Krwawe łzy - ebook
Krwawe łzy - ebook
Kiedy miłość staje się chorobą
Mieszkańcy przygranicznych Długosielc w zrujnowanej stodole znajdują ciało mężczyzny z poderżniętym gardłem. Komisarz Paweł Łukasik rozpoznaje w nim ojca Wiktorii, swej byłej dziewczyny, która – z tajemniczych powodów – postanowiła od niego odejść. To duża sprawa jak na prowincjonalny posterunek, ale w końcu Łukasik to dawny as komendy głównej. A głównym podejrzanym jest jego śmiertelny wróg.
Tymczasem Agnieszka Jamróz po ukończeniu kursu podstawowego w Akademii Szkolenia Policji otrzymuje pierwsze zadanie. Ma sprowadzić do Polski ciało komendanta placówki straży granicznej, zamordowanego w najdzikszym zakątku Bieszczadów. Sześć miesięcy wcześniej niemal w tym samym miejscu znaleziono zwłoki innego pogranicznika, tym razem z Ukrainy. Obaj zginęli w ten sam sposób. Zabójca, grasujący na wschodniej granicy, doskonale posługuje się nożem.
Stara, bezcenna ikona, którą szpecą ślady zaschniętej krwi, była niemym świadkiem okrutnej bieszczadzkiej historii, znaczonej gwałtami, przemocą i płaczem. Teraz, po latach, granica zapłonie raz jeszcze. Koszmary powrócą.
Bohaterowie znani z Kursu na śmierć ponownie w akcji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-448-7 |
Rozmiar pliku: | 993 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na białoburym tle przysypanego śniegiem miasta złote kopuły soboru Zaśnięcia Matki Bożej wyglądały jak z innego świata. Mężczyzna wsparł się na lasce i popatrzył niechętnie na grupkę młodzieży stojącą przed wejściem do muzeum miniatur. Jedna z dziewcząt, mimo mroźnej aury, miała na sobie krótką spódnicę, spod której wystawały nagie kolana.
— Skoro drażni cię widok kawałka kobiecego ciała, to chyba znak, że pora się pakować, Loniu Aleksandrowiczu — powiedział do siebie, a następnie głośno się roześmiał.
Młodzi wycieczkowicze odwrócili ku niemu głowy, ale gdy posłał im zimne spojrzenie, od razu zaczęli patrzeć gdzie indziej. Pomimo osiemdziesiątki na karku wciąż wzbudzał respekt.
Pokuśtykał w kierunku bramy. Mijani turyści ustępowali mu z drogi, a on traktował to jak coś naturalnego. Rozglądał się teraz za swoim gościem. Gdy wypatrzył go w tłumie, skinął na zatrudnianego przez siebie ochroniarza, byłego żołnierza specnazu, i udzielił mu wskazówek. A potem pchnął niepozorne drzwi z dużym napisem Przejście służbowe.
Gość pojawił się dwie minuty później. Był jeszcze przed czterdziestką, ale nad paskiem od spodni miał już spory brzuszek, a wypieki na policzkach świadczyły o niezdrowym trybie życia. Staruszek zarejestrował to z niesmakiem. Gdy był w tym wieku, mógł przez cały dzień biec przez tajgę, a potem złamać w dłoni kilka podków.
— Dzień dobry, profesorze.
— Generale, to niedopuszczalne! Pański człowiek zabrał mi telefon…
Staruszek przyłożył palec do ust.
— Ciszej, profesorze. To święte miejsce.
Mężczyzna, którego tytułował profesorem, rzeczywiście miał tytuł naukowy. Na uniwersytecie Tarasa Szewczenki kierował katedrą historii sztuki. Był w swojej dziedzinie światowej sławy specjalistą. Natomiast staruszek nigdy nie był generałem. Był kimś więcej. Przed laty generałowie kłaniali mu się w pas, modląc się do zakazanego Boga, by mu nie podpaść. W krajach autorytarnych tacy jak on mogli wszystko i byli całkowicie bezkarni.
Ruszyli w milczeniu słabo oświetlonym korytarzem, który wciąż opadał. Po chwili zatrzymali się w przedsionku katakumb. Inny z ochroniarzy zapalił cienkie świece. Profesor nie protestował. Był tu już wcześniej i znał dziwactwa człowieka, którego tytułował generałem — jego zamiłowanie do oświetlania pieczar wyłącznie światłem świec.
— Zazdroszczę panu, generale. Mieć na własność kawałek ławry, to wielka rzecz.
Staruszek nie odpowiedział. Ruszył krętym korytarzem, przystając przy każdej z licznych nisz. Leżące w nich od setek lat ciała mnichów były zmumifikowane. Niektóre twarze nie nadawały się do oglądania. Nakryto je chustami, pozostawiając na widoku jedynie poczerniałe dłonie, które w ulotnym blasku płomyków zdawały się poruszać. Staruszek pozdrawiał mnichów niczym starych znajomych. Wiedział, że wkrótce do nich dołączy.
Kręty korytarz przywiódł ich na niewielki dziedziniec. Chociaż znajdowali się w centralnej części ławry, nie było tu nawet śladu po turystach. Jedyną osobą w zasięgu wzroku był kolejny ochroniarz. Widząc swojego mocodawcę, otworzył metalową kratę broniącą wstępu do nisko sklepionego krużganka.
— Czy podać coś do picia?
— Przynieś nam dobrego czaju.
Na końcu krużganka znajdowały się drzwi. Umieszczony na nich panel pasował do zabytkowego otoczenia jak pięść do nosa. Był ustępstwem na rzecz bezpieczeństwa. Starzec przytknął do niego palec i poczekał, aż urządzenie zeskanuje linie papilarne. Oprócz niego te drzwi mogli otworzyć tylko członkowie jego najbliższej rodziny i kilku zaufanych ochroniarzy.
— Śmiało, profesorze. Zachodźcie.
Profesor, tak jak za każdym razem, gdy tu był, czuł narastające podniecenie, które wypierało nawet strach przed tym przerażającym starcem i wszystkim, co sobą reprezentował. Wnętrze, niczym mityczny sezam, kryło niewyobrażalne skarby. Ale tym razem generał nie dał mu nacieszyć wzroku wiszącymi na ścianach dziełami sztuki. Powiódł go z miejsca do niewielkiego pomieszczenia o wystroju nowoczesnego laboratorium.
— Rozumiem, że mogę liczyć na pańską dyskrecję?
— Oczywiście. — Profesor zgiął się w ukłonie. — Jak zawsze, panie generale.
Starzec korzystał z wiedzy profesora już kilka razy. Zawsze, gdy powiększał swoją kolekcję o kolejny obraz. Profesor dobrze na tym wychodził. Za pieniądze, które tu zarobił, mógłby kupić sobie luksusowy samochód.
— Niech pan w takim razie powie, co pan sądzi… o tym.
Na laboratoryjnym stole leżała poczerniała ze starości deska. Profesor włożył okulary i przyjrzał się niewyraźnym konturom postaci Jezusa.
— Ikona Chrystusa Pantokratora — wyszeptał, badając opuszkami palców pociągnięcia pędzla. — Trzynasty… albo czternasty wiek.
— Profesorze… Niech mi pan powie coś, czego nie wiem. Czy to może być to, o czym myślę?
Profesor jeszcze przez chwilę badał ikonę, a potem cofnął rękę. Drżała jak w ataku febry.
— To niesłychane — wybełkotał. W tym momencie nie myślał o pieniądzach, które miał otrzymać. Aby zobaczyć to, co widział, sam był gotów zapłacić. I to dużo. — Jakim cudem… Skąd pan…
Starzec przyłożył palec do ust.
— Spokojnie, panie profesorze. Tak czy nie?
Historyk sztuki, chwilowo niezdolny do mówienia, pokiwał głową. Wpatrywał się w ikonę, a potem zasłonił oczy takim gestem, jakby zbyt długie pieszczenie wzrokiem tej starej deski było świętokradztwem.
— Ile to jest warte?
— To jest… bezcenne — wydusił z siebie profesor. Jego policzki przybrały barwę dojrzałych pomidorów malinowych. — Jeszcze bardziej bezcenne niż pańska ikona Rublowa. I to pomimo tej skazy. — Musnął powierzchnię obrazu. — Zresztą… tego można się pozbyć.
Starzec spojrzał na rdzawe punkciki i pokręcił głową.
— Nie. Niech zostanie tak, jak jest.
— Czy to krew?
Profesor nie doczekał się odpowiedzi. Jeszcze przez chwilę przyglądał się plamkom i doszedł do wniosku, że to rzeczywiście krew. Chrystus zdawał się płakać krwawymi łzami.
— Podczas konserwacji te zacieki i tak zostaną usunięte, panie generale.
— Nie będzie żadnej konserwacji.
Do drzwi zapukał ochroniarz z herbatą, ale staruszek stracił na nią ochotę. Wręczył profesorowi wypchaną kopertę i polecił przybyłemu odprowadzić go do części klasztoru, która była dostępna dla turystów. A potem podniósł z podłogi walizkę i przeszedł do sąsiadującego z prywatną galerią apartamentu. W luksusowo urządzonym salonie czekał na niego elegancko ubrany Polak.
— Proszę. Oto pańskie pieniądze.
Przeliczenie trzech milionów euro trwałoby kilkanaście minut, ale Polak nie był na tyle głupi, by okazywać brak zaufania. Wiedział, że dla staruszka to wcale nie jest duża suma.
— Dziękuję, generale. Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja, by się spotkać.
— Na pewno. Bo mam do pana prośbę. Niech pan postara się dowiedzieć, jakie były losy tej ikony.
Polak pochylił się w ukłonie.
— Oczywiście. Od początku?
— Nie. — Starzec ujął go pod ramię i przekazał stojącemu w drzwiach ochroniarzowi. — Interesuje mnie ostatni okres. Ostatnie trzydzieści lat.
Nie czekając na odpowiedź, wrócił do laboratorium. Patrząc na ikonę, odtwarzał w głowie film. Obrazy z przeszłości. Górskie szczyty, na których falowała wysoka trawa.
Doskonale wiedział, skąd na starej ikonie wzięła się krew.
25 GRUDNIA, DŁUGOSIELCE
Maria Pater wytężyła wzrok, ale w rozedrganym blasku świecy tarcza starego drewnianego zegara wyglądała tylko jak jaśniejsza plama, na której nie było widać ani cyfr, ani nawet wskazówek. Czując, jak pod pierzynę przedostaje się lodowata wilgoć, podniosła się do pozycji siedzącej i sięgnęła na półkę, na której wciąż leżały okulary zmarłego przed pięcioma laty męża. Ale tym razem szkła okazały się bezużyteczne. Ta cholerna zaćma. Po zachodzie słońca coraz częściej widziała wokół siebie ciemnoszarą mgłę.
Wstała z ciężkim westchnieniem, kąsana chłodem, który przedostawał się do wnętrza chatki przez liczne szpary. Przejechała palcem po okiennej szybie, wyczuwając nalot. W pomieszczeniu musiało być koło zera stopni. Drepcząc po skrzypiącej podłodze, minęła żeliwną kozę. Ogień wygasł tak dawno, że była zupełnie zimna. Kobieta zatrzymała się przy zegarze i dotknęła wskazówek, które nawet z tej odległości wydały jej się rozmyte. Była czwarta w nocy.
Wiedziała, że już nie zaśnie. Odruchowo rozejrzała się za pilotem do starego telewizora, ale po chwili dotarło do niej, że przecież od wczoraj nie było prądu. Na wszelki wypadek nacisnęła włącznik światła, ale izdebka wciąż była pogrążona w półmroku. Musiała wystarczyć jej świeczka. Usiadła przy niej, nakrywając kolana wciąż ciepłą pierzyną, i wtedy usłyszała to po raz drugi. Chrapliwy męski głos. Gniewny i na tyle donośny, że chociaż dobiegał z oddali, to minutę temu wyrwał ją ze snu.
Maria Pater miała prawie osiemdziesiąt lat. Czasy, gdy bała się ciemności i męskich krzyków, minęły już dawno temu. Nie czuła strachu, tylko ciekawość, bo zwykle o tej porze w Długosielcach nie hałasowały nawet psy. Wydostała się spod pierzyny i narzuciła na siebie kurtkę, a potem sięgnęła po latarkę — tę, którą sprezentowała mężowi na pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Chociaż minęło już dziewięć lat, latarka wciąż działała. Pomarańczowe światło wydobyło z mroku najpierw drewniane drzwi, spod których zawiewało mrozem, a potem — gdy je uchyliła — zawalony świeżym śniegiem kawałek podwórka. Śnieg wyglądał jak wata cukrowa, którą kupowała sobie co roku przed cerkwią w dzień święta Spasa. Napadało go tak dużo, że chciała cofnąć się do wnętrza chaty, ale w tym momencie męski głos odezwał się po raz trzeci.
— O mateńko — wymamrotała, kreśląc w powietrzu potrójny znak krzyża. — Co to?
Tym razem w krzyku mężczyzny zamiast gniewu pobrzmiewał strach. Słuch wciąż miała na tyle niezły, by wyodrębnić niektóre słowa. Męski głos przyzywał Boga. A potem… Potem wszystko ucichło.
Zrzuciła dziurawe buty, zastępując je kaloszami męża. Ignacy miał małą stopę. Pasowały jak ulał. Ruszyła przez podwórko, brodząc w dziewiczym śniegu, który dopiero co przestał padać. Chwilę mocowała się z furtką, a potem wyszła na drogę i utkwiła wzrok w ciemności po drugiej stronie. Krzyki dobiegały stamtąd. Ze starego folwarku Atupów.
Poczuła zabobonny lęk, który na moment ją sparaliżował. Ta ruina zawsze przyprawiała ją o dreszcze. Urodziła się w czasie wojny, w tym samym roku, gdy wszystko się spaliło. Oczywiście Atupów już tam nie było. Jeszcze w trzydziestym dziewiątym wywieziono ich do Związku Sowieckiego. Pozostały po nich jedynie działające na wyobraźnię zgliszcza, które z czasem obrosły trawą. Wiosną i latem pasły się tam krowy.
— Halo! Jest tam kto?
Odpowiedziało jej milczenie. Przełamując strach, zbliżyła się do ogrodzenia z drutu kolczastego i oświetliła latarką drzewa owocowe. Były zdziczałe i powykręcane ze starości. Teren, na którym rosły, był pofalowany, a pod wzgórkami kryły się pieczary starych lodowni. Jako dziecko bawiła się tu w poszukiwaczy skarbów — oczywiście tylko do momentu, w którym granat-niewybuch oderwał dłoń Nince. Jej najlepszej koleżance z dzieciństwa, świeć Panie nad jej duszą. W późniejszych latach zjawiała się tu sporadycznie. Przychodziła po męża, który upodobał sobie jedną z lodowni i jesienną porą popijał tam samogon.
Ogrodzenie z drutu było zdewastowane. Bez trudu znalazła miejsce, przez które mogła się przecisnąć. Na terenie dawnego folwarku śnieg był znacznie płytszy. Ruszyła ostrożnie przed siebie, wspierając się na znalezionym przy ogrodzeniu kosturze. Zatrzymała się na szczycie jednego ze wzgórków i wtedy usłyszała szelest.
— Kto tam jest? — wychrypiała z mieszaniną strachu i ciekawości.
Spomiędzy drzew wychyliła się ludzka sylwetka. Na moment znieruchomiała, a gdy staruszka oświetliła ją latarką, niespodziewanie zaczęła się oddalać.
— Pan się nie boi. To ja, stara Paterowa.
Ale jej słowa utonęły w próżni. Sylwetka rozpłynęła się w ciemności, a po chwili ucichły też odgłosy potrącanych gałęzi. Staruszka oparła się o kostur i zachichotała. Ech, te chłopy. Niby takie silne i odważne, a gdy przychodzi co do czego, zmykają jak zające.
Pośrodku dawnego folwarku wznosiła się kamienna stodoła. Był to jedyny budynek, który przetrwał pożar z czasów wojny, ale przez te wszystkie lata uległ dewastacji do tego stopnia, że strach było tam wchodzić. Maria Pater ostrożnie zeszła ze śliskiego pagórka, oparła się o kamienną ścianę i przez chwilę odpoczywała, rozcierając zmarznięte dłonie. W pewnym momencie latarka wysunęła jej się spod przedramienia i wylądowała w śnieżnej zaspie. Paterowa schyliła się po nią i nagle znieruchomiała.
Chociaż latarka zniknęła pod śniegiem, to wokół wciąż było jasno.
Po jakimś czasie dostrzegła, że światło przesącza się przez szparę w uchylonych drzwiach stodoły. Było zaskakująco silne. Podniosła swoją latarkę i wstrzymując oddech, zbliżyła się do drzwi. Próbowała zajrzeć do środka, ale po chwili odsunęła się oślepiona.
— Niech to zgasi — warknęła, zasłaniając pomarszczoną twarz. — Słyszysz? Zgaś to, bo oczy… Oczy bolą.
Nikt jej nie odpowiedział. Zirytowana popchnęła drzwi i osłaniając oczy, weszła do środka. Kaloszem trafiła w coś twardego. Intensywny blask zawirował i zalał przeciwną ścianę stodoły. Schyliła się i zacisnęła palce na reflektorze. A potem wyprostowała się z ciężkim stęknięciem i oświetliła leżącą na klepisku postać w puchowej kurtce.
— Pobudka. No już!
Takie obrazki nie były dla niej niczym nowym. Jej Ignacy nigdy nie wylewał za kołnierz. Kilka razy znajdowała go nieprzytomnego w śniegu. Po jednym z takich incydentów stracił cztery palce u lewej stopy, ale to nie sprawiło, że przestał pić. Miał końskie zdrowie. W przeciwnym wypadku na pewno nie dociągnąłby do siedemdziesiątki.
Mężczyzna w puchówce nawet się nie poruszył. Leżał na brzuchu, z twarzą rozpłaszczoną na klepisku. Paterowa pokręciła głową. Gdyby tu nie przyszła…
— Wstawaj, człowieku, bo zamarzniesz.
Trąciła go kaloszem — najpierw lekko, a potem znacznie mocniej. Przyklękła i ściągnęła mu z głowy wełnianą czapkę. Włosy miał białe jak śnieg. Poczuła się niepewnie.
— Pan Jagiełło?
Adam Jagiełło był najbogatszym mieszkańcem Długosielc. Nigdy nie widziała go tak pijanego. W jej głosie pojawił się niepokój:
— No, obudź się pan!
Był potężnym mężczyzną, ale strach dodał jej sił. Dysząc i stękając, zdołała przekręcić go na bok. To rzeczywiście był Adam Jagiełło. Jego twarz w jasnym świetle reflektora wydawała się bardzo blada.
Sięgnęła mu pod szyję, chcąc poluzować zaciśnięty szalik, ale natychmiast cofnęła rękę. Szalik był wilgotny i poplamiony. Przez chwilę gapiła się na swą pomarszczoną dłoń, a potem zaczęła wrzeszczeć.
Dłoń była czerwona od krwi.
25 GRUDNIA, SOKOLICZE
Paweł Łukasik wyłączył wycieraczki i na sekundę oderwał wzrok od zaśnieżonej szosy, zerkając na deskę rozdzielczą. Fosforyzujące cyfry informowały, że minęła trzecia nad ranem, a to oznaczało, że był w trasie już od pięciu godzin. Dwieście kilometrów w pięć godzin… To nie był szybki przejazd, ale nie dało się inaczej. Mama miała rację. Powinien był zostać na noc.
Pięć godzin temu wstał od świątecznego stołu w jej małym mieszkaniu na warszawskim Tarchominie. Chwilę po tym, jak odjechał, rozpętał się pogodowy armagedon. Natura, która w ostatnich latach skąpiła śniegu, w te święta postanowiła nadrobić zaległości, racząc mieszkańców Mazowsza i Podlasia prawdziwą burzą śnieżną. Wkrótce drogi zrobiły się białe i tak śliskie, że samochód Łukasika dwa razy niemal wylądował na poboczu.
Oblepiona białym puchem tabliczka z nazwą Sokolicze przywodziła na myśl stojącą na trzonku szuflę. Paweł zwolnił do dwudziestu i pokonywał zaspy, wodząc wzrokiem po ciemnych zabudowaniach. Świąteczne dekoracje, wszechobecne na Mazowszu, tutaj wciąż leżały w szopach. Nic dziwnego. Prawosławne święta zaczynały się dopiero za dwa tygodnie.
Ziewnął szeroko i przetarł zmęczone oczy, a potem wysłał matce oszczędny SMS: Dojechałem. Z daleka zobaczył dwa odblaski, którymi oznaczył bramę swojego nowego miejsca zamieszkania. Ale zanim do niej dojechał, na poboczu pojawił się trzeci odblask. Czerwony. Zatrzymał się zdziwiony, zapalił górne światło i opuścił szybę.
— Nie widać was spod śniegu.
— Paweł? — Funkcjonariusz straży granicznej wetknął lizaka do kieszeni kurtki od munduru i przez chwilę gapił się na niego takim wzrokiem, jakby zobaczył papieża. Paweł wygramolił się zza kierownicy i podał mu rękę, a potem oderwał sopel, który zwisał z bocznego lusterka.
— Jak ci się podoba? Jeszcze miesiąc temu jeździł w Badenii-Wirtembergii.
Funkcjonariusz otaksował wzrokiem starego opla astrę. Bardzo starego.
— No tak… W taką pogodę nie będziesz przecież jeździć rowerem. Skąd wracasz?
Paweł wygładził pomięty krawat.
— Z kolacji wigilijnej.
— Z Warszawy, tak? — Damski głos wydobył się z wnętrza zaparkowanego na poboczu furgonu straży. Wychodząc, funkcjonariuszka zrzuciła z dachu część śnieżnej czapy. Trochę śniegu musiało jej wpaść za kołnierz, bo głośno pisnęła. — Wesołych świąt. Chcesz herbaty?
Wyciągnęła w jego stronę rękę z termosem. Paweł obwąchał go podejrzliwie, wywołując wybuch śmiechu.
— To naprawdę herbata — powiedział z udawanym obrzydzeniem.
— A co myślałeś? Alkoholu możemy napić się po służbie.
Miała na imię Monika, była bardzo ładna i chyba mówiła poważnie, ale Paweł zareagował na tę propozycję bez entuzjazmu. Wiedział, że sympatia, którą mu okazywała, bierze się z litości. To było niewielkie środowisko. Plotki rozchodziły się błyskawicznie, a jego niedawne rozstanie z Wiktorią wciąż było w miejscowej placówce tematem numer jeden.
— Od dawna tu sterczycie?
— Tutaj? — Monika wskazała na fragment drogi w kierunku skrzyżowania z wyjazdówką na Łumną. — Ze trzy godziny…?
— Z pięć. — Jej partner zaśmiał się głucho. — Zdrzemnęłaś się, co? Nic dziwnego. Przez cały ten czas przejechały tędy dwa samochody. Ty jesteś trzeci.
Paweł pokręcił głową ze współczuciem. Mógł sobie tylko wyobrazić, jak się wynudzili.
— Szkoda, że nie mogliście jak ludzie posiedzieć sobie w placówce.
Wzruszył ramionami, ale jego partnerka nie była tak dyplomatyczna.
— To przez tę kurwę. Szef wymyślił sobie, że gdyby w taką pogodę zaczęła rodzić, to dobrze, żeby ktoś był pod ręką. To dlatego tu sterczymy. Na wszelki wypadek, rozumiesz?
— Mamy ją zawieźć do szpitala w Siemiatyczach — uzupełnił funkcjonariusz.
Mówili o Wiktorii. Widocznie tej nocy komendant wyszedł z założenia, że skoro jego ludzie i tak patrolowali teren przygraniczny, to dlaczego nie mieli robić tego w okolicach domu Jagiełłówny.
— Kiepsko. A swoją drogą… dobrze, że nie zaczęła rodzić — mruknął Paweł, nawiązując do pogody. Część lokalnych dróg na pewno była nieprzejezdna. — O której kończycie?
— Zaraz — mruknęła buntowniczo Monika. I niespodziewanie złapała go za dłoń. Palce miała ciepłe i miękkie. — Zła karma wraca. Zobaczysz, Wiktoria dostanie za swoje.
Powiedział, że nie życzy jej źle, i była to prawda. Zamienił z nimi kilka zdań, a potem wsiadł do samochodu i potoczył się do swojej bramy. Gdy ją otwierał, funkcjonariusze odjechali w kierunku Łumnej. Patrzył na zmniejszające się punkciki świateł, a potem zatarł ręce i wziął się do roboty.
Chałupa była ogrzewana kaflowym piecem. Przywlókł z szopki taczkę bierwion i szczękając z zimna zębami, rozpalił ogień. Po kilkunastu minutach ściana z kafli zrobiła się przyjemnie ciepła. Podgrzał trochę wody i umył zęby, plując za okno. Zazwyczaj sypiał w drugiej izbie, ale teraz był zbyt zmęczony, by czekać, aż ciepło dotrze i tam. Włożył polar, który służył mu za piżamę, i rozejrzał się po swoim tymczasowym królestwie. Chatka była mała i biedna, ale czuł się w niej jak w domu. Przysunął materac bliżej pieca, a potem zgasił światło i wczołgał się do śpiwora.
Przez chwilę trząsł się z zimna, ale później zrobiło się przyjemnie. Był już w półśnie, gdy ciszę przerwał dzwonek telefonu.
— Co tam? — spytał mało przyjaźnie, nie patrząc nawet, kto dzwoni.
— Pawełku, mam problem. — Głos Marka, kolegi z komisariatu w Nurcu-Stacji, który tej nocy miał pełnić dyżur, brzmiał inaczej niż zwykle. Tak, jakby jego właściciel był chory. — Jesteś w domu?
— No jestem — burknął, przysuwając się do ciepłych kafli i czując, że zaraz będzie musiał się od nich oderwać. Nie mylił się. W głosie Marka pojawiły się błagalne nuty.
— Telefonowała do mnie jakaś staruszka z Długosielc. Nie bardzo mogłem się z nią dogadać, bo rwał się zasięg, ale sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Bardzo zdenerwowanej. Czy mógłbyś to sprawdzić na miejscu?
Gdy się rozbudził, znów połączył się z Markiem i zażądał dodatkowych wyjaśnień.
— Nie wiem, czemu dzwoniła bezpośrednio na komisariat. Powiedziałem, żeby połączyła się ze sto dwunastką, ale ciągle coś przerywało. Zrozumiałem, że ktoś leży.
Potrząsnął głową. Zdecydowanie brakowało mu snu.
— Jak to: leży?
— Normalnie. Pewnie pijany… Ale nie zdążyłem dopytać. Połączenie się urwało.
— Oddzwoniłeś?
— Abonent czasowo niedostępny. W Długosielcach zawsze jest słaby zasięg…
— Wezwałeś pogotowie? — Paweł zapiął kurtkę i pochylił się nad butami. — Nie? To wezwij.
Ze słuchawki dobiegł go odgłos westchnienia.
— Poważnie? Do jakiegoś pijaczka?
— Jest czwarta piętnaście. O tej porze staruszki powinny spać. Jeśli nie śpią…
— Rozumiem. — W głosie Marka pojawiła się determinacja. — Masz rację. Wiesz co? Chyba też przyjadę. Jak tylko wstanę.
— Skąd wstaniesz?
— Z kibla — mruknął po chwili policjant. — Strułem się tymi cholernymi grzybkami…
— Spokojnie, sprawdzę to. A ty wezwij pogotowie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki