotarł do najbliższych drzwi i wypadł na zewnątrz. Zatoczył się na peronie, omal nie wypuszczając z dłoni laski doktora. Mocniej chwycił srebrną rączkę, korciło go, by wyciągnąć ukrytą w środku klingę, choćby w takim tłoku.
Z przenikliwym sykiem lokomotywa wypuściła kłąb pary. Edgar skrył się w tym obłoku i nasunął kaptur płaszcza.
Patrzył, jak stwory wyłaniają się z pociągu, a ich kształty rozmywają się w miazmatycznych zwojach czerni. Wylały się najpierw przez drzwi i zaczęły się kłębić wraz z parą, by po chwili z powrotem połączyć się w całość.
Wysokie, chude, szalone demony trzymały się w grupie tylko przez chwilę, po czym rozproszyły, by ruszyć na poszukiwanie.
Edgar wmieszał się w tłum. Przedzierał się przez morze niczego nieświadomych podróżnych, skupiając się jedynie na pociągu, który mógł go zawieźć z powrotem do Richmond. Na jedynej nadziei, która tam czekała.
Dotarłszy na drugi peron, zaczął zwlekać, odwrócony plecami do tłumu. W momencie gdy konduktor krzyknął: „Proszę wsiadać!” – Edgar złapał poręcz i podciągnął się.
– _Tam!_ – Usłyszał warkot jednego z nich.
Popędził do przedziału, oglądając się raz – tylko raz – by zerknąć przez ciemne okna. Tak, podążały za nim, ścigały go niczym piekielne ogary!
Dopiero gdy usłyszał sapanie parowozu, otworzył najbliższe drzwi i wyskoczył z jadącego pociągu z powrotem na peron. Chwiejąc się na nogach, pochylony, pognał w tłum, podczas gdy za nim pociąg ciężko dyszał i nabierał prędkości, wioząc jego prześladowców.
Wiedział, że niedługo dadzą się zwodzić.
Nieważne. Istniały inne sposoby, żeby dotrzeć do Richmond.
Edgar przepchnął się przez ciżbę i wydostał się na ruchliwą ulicę, gdzie przywołał powóz.
– Do portu! – krzyknął i zastukał laską w tylną ścianę, zamykając za sobą drzwi.
Powóz zatrząsł się, zaturkotał i potoczył naprzód.
Jeśli to możliwe, proponowałabym: Rozparty w środku Edgar pozwolił sobie na głęboki oddech. Przyłożył drżącą rękę do spoconego czoła, gdzie za lewym okiem odezwał się tępy, pulsujący ból.
Pojazd kołysał się, sunąc powoli wąskimi ulicami, a ból w głowie ustąpił niebawem miejsca osobliwemu, lecz znajomemu mrowieniu. Zawładnęło nim, przenikając jego zmysły niczym nieznośne, choć lekkie, ciarki zdrętwiałej kończyny.
Edgar powoli opuścił dłoń.
Przeniósł wzrok na zmieniające się cienie po prawej stronie.
Obok niego siedziała ona, jej smukły kształt spowity był świetlistą, białą tkaniną.
– Nie – szepnął.
Ale otaczająca ciemność zaczęła już wzmacniać uścisk.
Opatulała go jak płachta materiału, a gdy jej zimna niczym marmur dłoń ujęła jego rękę, poczuł, że mrok zawładnął nim jak nigdy wcześniej.
W jednej chwili ciemność pochłonął go, pozostawiając pusty powóz.1
ZADANIE
Pod koniec czwartej lekcji szum w głowie Isobel, wywołany dużą poranną latte, już dawno ustąpił. Ziewnęła, czując, że zbliża się klęska, i poruszyła się na krześle, podczas gdy pan Swanson nawijał monotonnie o zielonookim potworze, o Desdemonie, wżdy, zaiste i zaprawdę. Raz za razem poprawiała spiralny wzór, który dosłownie wyryła już na niebieskiej okładce zeszytu.
– To wszystko – powiedział pan Swanson, zamykając wreszcie swój bardzo gruby podręcznik dla nauczycieli. Cała klasa poszła za jego przykładem i rozległ się jednobrzmiący trzask. – W poniedziałek tematem naszej dyskusji będzie Jago i jego rzekoma uczciwość.
Isobel wyprostowała się na krześle, odgarnęła jasne włosy i z rozkoszą zamknęła książkę.
– Zaraz, zaraz – powiedział nauczyciel ponad szmerem i szuraniem krzeseł. Uniósł ręce, po czym je opuścił, jakby ten gest miał moc zatrzymania klasy w bezruchu i przywrócenia wywołanego literaturą elżbietańską otępienia, które za jego sprawą ogarniało wszystkich.
Uczniowie, którzy marzyli o obiedzie i zaczęli już wstawać z miejsc, opadli na nie z powrotem, a ich zadki połączyły się z krzesłami niczym magnesy. Plecaki zsuwały się z ramion, a podbródki z powrotem opierały się na dłoniach.
„Można się było spodziewać”, pomyślała kwaśno Isobel. Swanson nigdy nie puszczał ich przed czasem. Nigdy. A na pewno nie kwadrans przed czasem.
– Poczekajcie i nie denerwujcie się na mnie, moi drodzy – ostrzegł, biorąc stos kartek, które dla Isobel miały podejrzany wygląd świeżo wyjętych z kopiarki.
– Uwaga na materiał, który teraz rozdam – dodał, po czym polizał palec i zaczął kartkować kilka pierwszych egzemplarzy. Następnie cofnął dłoń i wziął kolejny plik, a potem jeszcze jeden.
Isobel pobladła, widząc, jak kartki zbliżają się do niej. Miała nadzieję, że trafi jej się egzemplarz, na którym znalazło się stosunkowo niewiele śliny nauczyciela.
– Zwlekaliśmy z tym już wystarczająco długo – westchnął z udawanym żalem. – Jestem pewien, że starsi was przed tym ostrzegali. No i proszę. To jest to. Moim zdaniem lepiej mieć to za sobą już na początku roku. Tak, zgadliście. Projekt Swansona. – Ostatnie słowa wygłosił tonem radosnym (nawet entuzjastycznym), a pod jego sztywnymi szarosiwymi wąsami pojawił się uśmiech.
Z różnych miejsc w klasie podniosły się jęki, zaś jęk Isobel uwiązł jej w gardle.
Takie projekty zajmowały czas. Dużo czasu.
– To będzie praca zespołowa – ciągnął Swanson. – Termin na ostatni piątek miesiąca. To Halloween, informuję tych z was, którzy nie mają pod ręką swoich iPhone’ów, BlackBerry, Jojo czy innych kalendarzy… Mam nadzieję, że nikt nie ma, dla waszego własnego dobra.
Nuda, od której jeszcze przed chwilą kończyny Isobel stały się ociężałe, a umysł się rozleniwił, zniknęła teraz niczym płaszcz magika.
Zaraz. Powiedział: „Halloween”? A właśnie, gdzie on miał swój kalendarz? Czyżby nie wiedział, że to data meczu futbolowego z Millings? Opanuj się, Swanson. Oddychaj. Wciągaj to, co nazywamy powietrzem.
Jej palce mocniej zacisnęły się na długopisie. Nie odrywała wzroku od nauczyciela angielskiego, zresztą wszystkie odbiorniki ustawione były teraz na kanał Swansona.
– Ten projekt – powiedział – będzie się składał zarówno z prezentacji, jak i szczegółowego wypracowania na dziesięć stron. Chcę, żeby każda para pracujących razem uczniów wybrała sobie znanego amerykańskiego pisarza. Dowolnego. Ale żeby iść z duchem Halloween, niech będą to autorzy nieżyjący, dobrze? Innymi słowy, Stephen King, Heather Grahams czy James Patterson nie wchodzą w grę. Poza tym zadanie należy w całości wykonać poza szkołą, bo w tej chwili jesteśmy w połowie _Otella_.
Dziesięć stron? Dziesięć stron! Ogrom pracy. Zupełnie jak… cholerny adres gettysburski. Czy Swanson naprawdę miał zamiar siedzieć i czytać te wszystkie kartki?
„Pewnie tak”, pomyślała. „I będzie zachwycony każdą chwilą lektury”.
Nie rozumiała tego.
Czemu Swanson musiał zadawać im ogromną pracę z terminem w dniu ważnego meczu? W tym tygodniu nigdy nic się nie robiło. Mógł przynajmniej dać im jeszcze weekend.
Zawsze ją to zdumiewało: nauczycielom najwyraźniej wydawało się, że uczniowie nie mają żadnego życia poza szkołą. Nie docierało do nich, że po powrocie do domu z treningu czirliderek, po zjedzeniu kolacji i nabazgraniu czegoś na stercie prac domowych, które wcześniej jej zadano, w zasadzie nadchodziła już pora na spanie.
Isobel szybko rozejrzała się po klasie. Musiała zlokalizować jakiegoś prymusa, i to szybko.
Zwróciła wzrok na Julie Tamers, wybitną kujonkę pierwszego stopnia, i zaczęła układać w myślach strategiczną trasę w stronę pustego krzesła obok niej, gdy pan Swanson znowu się odezwał.
– Dla waszej wiadomości – zaczął, z dziennikiem w dłoni, opuszczonym podbródkiem i drucianymi okularami wspartymi na czubku nosa – w tym roku wprowadzam pewne nowości z nadzieją, że zarówno poszerzy to wasze horyzonty, jak i poprawi ogólne wyniki pracy. Chcę przy tym zastrzec, że wszystkie pary zostały dobrane losowo. Kiedy odczytam nazwiska z listy, możecie usiąść razem, urządzić burzę mózgów, a potem iść na obiad. Na początek Josh Anderson i Amber Ricks.
Isobel poczuła, że opada jej szczęka.
„Zaraz”, pomyślała. „Zaraz. Losowane pary to były w trzeciej klasie. Nie mógł mówić poważnie”.
– Katlyn Binkly i Alanna Sato – ciągnął. – Dalej mamy Todda Marksa i Romelle Jenkins.
Wokół niej ci, których nazwiska już wyczytano, wstawali z miejsc i szli do przydzielonych partnerów. Isobel siedziała oszołomiona ich zapałem. Naprawdę? Tylko ona odczuwała palącą niesprawiedliwość? Czy nikt inny nie zamierzał się odezwać?
– Isobel Lanley i Varen Nethers.
Ścisnęło ją w piersi.
Och!
O nie! Nie ma mowy.
Powoli odwróciła głowę i z ociąganiem popatrzyła w przeciwległy kąt klasy. Siedział w ostatnim rzędzie, skulony na swoim krześle, i patrzył prosto przed siebie przez potargane atramentowe kosmyki. Na szczupłych nadgarstkach miał paski czarnej skóry, nabijane groźnymi z wyglądu srebrnymi ćwiekami.
Niemożliwe, że to dzieje się naprawdę.
Zapomniała o głodzie i zamiast niego czuła teraz gryzący niepokój, zastanawiając się, które z dziwacznych plotek na jego temat są prawdziwe. Przez chwilę poważnie się zastanawiała, czy nie poprosić o kogoś innego do pary, ale znała Swansona i zdała sobie sprawę, że nie przejmie się tym bardziej niż mielonym ze stołówki.
A może… Może wcale nie będzie tak źle. Gdy jednak jeszcze raz rzuciła na niego okiem, od razu zmieniła zdanie.
Zasłonięty kotarą farbowanych na czarno włosów, nawet nie zauważył jej obecności, nie mówiąc już o fakcie, że – halo! – mieli korzystać z danego im czasu, by rozmawiać o tym koszmarnym zadaniu.
Zastanawiała się, czy powinna wstać i do niego podejść, skoro wyglądało na to, że on nie ma najmniejszego zamiaru ruszyć w jej kierunku.
Zrezygnowana Isobel podniosła się i wzięła zeszyt. Zaczęła szukać dłonią paska plecaka, podczas gdy w myśli powtarzała wszystkie pogłoski krążące na temat Varena. Mówiono, że czasami rozmawia sam ze sobą, że uprawia czary i że ma złe oko wytatuowane na lewej łopatce. Że mieszka w podziemiach opuszczonego kościoła. Że sypia w trumnie.
Że pije krew.
Podeszła do niego spokojnym krokiem, tak jak ktoś mógłby się zbliżać do śpiącego węża.
Zgarbiony na krześle, z jedną ręką wspartą na ławce, wyglądał jak długa linia czerni. Znoszone, ciasno zasznurowane buciory skrzyżował na wysokości kostek. Pod prawą ręką miał wyświechtany czarny brulion w twardej oprawie – kilka razy widziała, jak pogrążał się w lekturze podczas lekcji.
Właściwie zawsze wydawało się, że coś notuje albo szkicuje na jego stronach, choć mogła się jedynie domyślać, co to takiego. A może wszystko zdawało się takie dziwne również dlatego, że Swanson nigdy go nie beształ, tak jak nigdy nie kazał mu czytać na głos ani nie wywoływał go odpowiedzi. Co samo w sobie też było dziwne, bo nikt nigdy nie zwrócił na to Swansonowi uwagi.
Isobel zatrzymała się w bezpiecznej, niemal półtorametrowej odległości. Czekała, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Co miała powiedzieć? „Czołem, partnerze”?
Zerknęła na zegar na ścianie. Do przerwy obiadowej zostało siedem minut.
„Ooobciach”, pomyślała, gdy dalej siedział i gapił się w przestrzeń, jakby wcale nie istniała. Jego entuzjazm był niemal zaraźliwy.
– Słuchaj, nie odwalę całej roboty sama – powiedziała w końcu, postanawiając przełamać dość grube lody „za pomocą młotka o wdzięcznej nazwie „Nie myśl sobie”.
Nawet nie drgnął, ale się odezwał.
– Powiedziałem coś takiego?
Dźwięk jego głosu ją zaskoczył. Zupełnie jakby podejrzewała, że chłopak jest odlany z wosku. Głos miał spokojny, niski i rozsądny, wcale nie opryskliwy, czego się spodziewała. Nigdy dotąd jednak nie odezwał się w klasie. Nigdy, na pewno dobrze pamiętała.
– Nie – przyznała, tężejąc i pragnąc jedynie wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Pomyślała, że Nikki nigdy w to nie uwierzy. Żeby ona była w parze z królem gotów? To ci dopiero wiadomość. – Pomyślałam tylko, że ci powiem… no bo wiesz, ty nic nie mówisz.
Czuła się głupio jako ostatnia osoba w pomieszczeniu, która jeszcze stała, w końcu więc zajęła miejsce obok niego, spojrzeniem omiatając klasę.
W pojedynczych grupkach rozległ się cichy szmer, który przybrał na sile, gdy wszyscy zaczęli przerzucać się pomysłami. Po wymianie zapisanych kartek z zeszytu dwie pary nawet już wstały i wyszły. A ona wciąż tkwiła w tym samym miejscu, próbując się porozumieć z żywym trupem.
Zacisnęła zęby.
Nabrała podejrzeń, że oświadczenie nauczyciela, jakoby wszystkie pary dobrano „losowo”, było jedną wielką ściemą. To pewnie był jego swoisty dowcip, zemsta za to, że nie oddała tego głupiego wypracowania o _Don Kiszocie_.
– Skoro już wykładamy kawę na ławę, że tak powiem – przemówił, z powrotem przyciągając jej uwagę do ich wycinka przestrzeni w kącie klasy. Dziwnie było słuchać jego głosu. – Też nie zrobię tego sam.
Odwrócił głowę i pochwycił ją wzrokiem.
Zamarła, zdumiona intensywnością tego spojrzenia. Oczy miał surowe i zimne, zielone niczym blady nefryt. Podkreślone rozmazanym czarnym cieniem powieki, nie mrugały, gdy wpatrywał się w nią przez pierzaste kosmyki czarnych jak smoła włosów. Miała wrażenie, że przygląda się jej zadowolony z siebie i wyrachowany kot.
Wezbrało w niej zakłopotanie, gęste i czarne niczym złoże ropy naftowej.
Kim był ten facet i z czym miał problem? Jej spojrzenie podążyło na krótką chwilę do metalowego kółka, które oplatało kącik jego dolnej wargi.
Mrugnął powiekami, po czym powoli uniósł dłoń i zgiął palec w przyzywającym geście.
Zawahała się, lecz potem, posłuszna niczym pod wpływem zaklęcia, nachyliła się nad nim.
– Na co się gapisz? – szepnął.
Cofnęła się, czując żar na twarzy. Odwróciła się od niego i podniosła rękę. „SOS, Swanson. Słyszysz mnie?”.
Za nią rozległ się szczęk łańcuchów. Zesztywniała. Opuściła rękę, a potem, podniósłszy wzrok, zobaczyła go nad sobą, wysokiego, wyprostowanego i bladego.
Stłumiła w sobie słowa protestu, gdy ujął jej rękę. Patrzyła, jak długie palce oplatają jej dłoń, a potem, nie mrugając powiekami, obserwowała czarny długopis, który pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął przesuwać się po jej skórze czubkiem równie zimnym i ostrym, jak te oczy.
O mój Boże. Pisał na niej.
Próbowała wydać jakiś dźwięk, ale nie mogła.
Jego twarz nie wyrażała emocji, gdy wykonywał długopisem krótkie, staranne pociągnięcia. Nacisk kulki długopisu łaskotał, zaciskając węzły w jej żołądku.
Mogła tylko patrzeć na pierścień w kształcie srebrnego smoka, szczerzącego się do niej z jego środkowego palca.
Gdy wreszcie skończył, puścił jej dłoń i po ostatnim, jakby strofującym ukłuciu ostrego spojrzenia, odwrócił się. Wziął swój czarny brulion, po czym przewiesił przez ramię sfatygowaną skórzaną torbę.
– Nie dzwoń po dziewiątej – powiedział, włożył sobie długopis za ucho i wymaszerował z klasy.
Twarz Isobel płonęła. Czuła mrowienie tam, gdzie jej dotknął, ledwie wyczuwalnym dreszczem – nie miała pewności, czy sobie tylko tego nie wyobraża. Jakby koniuszki jej palców w jakiś sposób zapadły w sen.
Spróbowała wszystko ogarnąć, najpierw swoje zmysły, a potem osoby, które pozostały w klasie. Bała się zobaczyć, czy ktoś to zauważył, i ze zdziwieniem stwierdziła, że chyba nikt. Nawet Sokole Oko Swanson wrócił do swojego biurka, gdzie siedział, żując kanapkę i przeglądając szkolną gazetkę „Głos Jastrzębia”.
Isobel opuściła wzrok na swoją dłoń.
Wykonany ciemnofioletowym tuszem napis głosił: _V – 555-0710_.3
PO DZIEWIĄTEJ
Chcesz się spotkać z brygadą w Zot’s? – spytał Brad, gdy wyjechał ze szkolnego parkingu i włączył się w sznur samochodów.
– Dziś wieczorem mam jeść kolację z rodzicami – skłamała, przesuwając swój fotel, by wyjrzeć przez okno od strony pasażera. Wiedziała, że wykonuje typowy babski numer, stosując taktykę: „Powinieneś wiedzieć, czemu jestem zła” prosto z podręcznika dla ślicznotek, ale nic jej to nie obchodziło.
– Zaprosisz mnie? – spytał, nie kłopocząc się włączaniem kierunkowskazu, gdy dojechali do świateł.
– Nie.
– Nie? – odrzekł. – Dobra.
Tego było za wiele. Gwałtownie obróciła się na siedzeniu, by usiąść twarzą do niego.
– Co ci powiedziała Nikki? – spytała, postanowiwszy bez ogródek przejść do rzeczy.
– Nikki nic nie mówiła – odparł, skręcając. Wyciągnął rękę, by opuścić osłonę przeciwsłoneczną, i na kolana spadła mu paczka cameli. Isobel uśmiechnęła się szyderczo i odwróciła, by znowu popatrzeć przez okno. Nie cierpiała u niego palenia, które ostatnio stało się czymś więcej niż nawykiem po lekcjach.
– Mark mi powiedział – wyjaśnił.
„No oczywiście”, pomyślała. Teraz wszystko miało sens. Po obiedzie Nikki musiała powiedzieć Markowi, boby pękła, a ten, jako najlepszy przyjaciel Brada, powtórzył mu to przed treningiem. Zupełnie jak w przedszkolu. Połącz kropki.
– Słuchaj – odezwała się – Mam razem z nim zrobić głupi projekt, nic więcej. On też nie chce ze mną pracować, więc zostaw go w spokoju.
– Ale zapisał ci swój telefon na ręce? – spytał, pochmurniejąc. Znowu skręcił, tym razem nieco zbyt ostro, aż Isobel chwyciła się siedzenia. Jedna jego ręka zsunęła się z kierownicy, by wyjąć camela z paczki.
– Nieważne. Zawieź mnie do domu.
– Możesz wyluzować? – warknął. Między fotelami znalazł swoją zapalniczkę Zippo. Otworzył ją i przytknął płomień do papierosa. – Powiedziałem mu tylko, żeby z tobą nie rozmawiał – mruknął, poruszając papierosem między zaciśniętymi wargami. Zamknął Zippo, odrzucił na tylne siedzenie, głęboko zaciągając się dymem, po czym znowu położył obie ręce na kierownicy.
Wcisnęła guzik, by uchylić okno.
– O co chodzi? – spytał, a na jego ustach pojawił się uśmieszek rozbawienia. –Wybacz, że nie pozwalam wymalowanym pedziom pisać po swojej dziewczynie.
Isobel zgromiła go wzrokiem. Jedynie wzruszył ramionami, jakby to go usprawiedliwiało. Skrzyżowała ręce i patrzyła przed siebie, uznając, że najlepiej zbyć go milczeniem, choć wolałaby, żeby powiedział coś więcej. Uśmiechnął się tylko, jakby pomyślał, że jest urocza.
Wprowadziwszy samochód na podjazd przed jej domem, Brad wysiadł jak zawsze, by otworzyć jej drzwi. Tym razem jednak Isobel otworzyła sobie sama. Zatrzasnęła je za sobą, aż łoskot poniósł się echem po okolicy.
– Ej! – zawołał, rozkładając ręce. – Co jest?
Zignorowała go i bez słowa ruszyła chodnikiem.
– Izo! – krzyknął. – Kiciu!
To rozbawienie, ten śmiech, który brzmiał w jego głosie, sprawił, że gniew jeszcze w niej narósł. Podeszła do drzwi wejściowych, nie zamierzając przyznać, że przesadziła z reakcją.
– Dobra. W porządku! – zawołał za nią. – W takim razie mam zostawić twoje rzeczy na ganku?
Przystanęła na schodku przed domem, po czym odwróciła się, by zobaczyć, jak Brad stoi za otwartym bagażnikiem swojego mustanga i trzyma w wyciągniętej ręce pas, na którym wisi jej sportowa torba.
Była zła na siebie, bo o tym nie pomyślała, i zła na niego o ten szeroki, prostacki uśmiech gwiazdora filmowego. Przemaszerowała przez trawnik i wyrwała mu torbę.
– Oooch – powiedział i puścił do niej oko.
– Brad! – warknęła. – Nie musiałeś tego robić.
– Oj, daj spokój, Iz, tylko z nim pogadałem. Słyszałaś, co mówiłem.
– Słyszałam, jak mu groziłeś!
– Nie groziłem mu. – Znowu się roześmiał, kręcąc głową, jakby uważał, że przydałyby się jej okulary, aparat słuchowy albo badanie psychiatryczne.
– Do widzenia – powiedziała i ruszyła do drzwi.
– Dobra, mała – westchnął. – Też cię kocham.
Zmusiła się do zaciśnięcia ust. Choć bardzo chciała, postanowiła nie odpowiadać na miłe słowa. Wiedziała, że po prostu sprawdza jej reakcję, usiłując wykręcić się sianem.
– W porządku! – zawołał. – Pozdrów tatę.
Isobel otworzyła drzwi na oścież i weszła do domu.
Krzyknął jeszcze za nią:
– Gdybyś zmieniła zdanie, wiesz, gdzie mnie szukać!
Zamknęła drzwi za sobą i rzuciła torbę na podłogę w przedpokoju. Stała bez ruchu, gdy dobiegł ją trzask bagażnika, a potem odgłos zamykania drzwi od strony kierowcy. Odwróciła się, gotowa wybiec z powrotem na zewnątrz, by złapać go, zanim odjedzie, ale zawarczał silnik i samochód ruszył z głośną muzyką i piskiem opon.
– Nie rozumiem, co widzisz w tej grze – mruknęła, żując ostatni kęs pizzy. Rodzice tego wieczora wyszli, zostawiając ją samą z Dannym, dwunastolatkiem, którego cała egzystencja obracała się wokół gier wideo, konsol i sieciowych imperiów RPG. – Ciągle to samo, tylko tło się zmienia.
– Wcale nie – odparł chłopiec i machnął kontrolerem, jakby dzięki temu odziana w zbroję postać na ekranie miała skoczyć dalej.
Isobel skupiła wzrok na tyle jego szkolnych spodni, na szczelinie między pośladkami, wystającej nad pas. Nie mogła uwierzyć, że po powrocie do domu nie chciało mu się nawet przebrać. Zamiast tego jak zwykle zasiadł przed telewizorem.
– A jaka jest różnica? – spytała bez prawdziwego zainteresowania.
– Każdy poziom jest trudniejszy od poprzedniego – wyjaśnił, pochylając się w lewo w nadziei, że ekranowa postać w zbroi zrobi to samo. – Ech! A w końcu musisz walczyć z Zorthibusem Klaksem.
Zerknęła na swoją dłoń, na bladofioletowe kreski, które, choć niewyraźne, wciąż były widoczne.
– Brzmi jak jakaś ohydna choroba.
– Sama jesteś ohydna choroba. A teraz się zamknij, bo muszę się skupić.
Przewróciła oczami. Podparła głowę dłonią, kładąc łokieć na oparciu kanapy, i popatrzyła na swój metaliczny różowy telefon komórkowy, który położyła na stoliku obok pilota do telewizora. Leżał tam, cichy i nieruchomy, w blasku beżowej, bulwiastej lampy. Przyniosła go ze swojego pokoju, a wcześniej naładowała, na wypadek gdyby ta zdrajczyni Nikki przysłała jej esemesa.
Albo gdyby zadzwonił Brad.
Nie mogła jednak zapomnieć o tym, jak Varen patrzył na nią w korytarzu. Pewnie myślał, że powiedziała Bradowi o wszystkim, by mu dopiec. Uważał, że pobiegła prosto do niego i wypaplała, co się stało, a potem pokazała ręką ze słowami: „Dorwij go”.
Z roztargnieniem gładziła palcami wierzch dłoni, w miejscu gdzie po niej pisał. Jeśli się skupiła, wciąż czuła dotyk długopisu, wagę jego dłoni, kłucie końcówki wkładu.
Opadła na poduszki kanapy, chwyciła kołnierzyk koszulki i ugryzła, znowu zdenerwowana tym wspomnieniem.
Czy w ogóle zdołają przygotować ten projekt?
Jej wzrok padł na telefon i tam pozostał.
Wreszcie wstała.
– Nie podpal domu – warknęła do Danny’ego, biorąc komórkę.
Otworzyła telefon i weszła do kuchni, patrząc na cyfry na ręce, a raczej to, co z nich zostało. Czy ta ostatnia była zerem, czy dziewiątką? Postanowiła zgadywać i zaczęła naciskać odpowiednie klawisze.
Na drugim końcu linii telefon dzwonił. I dzwonił… i dzwonił.
– Halo? – odezwał się łagodny, słodki kobiecy głos. „Pewnie jego mama”, pomyślała Isobel, przyznając w duchu, że chyba spodziewała się chrypliwego tonu i kaszlu nałogowego palacza.
– Eee, tak… Czy mogłabym rozmawiać… – Podniosła wzrok i zobaczyła elektroniczny zegar na kominku. Dziewiąta trzydzieści. Jęknęła.
– Halo? – powtórzył głos.
– O… przepraszam – wymamrotała Isobel, przypominając sobie, co mówił o dzwonieniu po dziewiątej.
Jej palec odruchowo nacisnął guzik końca połączenia. Telefon zamilkł. Przez chwilę bezmyślnie trzymała aparat w dłoni, wpatrując się w niego. Zastanawiała się nad tym i stwierdziła, że to dość dziwne słowa: „Nie dzwoń po dziewiątej”. Jak to: „Nie dzwoń po dziewiątej”? Co się działo o dziewiątej? Czy wtedy kładł się do grobu? Czy to jakaś głupia zasada jego rodziców, czy jego własny wymysł? Czemu był taki dziwny?
Isobel wróciła do salonu, gdzie zobaczyła Danny’ego dokładnie tam, gdzie go zostawiła. Telewizor migotał jaskrawym odcieniem oranżu, rodem z tablic ostrzegawczych, a wysoki głos obwieszczał w tle złowrogie zwycięstwo.
– Kurde! – jęknął i rzucił kontrolerem w stronę konsoli.
– Ej! – krzyknęła. – Uważaj!
Nie zwrócił na nią uwagi i podniósł kontroler, jakby chciał się z nim pogodzić. Znowu usiadła na kanapie i patrzyła, jak restartuje grę.
– Nie możemy pooglądać telewizji czy coś? – spytała z westchnieniem.
– Nieeeee! – jęknął.
– Danny, grasz cały wieczór bez przerwy. – Sięgnęła po pilota.
– Nie! – Obrócił się i rzucił na nią, wyciągając rękę po pilota. Isobel rzuciła telefon, by chwycić sterownik obiema rękami.
– Naprawdę, Danny, nie masz pracy domowej, kolegów albo czegoś takiego? – wystękała, ciągnąc ze wszystkich sił.
– A ty nie masz? – warknął, szarpiąc w swoją stronę.
Zadzwonił jej telefon. Danny puścił pilota i złapał komórkę.
– Halo?
Isobel wyciągnęła rękę, ale Danny miał szybszy refleks, niż przypuszczała, i zabrał aparat, żeby nie dosięgła.
– Tak, jasne – powiedział. – Chwileczkę. – Z uśmiechem pomachał telefonem. – To twój chłopak!
Zeskoczyła z kanapy i ruszyła w stronę brata, gotowa do walki. Jej rozmowy telefoniczne stanowiły sferę nietykalną.
– Wymiana – rzucił, cofając się i trzymając komórkę za plecami.
– Ech! Ale z ciebie menda! – Cisnęła pilota na dywan. Rzucił telefon w jej stronę i schylił się po sterownik. Komórka podskoczyła między jej dłońmi, zanim ją złapała, a w tle znowu rozległa się muzyka z gry.
Przycisnęła telefon do ucha, zatykając drugie ucho palcem.
– Brad?
– Niezupełnie – odparł zimny głos.
Serce jej załomotało.
– Skąd masz mój numer?
– Wyluzuj. – Jego ton z zimnego stał się lodowaty. – Moi starzy mają identyfikację numerów. Sama do mnie zadzwoniłaś.
– A… – wymamrotała, kuląc się. Rzuciła szybkie spojrzenie na brata, po czym wymknęła się z pokoju, by jej nie słyszał. – Słuchaj – zaczęła, przypominając sobie, co pierwotnie zamierzała powiedzieć. – Chciałam tylko, żebyś wiedział, że nie mówiłam Bradowi o tej akcji z numerem.
– Nie przystawiałem się do ciebie – oznajmił, jakby ustawiał ją do pionu. – Poza tym nie jesteś w moim typie.
Usta same jej się otworzyły.
– No tak – powiedziała, starając się nie zwracać uwagi na gorąco, które pełzło w górę jej szyi. Miała jednocześnie ochotę rzucić telefonem o ścianę i zwinąć się w kłębek. Za kogo ten koleś się uważał? – Wcale nie powiedziałam, że…
– No wiesz, niektórzy poczuli, że im coś grozi.
– Słuchaj, rozmawiałam z nim na ten temat – odparła szybko, bez namysłu dobierając słowa. Nie cierpiała siebie za to, że mówi w tak urywany sposób, zwłaszcza że jego ton brzmiał obojętnie. – On po prostu tak ma.
– No to chyba bez znaczenia, skoro może liczyć, że ty go usprawiedliwisz.
Teraz ją wkurzył.
– Wiesz… – Ale nie dał jej skończyć.
– Jeśli nie olewasz tego projektu, będę jutro w głównej bibliotece – oznajmił przyciszonym głosem. Słyszała trzeszczenie po drugiej stronie, jakby chodził w kółko. – Po pierwszej.
– Ale jutro sobota.
– Chryste – syknął. – Chyba żartujesz.
Już zaczęła mówić, że fajnie, wszystko jedno, przyjdzie. Urwała jednak, słysząc, że w tle ktoś go woła. Mężczyzna.
– Nieważne – warknął. – Zrobię to sam. – Połączenie zostało przerwane.
Isobel mocno przygryzła wewnętrzną stronę warg. Odsunęła telefon od ucha, po czym go ścisnęła. Chciała krzyczeć. Chciała rozwalić telefon na kawałki albo cisnąć go do śmieci.
– Przycisz! – zawołała do Danny’ego, przechodząc jak burza przez salon. – Idę spać!
– Nie słyszę! – odkrzyknął przez ramię.
Zaczęła wspinać się po schodach, tupiąc tak mocno, że ramy obrazów zaczęły się przekrzywiać.
Co to w ogóle za typek? Narzeczona cholernego Frankensteina?4
TYTUŁY
Z samego rana Isobel sprawdziła, czy w komórce zapisały się jakieś nieodebrane połączenia. Zero.
Esemesy? Zero.
Wyglądało na to, że wszystkie zwykłe wygłupy ich paczki odbyły się bez jej udziału, a co najgorsze, bez najzwyklejszego: „Ej, gdzie jesteś?” czy: „Dlaczego się nie pojawiłaś?”. Nie. Zero Brada, zero Marka. Ani jednego telefonu od Nikki, Alyssy czy nawet Steviego, który zwykle pełnił w grupie funkcję rozjemcy.
Beznadziejni. Wszyscy.
Odłożyła telefon, postanawiając zapomnieć o tej zniewadze, ale gdy wzięła prysznic i pochłonęła owsiany batonik, poddała się pragnieniu, by do kogoś zadzwonić. Wciąż niegotowa na rozmowę z Bradem, zadzwoniła do Nikki.
Znajomy sygnał przyjaciółki zabrzmiał w jej prawym uchu – marny popowy kawałek o muzyku podrywającym jakąś laskę. Isobel oparła się o wezgłowie łóżka i wyciągnęła się, słuchając. Piosenka wciąż brzmiała, gdy dziewczyna przewróciła się na brzuch, twarzą do poduszki. Wyjęła ze skrytki magiczną kulę z wróżbami. Potrząsnęła nią, patrząc w czarne okrągłe okno.
„Czy Nikki odbierze telefon?”
Mały trójkącik wypłynął z mroku, przynosząc jedną z enigmatycznych, pasujących do wszystkiego odpowiedzi: „Spytaj później”. Isobel prychnęła. Właśnie miała się rozłączyć, gdy piosenka urwała się w połowie refrenu i rozległ się pogodny, wesoły głos Nikki.
– Izzy!
Isobel usiadła, pozwalając, by kula odturlała się na bok.
– Skarżypyta z ciebie. Wiedziałaś o tym?
– Ej, gdzie byłaś wieczorem? – spytała Nikki wciąż radosnym głosem. – Stevie w końcu pobił rekord Marka w Fighter Borg X.
– Nikki, prosiłam, żebyś nic nie mówiła o tym, co się wczoraj stało. Bradowi totalnie odbiło i się pokłóciliśmy.
Z drugiej strony dobiegł cichy syk i Isobel czekała, wyobrażając sobie przyjaciółkę w głębokim zamyśleniu. Bez wątpienia wykorzystywała milczenie, by wymyślić dobrą odpowiedź, podrasować ją w Photoshopie, podmalować i nabłyszczyć.
– Nie – przemówiła w końcu. – Prosiłaś, żebym nie mówiła Bradowi. I nie powiedziałam.
– Za to powiedziałaś Markowi. Czemu?
– A czemu nie? Co z tobą? Brad mówił, że on tylko pogadał z chłopakiem i że to tobie odbiło.
– Nikki, nikomu by nie odbiło, gdybyś nic nie mówiła!
– Wszystko jedno – odparła Nikki. – Słuchaj, idziemy na chińszczyznę do Double Trouble. Brad też idzie. – W jej głosie pobrzmiewała lepka słodycz. – Na pewno gdybyś do niego zaaaadzwoniła, podjechałby po cieeebie.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Muszę… Jestem zapisana do dentysty. – Kłamstwo wyszło z jej ust, zanim zdołała je powstrzymać.
– Uuu. Kiepsko – powiedziała Nikki po chwili, choć Isobel poznała po głosie, że tego nie kupiła. Nie, Nikki nie była taka głupia i obie wiedziały, że chodzi o unikanie Brada.
Oczywiście nie mogła powiedzieć przyjaciółce, że zaplanowała coś innego. A tym bardziej – z kim. Chociaż tak naprawdę sama żadnych planów nie miała.
Isobel pokręciła głową, marszcząc czoło. Dziwnie się czuła, okłamując przyjaciół, robiąc tajemnicę z jakiegoś głupiego projektu.
– No dobra – odezwała się Nikki, przerywając krępującą ciszę.
Isobel zmarszczyła brwi, patrząc na fałdki na różowej kołdrze. Odkąd to zdarzały im się chwile krępującej ciszy?
– Tak czy owak – ciągnęła Nikki – jeśli wyjdziesz wcześniej czy coś, zadzwoń do mnie na komórkę.
To znaczyło: „Zadzwoń, jeśli zmienisz zdanie albo wreszcie przestaniesz się boczyć”.
– Dobra, na razie – mruknęła Isobel.
– Na razie.
Nastąpiła przerwa, jakby żadna z nich nie chciała tak naprawdę kończyć rozmowy.
– Pa – rzuciła Nikki.
– Pa – odrzekła Isobel, siląc się na wesoły ton.
Czekała, ale tym razem Nikki się rozłączyła.
Tego popołudnia do biblioteki podwiózł Isobel tata. Zostawił ją przy bocznym wejściu, pod starym pomnikiem poważnego Abrahama Lincolna, i powiedział, że około trzeciej, po umówionej wizycie u fryzjera, wróci, by ją odebrać.
Isobel wbiegła po schodach i ledwie zauważalnie pomachała ojcu na pożegnanie, po czym weszła do środka, by rozpocząć poszukiwanie Varena. Po niemal piętnastu minutach chodzenia między regałami i zaglądania do poszczególnych pomieszczeń znalazła go w końcu na drugim piętrze.
Bez wątpienia specjalnie wybrał miejsce dość ukryte, odosobnione, tuż za działem literatury XIX wieku. Zaskakująco podekscytowana tym faktem Isobel z rozmysłem upuściła torebkę na stolik tuż przed miejscem, gdzie siedział i czytał, pogrążony w jakimś ogromnym tomiszczu.
Zerknął w górę, nie podnosząc głowy, patrząc na nią spod uniesionych brwi. Łagodny blask biurkowych lamp połyskiwał na krzywiźnie kolczyka w wardze.
Pomachała mu palcami. „Ha – zdawał się mówić ten gest – znalazłam cię”.
Patrzył na nią, gdy siadała naprzeciwko na wyściełanym obrotowym krześle, ona z kolei wbiła spojrzenie w olbrzymi tom, który go pochłaniał.
– No – odchrząknęła. – Co robimy?
Znowu wykonał numer z przeciągającą się ciszą, jakby potrzebował czasu na decyzję, czy przegnać ją precz.
– Robimy – odezwał się w końcu – opracowanie na temat Poego.
Odwrócił wielką księgę i pchnął w jej kierunku, palcem pokazując miniaturowe, czarno-białe zdjęcie. Przedstawiało chudego mężczyznę o szerokim czole, z niesforną czupryną i czarnym wąsikiem. Jego oczy wydawały się smętne, pełne rozpaczy i dzikie zarazem. Zapadnięte i otoczone wielkimi ciemnymi kręgami, wydawały się emanować bólem.
Według Isobel wyglądał jak elegancko ubrany pacjent szpitala psychiatrycznego, pilnie potrzebujący snu.
Osunęła się nieco na krześle, dotykając stron księgi.
– To ten, co ożenił się ze swoją kuzynką czy coś?
– Facet to bóg literatury, a ty tylko tyle masz do powiedzenia?
Wzruszyła ramionami i wzięła jakąś książkę ze sterty na blacie. Otworzyła ją, po czym zaczęła kartkować, zerkając na Varena. Nachylił się nad stołem i nabazgrał coś w żółtym notesie, leżącym na tym jego czarnym brulionie w twardej oprawie. Jej oczy spoczęły właśnie na czarnej okładce. Mimowolnie zastanawiała się, czy to jakiś pamiętnik i dlaczego wszędzie nosi go ze sobą.
– Kto to jest Lenore? – spytała, przewracając kolejną stronę.
Przestał pisać i podniósł głowę. Patrzył.
Co? Powiedziała coś nie tak?
– Jego zmarła miłość – odparł w końcu.
– Poego?
– Narratora.
– Aha – powiedziała, zastanawiając się, co za różnica, ale wiedziała, że nie powinna pytać.
Skrzyżowała nogi i poprawiła się na krześle.
– No to jak zamierzasz zrobić prezentację? Będę musiała odgrywać martwą laskę?
To miał być żart, żeby jakoś złagodzić jego drażliwą postawę.
– Nigdy nie mogłabyś być Lenore – odparł i wrócił do bazgrania.
Isobel parsknęła, próbując zdecydować, czy ją obraził.
– Tak? A to dlaczego?
– Po pierwsze – powiedział, ciągle gryzmoląc – nie jesteś martwa.
– Aha – odrzekła. – W takim razie ty będziesz Lenore, tak?
Podniósł wzrok. Uśmiechnęła się, kołysząc się w przód i w tył na obrotowym krześle.
Wymownym gestem oderwał długopis od papieru i nastąpiła kolejna przerwa, po której powoli mrugnął powiekami.
– Ty będziesz mówiła na prezentacji, a ja napiszę wypracowanie. – Wyrwał pierwszą kartkę z notatnika i przesunął w jej stronę.
Wzięła ją. Odchyliwszy się na krześle, patrzyła na niego ponad postrzępioną górną krawędzią papieru, gdy schylił się, by wyciągnąć z torby ciemnofioletową teczkę.
– Zapisz to – powiedział, odkładając teczkę i znowu skupiając uwagę na książce z fotografią.
Isobel położyła sobie torebkę na kolanach i zaczęła szperać w przedniej kieszonce, aż znalazła długopis.
– _Zagłada domu Usherów_ – zaczął, a Isobel notowała na kartce, tuż pod napisanymi wcześniej jego ręką słowami: „Najważniejsze dzieła”.
– _Maska Śmierci Szkarłatnej_. Wszystko wielkimi literami – ciągnął, a Isobel musiała się pospieszyć, by napisać słowo „Usherów”, tyle że zapomniała o „e”, a dodała dodatkowe „r”, więc wyszło „Ushrrów”.
– _Zabójstwo_…
– Zaraz! – zawołała, gorączkowo machając długopisem.
Poczekał.
– Dobra – powiedziała, kończąc „ci” w wyrazie „Śmierci”. Zmarszczyła nos na widok tego słowa. Czemu miała wrażenie, że robi napis na czyimś nagrobku?
– _Zabójstwo przy Rue Morgue_ – mówił dalej.
– Ten facet miał poważne problemy – mruknęła w stronę kartki i pokręciła głową, nie przestając notować.
– Większość ludzi chce właśnie tak to widzieć – stwierdził. – Dalej… _Kruk_.
Przerwała pisanie. Oderwała długopis od papieru i podniosła wzrok.
– No, a ty jak chcesz to widzieć?
Jego oczy błysnęły nad otwartą księgą, by znowu się w nią wbić. Była to nieco złagodzona wersja śmiercionośnego wzroku.
– To uzasadnione pytanie – odparł. – I zdecydowanie ma związek z projektem. – Posłała mu lekki uśmiech, ale nie odpowiedział uśmiechem. Wiedziała, że nie jest typem Ronalda McDonalda, ale chciała, żeby się rozchmurzył. O rany.
– Może wiedział coś, czego my nie wiemy – powiedział. Otworzył fioletową teczkę i spojrzał na wsuniętą tam kartkę z zadaniem od nauczyciela.
– Na przykład? – spytała, szczerze zaciekawiona.
Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, a ona znowu wzięła długopis, uznając, że chłopak ją ignoruje, by zajęła się pracą. Z dłonią w gotowości czekała na następny makabryczny tytuł.
– Nie wiem – powiedział jednak, zupełnie ją zaskakując.
Popatrzyła na niego z namysłem, a on opuścił wzrok na otwartą książkę, jakby liczył, że wpadnie do środka, aż końcówki jego czarnych włosów niemal musnęły litery. W jego wypowiedzi sprzed chwili było coś dziwnego. Tak jakby w istocie wiedział, a przynajmniej miał jakieś pojęcie.
– Jak umarł? – spytała.
– Nie wiadomo.
Tym razem to ona powoli zamrugała powiekami.
Dostrzegłszy, jak się zdawało, jej sceptycyzm, wziął głęboki wdech, zanim zaczął mówić dalej.
– Znaleziono go półprzytomnego w rynsztoku w Baltimore. Ktoś przyprowadził go do pobliskiego baru… a niektórzy mówią, że znaleziono go w tym barze.
Isobel słuchała, wolno obracając długopis w palcach.
– Wracał do domu z Richmond. Zmierzał do Nowego Jorku i zaginął na pięć dni. Zupełnie zaginął – powiedział. – Nigdy tam nie dotarł, a niektórzy twierdzą, że z jakiegoś powodu próbował zawrócić. Potem, kiedy znaleźli go w Baltimore, nie mógł powiedzieć, co się stało, bo raz po raz tracił przytomność. Ale i tak jego słowa nie miały sensu.
– Czemu? – spytała. – Co powiedział?
Varen uniósł brwi i rzucił spojrzenie w kierunku jednego z pobliskich okien, mrużąc oczy przed światłem.
– Nic, co miałoby sens. Kiedy zabrali go do szpitala, mówił do osób, których tam nie było. A potem, na dzień przed śmiercią, zaczął kogoś wołać. Ale nikt nie wiedział kogo.
– A potem po prostu umarł?
– Po kilku dniach w szpitalu, tak. Umarł.
– I nikt nie wie, gdzie był ani co się z nim działo? W ogóle?
– Jest wiele teorii – odparł. – Dlatego poruszymy to w opracowaniu.
– Że jest wiele teorii? – spytała.
– Hmm… – Krzesło Varena zaskrzypiało, gdy odchylił się w tył. Jego wzrok znów stał się nieobecny i pierwszy raz zdawało się, że jego żelazna osłona nieco opadła. – Jest wielu zwolenników teorii, że zapił się na śmierć.
Spojrzenie Isobel powędrowało do jego dłoni. Nigdy nie widziała u chłopaka takich dłoni, o długich, delikatnych palcach, pięknych, lecz wciąż męskich. Paznokcie też miał długie, niemal krystaliczne, ostro spiłowane. Do takich dłoni pasowałyby koronkowe mankiety, jak u jakiegoś Mozarta.
– To był dzień wyborów – dodał – więc wielu ludzi przypuszcza, że odurzono go narkotykami i zmuszono do kilkakrotnego głosowania. To jedna z popularniejszych teorii. – Wzruszył ramionami. – Niektórzy uważają nawet, że złapał wściekliznę, tylko dlatego że lubił koty.
– Tak, ale nie dało się poznać, że pił?
– Relacje są niejasne – odparł. – No i miał wrogów. Rozpuszczano wiele plotek.
– A twoim zdaniem co mu się stało?
Ku zaskoczeniu Isobel zrobił minę, jakby to było dla niego przykre pytanie. Zmarszczył brwi, spojrzenie mu pociemniało.
– Nie wiem – powiedział. – Wydaje mi się, że te teorie są zbyt proste. Ale własnej nie mam.
Mijały kolejne chwile. Łysiejący mężczyzna w szarym garniturze podniósł się z miejsca przy sąsiednim stoliku. Zebrał książki i minął ich, ruszając między regały i zostawiając ich jeszcze bardziej samych niż przedtem. Zapanowała namacalna wręcz cisza, która zdawała się zagęszczać powietrze między nimi.
Sięgnęła po inną z leżących na stoliku książek, małą i cienką niby czasopismo. Otworzyła usta, gotowa coś powiedzieć, choć nie wiedziała co. Cokolwiek, byle tylko przerwać ciszę.
Uprzedził ją jednak i bez ostrzeżenia wstał zza stolika.
– Przejrzyj ją – powiedział, sztywnym ruchem głowy wskazując książkę, którą trzymała – i zobacz, czy znajdziesz wiersz _Annabel Lee._ Muszę jeszcze raz iść sprawdzić coś na półce.
Nie mogąc powstrzymać uśmieszku, podniosła rękę i zasalutowała.
– Tak jest, o kapitanie! Mój kapitanie!
Odwrócił się.
– Właściwa epoka – mruknął. – Ale nie ten poeta.
Potem wszedł między półki.
Gdy zniknął jej z oczu, Isobel zatrzasnęła książeczkę z wierszami i pochyliła się do przodu. Odsunęła żółty notes i uniosła róg czarnego brulionu w twardej oprawie. Zajrzała do środka i rozdzieliła strony, wciąż tylko lekko uchylając zeszyt. Rzuciła szybkie spojrzenie między regały, gdzie poszedł Varen. Nie zobaczywszy go, znowu spojrzała na brulion, unosząc się, by lepiej widzieć.
Jego grzbiet wydał cichy, trzeszczący dźwięk, gdy otworzyła go do końca. Łatwo poszło, jakby te strony częściej były rozłożone niż ściśnięte między okładkami.
Fioletowe pismo pokrywało każdy centymetr białego papieru. O co chodziło z tym fioletowym tuszem? Było to jednak najpiękniejsze odręczne pismo, jakie kiedykolwiek widziała. Wszystkie zawijasy łączyły się czysto, a tekst wyglądał perfekcyjnie i jednorodnie niczym drukowana czcionka. Zdumiało ją, że ktoś może siedzieć i poświęcać czas na takie mozolne kaligrafowanie. Obejrzała się jeszcze raz, zanim przewróciła stronę, gdzie, tak jak podejrzewała, zobaczyła jeszcze więcej tekstu. Normalnie był Szekspirem.
Tu i ówdzie pisał wokół rysunków. Wyglądały raczej jak luźne szkice – linie nie były zdecydowane, lecz mimo to układały się w obrazy. I to było dziwne. Ludzie z dziwnymi włosami, z brakującymi częściami twarzy, jakby zrobiono je ze szkła. Przewróciła następną stronę i tym razem odważyła się przeczytać kawałek tego, co tam napisano.
_Stała we mgle, znowu na niego czekając,_
_Zawsze w tym samym miejscu._
Isobel podniosła wzrok, wychylając się lekko, by sprawdzić, czy za półkami i stosami książek nie porusza się czerń bądź srebro. Nie było po nim śladu. Widocznie przeszedł do przeciwległego końca biblioteki. Jej oczy znowu skierowały się w dół, na papier, w poszukiwaniu miejsca, gdzie przerwała lekturę. Przeczytała jeszcze kawałek. To chyba nie był jego osobisty dziennik ani nic podobnego.
_Zawsze zadawał to samo pytanie._
_– Co chcesz, żebym zrobił?_
_Nigdy nie odpowiadała. Nie mogła. Mogła tylko patrzeć, sięgając do niego jedynie spojrzeniem, wciągając go, by tonął w smutku tych bezdennych czarnych wód._
Czarny brulion zamknął się. Isobel popatrzyła najpierw na palce ze srebrnymi pierścieniami, które przyciskały okładkę, a potem jej oczy podążyły stopniowo w górę odzianej w czerń ręki i jeszcze dalej, aż z ociąganiem napotkały parę umalowanych oczu. Przymrużyły się z pogardą i patrzyły na nią tak, jakby Varen lada chwila miał użyć Mocy, by wydusić z niej życie.
– Ja tylko…
– Węszyłam. – Położył na blacie książkę, z którą wrócił, i sięgnął po czarny dziennik, po czym wepchnął go do torby.
– Nic nie widziałam – skłamała, zerkając na tytuł nowo przyniesionej książki. _Sekrety_ _świadomego snu_. Ale to także zabrał jej szybko sprzed oczu.
– Muszę lecieć – oznajmił, wieszając sobie torbę na ramieniu.
– Czekaj. Co z projektem?
Wskazał jej listę tytułów.
– Zacznij czytać – polecił. – Masz kartę biblioteczną, nie?
Nie czekając na odpowiedź, zniknął między półkami.