- promocja
- W empik go
Krwawy Mikołaj - ebook
Krwawy Mikołaj - ebook
Jeśli spojrzeć na statystykę, to Płock jest prawdziwą wylęgarnią psychopatów. Wedle teorii doktora Kalickiego wszystkiemu jest winny kombinat petrochemiczny, który dzień w dzień, noc w noc swoimi wyziewami zatruwa umysły mieszkańców.
Zuza Lewandowska - twarda pani mecenas z Płocka otrzymuje niespodziewany spadek. Stanie się właścicielką wielkiej fortuny, ale pod jednym warunkiem – musi dożyć do nowego roku, a to jak się okazuje nie jest takie proste, bowiem na jej życie dybie seryjny zabójca podpisujący się „Krwawy Mikołaj”.
Czemu akurat taki przydomek? Otóż morderca swoim ofiarom wycina różne organy, które następnie wiesza na choince…
Rozpoczyna się śmiertelna rozgrywka między Krwawym Mikołajem, a Zuzą Lewandowską. Równolegle do tej sprawy Zuza poszukuje ważnych dokumentów z czasów drugiej wojny światowej dotyczących Zbrodni Katyńskiej. Wisienką na torcie okazuje się być świeżo wydana autobiografia Zuzy, która wywołuje w Płocku prawdziwe trzęsienie ziemi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83296-95-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Coś uderzyło w szybę.
Zuza Lewandowska otworzyła jedno oko, po chwili drugie. Zerknęła w okno, za nim szaro, ponuro. Krople deszczu spływały po szybach. I jak tu w tak wredną pogodę wstać, a cóż dopiero funkcjonować? Zamknęła oczy, jeszcze pięć minut, pomyślała.
– Zuuuuza wstaaać! Kuuurwa maaać! Wstaaaać! – wydarła się Zgaga, swoim wrzaskiem budząc resztę towarzystwa. Borys podszedł do łóżka, cicho popiskując. Chciał polizać Wrzoda leżącego na poduszce i zwiniętego w kłębek. Kocisko zasyczało jak wąż, zjeżyło się niczym jeżozwierz i pacnęło psa łapą. Idealne trafienie, bo prosto w nos. Teraz dopiero się zaczęło. Borys, pałający żądzą zemsty, rzucił się na łóżko, chcąc złapać Wrzoda zębami za kark. Ten wyskoczył z łóżka jak z procy i wskoczył na szafę. Psisko podskakiwało, głośno szczekając, ale próżne były jego działania, bo kocisko znajdowało się poza jego zasięgiem.
Zuza wiedziała już jedno: skończyło się spanie, czas wstawać. Podniosła się z łóżka, niedbale zarzuciła na siebie szlafrok i udała się do łazienki. Kiedy z niej wróciła, było już po awanturze, Borys siedział w salonie na kanapie i wylizywał sobie genitalia, Wrzód usadowił się na oknie i też poświęcił się porannej toalecie, zaś Zgaga z uporem maniaka maltretowała dziobem kolbę kukurydzy, a zatem wszystko wróciło do normy. Zuza ubrała się i zeszła na podwórze z Borysem na smyczy, od razu pociągnął ją pod stary orzech, na którego pień od lat codziennie rano oddawał mocz.
– Pani mecenas!
To sąsiad z oficyny, z pierwszego piętra, krzyczał z otwartego okna. Długo nie mogła zapamiętać jego nazwiska, utrwaliło jej się dopiero, kiedy wyciągnęła go z aresztu. Po chwili wybiegł z kamienicy w samej piżamie, a na dodatek na bosaka.
– Pani mecenas, dziś w nocy znów przegoniłem włamywaczy. Chcieli się włamać do pani stajenki i zajebać węgiel. Niestety, zdążyli uszkodzić kłódkę, nim zbiegłem na dół.
– A to sukinsyny! Dziękuję, panie Antosik, za interwencję. Wie pan może, kto to był? Chyba muszę z nimi po swojemu pogadać.
Sąsiad z zakłopotaniem podrapał się po głowie. Najwyraźniej nie chciał być w to wplątany.
– Było ciemno, twarzy nie widziałem – bąknął, spuszczając wzrok. Kłamał, tego była pewna.
– Szkoda, bobym im jaja pourywała. Następnym razem dobrze by się zastanowili, zanimby dotknęli kłódki od mojej stajenki, mało tego, zanimby weszli na nasze podwórko.
Borys zakończył podlewanie drzewa, więc pociągnęła smycz i poszła w stronę kamienicy.
Na klatce schodowej spotkała pana Tadzia. Jak co rano wracał ze sklepu spożywczego ze świeżymi bułkami. Był cały zasapany. Nic dziwnego, zakupy ciężkie, bo i dwie butelki mleka w siatce, a chłop miał już swoje lata. Na jej widok szeroko się uśmiechnął.
– Co tam słychać w wielkim świecie, sąsiadko?
– Panie sąsiedzie, w jakim wielkim świecie? Mój wyjazd to już odległa historia, a tutaj to prowincja, tu psy dupami szczekają. Sam pan o tym dobrze wie. Chyba się w końcu stąd wyprowadzę, bo zaczynam mieć dość tego miasta. Wszystko, co złe, to właśnie tu mnie spotkało.
– A gdzie będzie pani lepiej? Może na Kubie?
– A już sama nie wiem. Wszystko mnie wkurwia. U pana przynajmniej jest inaczej. Żona mi się chwaliła, że zostaliście dziadkami.
– Owszem, mamy wnuka. Ważył całe pięć kilo – rzekł z dumą w głosie.
– Gratuluję! Jak córka was odwiedzi, to niech wpadnie do mnie, bo mam mnóstwo tych wszystkich śpiochów, kaftaników i innych różnych pierdoł.
– Naprawdę? Pani Zuzo, z nieba nam pani spadła, bo w sklepach wszystkiego brakuje. Żeby kupić tetrowe pieluchy, to całe dwie noce dyżurowaliśmy z żoną przed Jasiem i Małgosią w kolejce. Pani obliczy, ile się należy, to za całość zapłacę.
– Niech pan nie przesadza! Nie chcę pieniędzy. Jeśli pan nie weźmie tych rzeczy za darmo, to któregoś dnia spakuję je do kartonu i wyniosę na śmietnik. Nie chcę na to patrzeć, bo od razu tamto wraca. – Ostatnie słowa wymówiła z wyraźnym trudem.
– Dobrze, dobrze. Oczywiście, że wezmę, ale w zamian przyjmie pani wspaniały pasztet z dzika mojej roboty. Palce lizać, proszę mi wierzyć.
– Niech będzie – zgodziła się. – Zna pan może jakiegoś dobrego ślusarza? Mój zrobił mi kawał i umarł, ponoć zapił się na śmierć.
– No pewnie, że znam, Zgorzelski z Bielskiej. Złota rączka. Wszystko potrafi. Mówią, że daleko zajdzie. A ten pani znajomy, Piosik? On ma talent w dłoniach.
– Aż za duży i przez to co i raz ma kłopoty z prawem. Lepiej niech się od kłódek trzyma z daleka.
– A co się stało?
– Znów chcieli mi się włamać do stajenki. Zniszczyli kłódkę i naruszyli skobel.
– To pewnie Jasiński z podwórza obok. Kilka dni temu wypuścili go z kryminału i od razu od nowa się zaczęło. Wczoraj obrobili monopolowy przy Kwiatka, a dziś w nocy włamali się do magla.
– A po cholerę do magla? Kto się tam włamuje? – Pokręciła głową z niedowierzeniem.
– Nie mam pojęcia. Może byli nawaleni i pomylili magiel ze sklepem spożywczym, wszak sąsiadują ze sobą. Zaraz jak wrócę do domu, to odszukam pani adres ślusarza. On chyba ma nawet telefon, to może pani do niego zadzwonić i spytać, czy się tego podejmie. Jest dobry, to ma roboty od cholery. Gdyby coś przysmradzał, to proszę się powołać na mnie.
– Tak zrobię, dziękuję.
Dziś bar mleczny był zamknięty, z kartki na drzwiach można było się dowiedzieć, że jest awaria wody, a tak naprawdę to przeprowadzano odszczurzanie, ale o tym wiedzieli tylko wtajemniczeni, bo nie chciano zrażać klientów. Zuza musiała sobie inaczej poradzić. Wchodząc do kancelarii, kazała Jolce pobiec do piekarni po bułki, a do delikatesów po masło i szynkę w puszce. Dziewczyna wróciła po godzinie z połówką czerstwego chleba, z masłem roślinnym i puszką pasztetu. Nic innego nie udało się jej kupić, bo kierowniczka była na urlopie, a zastępca nie cierpiała Lewandowskiej.
Zuza siedziała teraz przy biurku, wpatrzona w leżące przed nią zakupy. Wciąż się wahała, czy po nie sięgnąć. Pasztet wyglądał mało zachęcająco, bo zaniepokoił ją jego kolor, a na dodatek puszka odstraszała korozją na rantach. Zuza dobrze pamiętała zatrucie pasztetem na koloniach w Soczewce. To miało miejsce rok wcześniej, dwóch wychowawców i troje dzieci wylądowało w szpitalu. Masło też było nieświeże. Kiedy tak dumała nad jedzeniem, zadzwonił telefon.
– Mecenas Zuzanna Lewandowska, słucham.
– Ty stara kurwo, czas na ciebie. Przyjdę i rozpruję ci bełcun. Wyciągnę ci wszystkie flaki! Zdechniesz w męczarniach! – usłyszała w słuchawce.
– To wszystko? – spytała beznamiętnym głosem.
Po drugiej stronie zaległa cisza.
– A zatem wszystko.
Trzasnęła słuchawką i ponownie skupiła wzrok na jedzeniu.
– Z głodem nie wygrasz. Raz kozie śmierć – mruknęła pod nosem, chwyciła nóż i wbiła go w chleb.
Po śniadaniu zawołała do siebie Jolkę.
– Siadaj! – Wskazała jej krzesło. – Słuchaj, kiedyś mi mówiłaś, że masz kolegę w telekomunikacji? Mam rację?
– Tak, pani Zuzo, a czego potrzeba?
– Musimy tu w kancelarii zainstalować system telefonów z przełączaniem. Widziałam coś takiego u dyrektora jakiegoś zakładu, chyba Mostostalu, a może Ośrodka Badawczo-Rozwojowego. Zresztą to nieistotne gdzie. Ma być tak u nas.
– Ale po co? Pani zawsze wolała sama odbierać telefony.
– Owszem, ale od jakiegoś czasu bardzo zwiększyła się liczba dzwoniących świrów. Dziś jeden taki obiecywał mi rozpruć brzuch. Nie chce mi się wciąż wysłuchiwać tych frustratów. Nie jestem ich psychiatrą i nie mam na to czasu.
Aplikantka zbladła. Najwyraźniej pomysł szefowej jej nie zachwycił.
– Ale to znaczy, że ja mam tego słuchać? – wydukała.
– Na to wygląda. Uodparniaj się. Zawód adwokata to trudny fach, ale o tym to już chyba wiesz?
– No ale ja się będę bała. Co mam im odpowiadać? – Jolka próbowała się bronić.
– Mów, co chcesz. Najlepiej żeby poszli do diabła. – Zuza zarechotała.
– A jak będzie chcia... – zaczęła dziewczyna, ale widząc Zuzy minę, odpuściła.
– Dobrze, przyprowadzę Franka i niech to wyceni, ale pewnie będzie drogo.
– To jest warte każdej ceny! Byłaś już dziś na poczcie po korespondencję? Czekam na pewien list.
– Tak, byłam, ale jeszcze nie rozpakowałam siatki. Zaraz to zrobię.
Jolka wyszła, a Zuza sięgnęła po ekstra mocne. Zapaliła papierosa i spojrzała na portret Ambrożego Lewandowskiego.
– I co mam zrobić? Zostać w Płocku czy się wyprowadzić? Może powinnam kupić sobie jakąś chatę w Bieszczadach i tam osiąść wśród wilków i niedźwiedzi? Poradź mi coś.
Tym razem mina Ambrożego się nie zmieniła, nie drgnął mu ani jeden mięsień twarzy.
– No tak, nigdy nie można na ciebie liczyć. Tak było za twojego życia i tak jest po twojej śmierci. – Pokiwała smętnie głową.
Jolka zajrzała do pokoju.
– W poczcie same rachunki i jeden list. To pewnie ten, o którym pani wspomniała.
– Dawaj go!
W chwilę potem Zuza trzymała w ręku niebieską kopertę. Od razu zdała sobie sprawę, że to nie ta przesyłka, na którą czekała. List zaadresowano drukowanymi literami. Trzeba przyznać, że to było starannie napisane, ktoś się bardzo postarał. Rozcięła kopertę i wyjęła z niej zdjęcie choinki. Sztuczna, od razu poznała. Drzewko nie miało żadnych ozdób. Stało na tle białej ściany. Czemu ktoś robi zdjęcie gołej sztucznej choince i przysyła jej to w czerwcu? Przecież to czysty bezsens. Odwróciła fotografię i zobaczyła na niej napis.
„Ta choinka to mój świąteczny prezent dla ciebie, suko. Ta choinka jest pozbawiona ozdób, ale od dziś będę ją przystrajać bombeczkami. Tak będzie do świąt, a ostatnia ozdoba umieszczona zostanie na jej czubku, a będzie nią twoja głowa. Niestety ty tego już nie zobaczysz. Tak, pani mecenas, przychodzi pora na zapłatę”.
Mariański kroczył ulicą Królewiecką i bacznie się przypatrywał przekupkom handlującym przy pobliskim rynku. Nagle zatrzymał się przy jednej z nich. Zmarszczył groźnie czoło, po czym palcem wskazującym pokazał na stojący przy niej koszyk.
– Obywatelko handlaro, co wy tam macie? Może mięso z nielegalnego uboju?
– Ależ, panie milicjancie, to tylko jaja od moich kurek – wydukała przestraszona kobieta.
– No przecież nie od waszego chłopa i nie tytułujcie mnie pan, bo panów już nie ma. Teraz rządzi klasa robotnicza. Odkryjcie te niby jaja, zobaczymy.
Handlarka zsunęła z koszyka szmatkę dotąd skrywającą jego zawartość. Mariański nachylił się, żeby lepiej zobaczyć, i wtedy ktoś idący chodnikiem niechcący go potrącił. Kapitan zachwiał się, po czym, straciwszy równowagę, przewrócił, lądując twarzą w koszyku i gniotąc leżące tam jajka. Kiedy się podniósł, jego twarz pokrywała jajeczna masa, która zaczęła powoli z niej spływać. Widok był tak komiczny, że wszyscy dokoła wybuchli gromkim śmiechem, oczywiście prócz owej kobiety, bo jej wcale do śmiechu nie było. Ona straciła wszystkie jajka, a na dodatek naraziła się władzy. Mariański wyjął z kieszeni spodni wielką kraciastą chustkę. Przetarł twarz i na powrót ją schował. Był wściekły, bo on, oficer milicji, został ośmieszony przez jakąś przekupkę.
– Ja was załatwię! – ryknął na handlarkę. – To jest zamach na funkcjonariusza, na to są paragrafy, zgnijecie w więzieniu!
– Panie władzo, ta pani nie jest niczemu winna. – Jakiś przechodzień wziął kobietę w obronę.
Kapitan natychmiast zwrócił się do niego.
– A wy to kto? Adwokat? Pokażcie dowód osobisty – zaatakował mężczyznę.
– Nie mam przy sobie.
– Gdzie pracujecie?
– Nigdzie.
– Nie pracujecie? Jesteście niebieski ptak? To ja wam zaraz załatwię nakaz pracy
– Ja studiuję.
– Student? No proszę. My takim jak wy, wrzodom na zdrowym socjalistycznym organizmie, w sześćdziesiątym ósmym w Warszawie pałką plecy masowaliśmy. Nawet za to Order Budowniczych Polski Ludowej dostaliśmy. Wam też wymasujemy. Najpierw spiszemy was i zobaczymy, co dalej. – Wyjął z wewnętrznej kieszeni munduru notes i długopis. – Nazwisko?
– Szczyglirzewski.
– Jak? Co wy sobie, kurwa, żarty robicie?
– Jakbym śmiał? To moje nazwisko.
– Powtórzcie.
– Szczyglirzewski.
Mariański mruknął coś pod nosem, po czym zamknął kapownik.
– Dziś wam darujemy, ale następnym razem skończycie w areszcie. A teraz spierdalajcie stąd, pókim dobry.
Młody mężczyzna oddalił się pospiesznie. Kapitan na powrót zwrócił się w stronę handlarki.
– A wy jak się nazywacie?
– Kowalska, panie władzo.
Jego twarz się rozpromieniła, na powrót wyjął notes.
– To was spiszę, to były wasze jajka.
– Jeszcze raz podajcie nazwisko.
– Kowalska Janina.
– Jak spytamy o imię, to je powiecie, ale nie wcześniej.
– Nazwisko?
– Kowalska.
– Imię?
– Janina.
Zuza siedziała przy swoim ulubionym stoliku w barze mlecznym. Dziś donikąd się nie spieszyła. Wcześniej zjadła śniadanie i teraz czytała „Przekrój”. W pobliskim kiosku miała od lat założoną teczkę na prasę, inaczej nie było szansy na zakup tego czasopisma. Ono, jak większość miesięczników czy tygodników, było tylko spod lady. Lekturę rozpoczęła od ostatniej strony, od przygód profesora Filutka i rubryki Humor zeszytów.
– Pani mecenas, dzień dobry. Świetnie, że panią widzę.
Zuza uniosła wzrok. Była zła, że jej przerwano czytanie. Przed sobą zobaczyła roześmianą twarz jakiegoś nieznajomego mężczyzny.
– Dzień dobry – mruknęła pod nosem.
– Nie poznaje mnie pani? Niemożliwe.
– Widocznie możliwe. Nie poznaję – odparła sucho.
– Nazywam się Gronkiewicz, warszawski adwokat. Sprawa Bulzackiego, wiele lat temu. Pamięta pani?
No tak, teraz go sobie przypomniała. Bulzacki, płocki oprych, był jej klientem. Zabił córkę klienta Gronkiewicza i tylko dzięki Zuzie wyznał w dochodzeniu, gdzie ukrył zwłoki, a przez to ojciec mógł je pochować. Warszawska papuga zmieniła się przez te lata. Wtedy był młodym, szczupłym, wręcz chudym mężczyzną, a teraz widać było, że kancelaria dobrze przędzie, bo pan mecenas wyglądał niczym pączek w maśle. Mocno przytył, garnitur świetnie skrojony, na pewno nie był tani.
– Faktycznie, teraz tak. Co u pana słychać, kolego? – spytała grzecznościowo, bo tak naprawdę to nic jej to nie obchodziło.
– Dziękuję, wszystko dobrze.
– To co pan tu robi? To podły lokal. Ja tu przychodzę jedynie z sentymentu. W każdym innym barze jedzenie jest dużo smaczniejsze.
– Wszedłem tu tylko dlatego, że spodziewałem się panią tu zastać. Tutaj skierowała mnie pani aplikantka. Musimy porozmawiać, i to pilnie.
Rzuciła mu ciekawe spojrzenie. Czego może chcieć od niej? Nie prowadziła ostatnio żadnych spraw z wątkiem warszawskim. Złożyła „Przekrój” i wcisnęła go do torebki. Skończy lekturę innym razem.
– Zatem zapraszam do kancelarii.
– Może lepiej porozmawiajmy tutaj? Nie chcę żadnych podsłuchów. Wie pani, jak to jest, władza teraz chce wiedzieć wszystko o wszystkich.
– No tak, tu nawet jeśli takowe kiedyś były, to do tej pory szczury zjadły kable. A zatem słucham pana.
Ręką wskazała krzesło obok swojego. Mężczyzna rozsiadł się i neseser, z którym przyszedł, położył na blacie stołu. Otworzył go i wyjął z niego dużą szarą kopertę, po czym podał ją Zuzie. Spojrzała na nią zdziwiona.
– Co to jest?
– W środku jest spisana ostatnia wola pewnego mężczyzny, notabene bardzo bogatego.
– Drogi kolego, a co mnie obchodzi czyjś testament? – Zuza parsknęła śmiechem. – Nie zajmuję się takimi sprawami. Tu pewnie trzeba notariusza.
– A powinien panią obchodzić – rzekł mężczyzna, uśmiechając się tajemniczo. Wyjął z koperty kilka kartek spiętych spinaczem. – Proszę się z tym zapoznać. To nie zajmie pani dużo czasu.
– Skoro pan nalega. – Nie upierała się. Położyła dokument przed sobą i się nad nim nachyliła. Przeczytała raz, ponownie i jeszcze raz. Spojrzała pytająco na Gronkiewicza. – To jakiś żart? – wydukała.
– Nie, czemu miałbym się fatygować z Warszawy dla samego żartu? To nie miałoby sensu.
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, są różne zboczenia.
Mężczyzna się roześmiał.
– Nie, szanowna koleżanko, zapewniam panią, że to nie jest żart i nie jestem zboczony.
– Kurwa mać, jeśli to prawda, to co ja z tym wszystkim zrobię? Na co mi to?
– Może pani to sprzedać, to jest warte mnóstwo pieniędzy.
– Tak, a później bać się, że mi ktoś w jakimś zaułku łeb ukręci. Proszę mi powiedzieć, kim był ten cały Tadeusz Kiełpiński? Nazwisko nic mi nie mówi, jest mi kompletnie obce. Czemu padło akurat na mnie? Nie miał żadnej rodziny?
– Był samotny, jego rodzina zginęła podczas drugiej wojny światowej.
– Ale nie odpowiedział mi pan na pytanie, czemu akurat na mnie padło. Ja tego człowieka nie znałam, tego jestem pewna.
– Ale on panią znał i chyba dobrze, skoro tak panią obdarował. Mam tu jeszcze list zaadresowany do pani. Był w papierach zmarłego. Może jego treść zawiera odpowiedzi na pani pytania?
Mężczyzna podał Zuzie białą kopertę. Była zaklejona. Na wierzchu widniały, starannie wykaligrafowane, jej imię i nazwisko.
– Proszę teraz jej nie otwierać. Proszę to zrobić najlepiej w zaciszu domowym. Tak na spokojnie, bez emocji.
– Zna pan treść tego listu. Mam rację?
– Nie i wolę jej nie znać – zaprzeczył stanowczo Gronkiewicz.
– Jakoś w to nie wierzę, ale to nieważne. Proszę mi powiedzieć... Czym trudnił się pan Kiełpiński? Jakim cudem tak się dorobił? To chyba pan wie, skoro był jego adwokatem?
– Tadeusz Kiełpiński prowadził rozległe interesy, między innymi zajmował się handlem, ale i budownictwem.
– A czym trzeba handlować w tym posranym Peerelu, żeby zostać krezusem? Komuniści nie pozwalają na takie biznesy, oni biologicznie nie cierpią kapitalistów. Wszystko niszczą już w zarodku.
– Mój klient miał szerokie znajomości, być może to mu ułatwiało działanie.
– Znajomości? To już brzmi źle. Muszę się dobrze zastanowić, zanim podejmę jakąkolwiek decyzję.
– Ale nad czym się tu zastanawiać? Pieniądze pchają się do pani drzwiami i oknami, wielu by chciało być na pani miejscu.
– Tak jak pan powiedział, wielu, ale to nie znaczy, że ja. Proszę mi dać trochę czasu. Czuję podświadomie, że w tym wszystkim jest jakiś haczyk. Coś mi tu śmierdzi, i to na odległość. Jestem już za stara na to, żeby wierzyć każdemu słowu.
– Zapewniam panią, że nie ma tu żadnego haczyka. Pan Kiełpiński chciał, żeby jego majątek trafił w pani ręce. Nie ma tu żadnych obwarowań.
Zuza zerknęła na zegarek.
– Dobra, żeby nie przedłużać, bo za godzinę mam rozprawę w sądzie, a nie mogę się na nią spóźnić. Już i tak kilka razy podpadłam temu sędziemu. Umówmy się, że odezwę się do pana... powiedzmy za tydzień. Muszę najpierw zasięgnąć języka na temat mojego dobroczyńcy. Nie chcę wdepnąć w jakieś gówno, bo później trudno to wydłubać z podeszwy. Zgoda?
– Oczywiście, mamy czas. Na piśmie jest numer telefonu do mnie. Proszę mnie uprzedzić o swoim przyjeździe.
Gdy Zuza wreszcie dotarła do kancelarii, rzuciła torbę na biurko i rozsiadła się w fotelu. Trzymała w dłoni list i długo na niego patrzyła. Od zawsze lubiła tajemnice, nakręcały ją, a to była następna. W pewnym momencie rozerwała kopertę i wyjęła z niej kartkę złożoną na pół. Autor miał bardzo ładny charakter pisma, litery stawiał niezwykle starannie.
Szanowna Pani Mecenas! Domyślam się Pani stanu ducha, kiedy czyta Pani mój list. Jest Pani zaskoczona i szuka w tym wszystkim jakiejś pułapki. Nic z tego. A więc dlaczego przekazuję Pani mój majątek? Kilka lat temu uratowała Pani życie mojej przyjaciółce. Uchroniła ją Pani przed atakiem psychola. Gdyby nie Pani, to jak nic on by ją zamordował. Nazywała się Grażyna Cielecka. Teraz pewnie Pani sobie ją przypomniała.
Faktycznie opisana sytuacja miała miejsce. Cielecka miała być następną ofiarą seryjnego zabójcy. Zuza nie czuła się bohaterką, mimo że łapiąc każdego następnego świrusa, zawsze ratowała życie jakimś jego niedoszłym ofiarom, przerywała jego łańcuszek zbrodni.
Pewnie zastanawia się Pani, dlaczego nie przepisałem majątku owej przyjaciółce? Niestety zmarła na raka rok temu. Proszę spożytkować to wszystko według własnego uznania. Jest jeszcze jedna sprawa. Moja przyjaciółka miała syna. Niestety wiele lat temu zaginął. Do dziś nie ustalono, co się z nim stało. Jednak istnieje prawdopodobieństwo, choć bardzo małe, że kiedyś się odnajdzie. Jeśli tak, to proszę przekazać mu ode mnie jedną trzecią tego majątku. Nazywał się Mariusz Cielecki. Ufam Pani, bo wiem, że jest Pani bardzo prawym człowiekiem. Pozdrawiam
Tadeusz Kiełpiński
Zuza przeczytała list dwukrotnie. Wciąż nie docierało do niej, że oto z dnia na dzień stała się właścicielką dwóch willi na Mokotowie i sporej sumy na koncie w PKO.
– Jolka, do mnie! – krzyknęła w stronę drzwi.
Aplikantka zjawiła się błyskawicznie. Rzuciła swojej chlebodawczyni pytające spojrzenie.
– Poszukaj mi teczki ze sprawą Hrynieckiego. To stara sprawa, bodajże sprzed pięciu lat. A tak z innej beczki, coś ostatnio przytyłaś. Chyba nie jesteś w ciąży?
Dziewczyna spiekła raka.
– Nie, chyba nie – wydukała.
– Kurwa mać, to ty tego nie wiesz? A co na to twoja matka? Ona taka wierząca, a córka, tak jak jej pryncypałka, z bękartem w brzuchu. Oby tylko nie skończyło się tak jak u mnie, tego ci nie życzę. – Zuza westchnęła głęboko i sięgnęła po papierosy. – Swoją drogą mogłabyś mi zaparzyć herbatę. Nie martw się, jak cię stara wywali z domu, to ja cię przyjmę. Zamieszkacie razem z Ireną. Aha, od jutra przyjdzie tu do pracy, pokażesz jej wszystko. Jest niegłupia, to sobie poradzi, kiedy ty pójdziesz na urlop macierzyński.
– Dziękuję.
– Nie masz za co. Idź w końcu i zaparz tę herbatę. No i pamiętaj o teczce Hrynieckiego. To jest dla mnie ważne, cholernie ważne.
Aplikantka wyszła, Zuza zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko dymem. Wciąż myślała o tym niespodziewanym spadku. Czuła, że będą przez niego kłopoty, że w tej sprawie jest jakieś drugie dno.
– Cześć!
Kowalski zajrzał do jej pokoju. – Co u ciebie?
– Sporo! Wejdź i zamknij drzwi.
Zdziwił się, bo w kancelarii raczej nie mieli przed sobą tajemnic.
– Co się stało? Mam się bać?
– Nie! Masz się przymknąć i słuchać. Dostałam spadek, a konkretnie dwie wille na Mokotowie i jeszcze trochę drobnych.
– Ja pierdolę! – wykrzyknął i z otwartymi ustami aż usiadł z wrażenia. – Na serio czy mnie znów w coś wkręcasz? – wydukał, jak już ochłonął.
Dawno nie widziała u niego tak zmartwionej miny.
– Kurwa mać, to nie żart! W jednym momencie stałam się krezusem. Powiem ci, że to dziwne, a jednocześnie wspaniałe uczucie – rzekła tryumfalnie, puszczając kółeczka z dymu.
– Nigdy nie mówiłaś, że masz jakąś rodzinę w Warszawie.
– Bo nie mam, odkąd stryj i stryjenka umarli. Obdarował mnie zupełnie obcy człowiek.
– To zapłacisz spory podatek – zauważył Kowalski, z trudem powstrzymując uśmiech zadowolenia.
– Nie szkodzi, i tak jeszcze mnóstwo zostanie – odparła, puszczając do niego oko. Był cholernie zazdrosny i wiedziała, że teraz cierpi. Uwielbiała takie momenty.
– To ci gratuluję – wykrztusił i ruszył do drzwi.
– Pamiętasz sprawę Hrynieckiego? – krzyknęła za nim.
Zatrzymał się i odwrócił w jej stronę.
– Oczywiście, dobrze pamiętam tego psychola. Moja dawna dziewczyna była na jego liście. Na szczęście nie zdążył zrealizować swoich zamiarów.
– Nie tylko ona. Znasz w Płocku wiele kobiet, a czy znałeś niejaką Cielecką?
– Masz na myśli Grażynę? To była szałowa babka. Niestety nagle zachorowała i zmarła. Wszyscy byli w szoku, bo jeszcze miesiąc przed śmiercią wyglądała bosko.
– Nie było sekcji?
– Nie wiem, ale jak cię to ciekawi, to spytaj swojego wielbiciela. Widziałem się z Ludwickim tydzień temu, pytał o ciebie. Mówił, że źle wyglądasz, że się tym martwi.
– Niech się ode mnie odpierdoli – warknęła.
Wróciła Jolka z szarą tekturową teczką, którą bez słowa podała Zuzie. Jej mina mówiła wszystko. Słyszała ich rozmowę i miała do pryncypałki żal, że ukryła przed nią sprawę spadku.
Zuza wcale się tym nie przejęła. Jeszcze się tak nie nudziła, żeby się przejmować humorami swojego pracownika. Zajrzała do papierów.
– To już cztery lata minęły.
– Tak, o ile pamiętam, miało to miejsce w czerwcu. Milicjanci osaczyli go w kamienicy przy Padlewskiego. Na mieście powiadają, że zabito go z zimną krwią. Słyszałem, że chciał się poddać, ale nikt nie zamierzał z nim pertraktować.
Zuza zdziwiona spojrzała na Kowalskiego.
– Czy ja dobrze słyszę? Czy ty go żałujesz? Sukinsyn dostał to, na co zasłużył.
– Niby tak, ale były też głosy, że to nie on, że stał się kozłem ofiarnym.
– Kurwa mać! – Zdenerwowała się. – Tego się nie da słuchać. Pierdolisz głupoty. Po jego śmierci zabójstwa się skończyły. Mało tego, sukinsyn miał w mieszkaniu listę ofiar, a na dodatek cały kufer fantów będących własnością tych nieszczęśniczek. Mało ci dowodów?
– Mógł mu to ktoś podrzucić.
– Biedaczek – zakpiła. – Sięgnęła do szuflady. – Zostawmy to, lepiej wypijmy za ten spadek. To chyba dobra okazja.
Postawiła kieliszki na blacie biurka i rozlała stocka.
– Co opijacie?
Nowak stał w drzwiach.
– Siadaj, to się dowiesz – odparła.
– Zuza otrzymała spadek i od dziś jest bogaczką – spiesznie wyjaśnił mu Kowalski.
– Świetnie! – Sierżant, w odróżnieniu od niego, wyraźnie się ucieszył. – Ty to masz szczęście. Ja nigdy nic od nikogo nie dostałem. Najwyżej kopniaka w dupę.
Zuza raptownie spoważniała.
– Naprawdę myślisz, że mam szczęście? – spytała sucho, napełniając mu kieliszek.
Nowak się zmieszał. Wiedział, że to było głupie z jego strony. Przecież nie minęło dużo czasu, odkąd straciła córkę.
– Miałem na myśli kwestie finansowe – bąknął i sięgnął po brandy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------