- W empik go
Kryminałek - ebook
Kryminałek - ebook
Maciek, prywatny detektyw, lata świetności ma już dawno za sobą. Niegdyś bohater mediów, kreowany na jedynego sprawiedliwego, teraz topi smutki w alkoholu. Wszystko się zmienia, gdy pewnej nocy bohater zaczyna słyszeć dziwny głos, a do biura niespodziewanie przybywa piękna klientka, prosząc, by detektyw rozwiązał najtrudniejszą zagadkę w swojej karierze.
Kryminałek to najdziwniejsza parodia kryminału, jaką kiedykolwiek czytaliście. Jeśli nie straszny wam ból brzucha spowodowany śmiechem, to ta historia jest dla was.
Zachwycająca rola w audiobooku Piotra Głowackiego!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67533-01-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śnieg padał nieprzerwanie od dobrych kilkunastu dni. Dotąd jednak nie nastręczało to nikomu większych problemów. Wręcz przeciwnie. Weźmy, na przykład, kilkuletnie dzieci, dla których była to bodaj pierwsza sposobność w życiu, by na własne oczy zobaczyć, na własnych uszach poczuć i własnymi dłońmi „dotknąć” zimy. Przedtem słyszały o niej tylko w opowieściach rodziców czy dziadków lub wizualizowały sobie ją, patrząc z rozmarzeniem na tandetną, najpewniej chińską, plastykową kulę z miniaturką miasta, którą, gdy potrząsnąć, biały puch wirował weń jak oszalały. A teraz takie szaleństwo panowało za ich oknem! Było pięknie! Baśniowo! Aż do tamtej listopadowej nocy…
Wtedy, bez żadnego wcześniejszego ostrzeżenia, zimowa sielanka w mgnieniu oka zamieniła się w mroźny koszmar. Bajkowy krajobraz ustąpił miejsca wizji piekła. I to takiego, które właśnie zamarza. Nad metropolią rozpętała się istna burza śnieżna, połykająca bezdusznie wszystko, co stało na jej drodze. Budynki, dachy, ulice, chodniki niknęły w nieprzebranej chmurze białego pyłu tak szybko, że rząd polski nie zdążyłby nawet w tym czasie klepnąć żadnej ustawy.
Całe szczęście, ludzie w swej masie nie włóczyli się po mieście o tej porze, a smacznie spali w zaciszu własnych domów. Otuleni ciepłą kołdrą, śnili historie, o jakich za dnia wstydziliby się choćby pomyśleć.
Swoistym kontrapunktem dla owych niczego nieświadomych śpiochów był nasz bohater, Maciek, który przed zamiecią schronił się w barze „U Marcela”. Co ciekawe, zrobił to, jeszcze zanim nastąpiło gwałtowne załamanie pogody. Bynajmniej nie świadczyło to o jego nadzwyczajnej przezorności bądź darze czytania pogody z chmur. Bardziej przyczyny należy upatrywać się tu w zwykłym pijaństwie, choć ów epitet mógłby pękate ego Macieja urazić. Sam bowiem widział w sobie nie pospolitego moczymordę, a filar narodowego ducha optymizmu! Od lat przecież codziennie dbał o to, aby szklanka była przynajmniej do połowy pełna, bo – jak mawiał, nadając swemu alkoholizmowi poetyckiego sznytu – horyzont jutra widziany przez lornetkę butelki zawsze wydaje się bardziej znośny. Toteż z owego wypatrywania jasnych punktów jutra mężczyzna postanowił uczynić sobie pracę na pełen etat. Niezmiennie zresztą wykonywał ją stąd, z tego przedziwnego baru.
Wnętrze lokalu dobitnie wskazywało, że z równą siłą, co nowoczesności, opierał się on także standardom sanitarnym. Wystarczył rzut oka, by zrozumieć, że ściany oraz sufit w tym miejscu nie widziały koloru dłużej niż Stevie Wonder. Uczucie obskurności potęgowało także wyposażenie sali, na które składały się trzy niewielkie, okrągłe, drewniane stoliki oraz sześć pasujących stylistycznie doń krzeseł. Wszystko to było stare i cholernie lepkie. Zupełnie jakby zostało zabrane świeżo po zakończeniu zdjęć z planu jakiegoś pornosa. I to w czasach, kiedy jeszcze filmy tego typu miały dialogi.
Właściciel baru, pełniący zarazem funkcję barmana, zupełnie się takim stanem rzeczy nie przejmował. Bo chociaż miał świadomość, że zderzenie z lodową górą wzniesioną przez bardziej wyrafinowane, konkurencyjne lokale z wyższej półki jest nieuchronne, to i tak był za stary, by wdrażać jakiekolwiek rewolucyjne zmiany. Ponadto za bardzo swój interes kochał, więc nie w głowie było mu porzucać dzieło życia, mimo iż nastręczało wielu problemów. Poniekąd dlatego właśnie mieszkańcy miasta oraz stali bywalcy baru mówili na Marcela Gepetto – odwołując się do postaci znanego z literatury rzemieślnika, który wystrugał Pinokia. On bowiem nie porzucił chłopca, nawet gdy ten swoim zachowaniem przysparzał twórcy coraz to większej siwizny. Ów przydomek miał też drugie dno. Pewnego razu Marcel, zapytany przez wierną klientkę o plany zamknięcia słabo prosperującego biznesu, odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem: Ależ wszystko idzie świetnie! Czemuż zatem miałbym się zamykać? Wówczas kobieta skwitowała to niewybrednym żartem, że starzec jest jak wspomniany Gepetto, gdyż najzwyczajniej w świecie durnia struga.
Teraz obaj panowie, Maciek i Marcel, stanowili jedyny pierwiastek ludzki w lokalu. Ba! Wnioskując po oczach, w tym pierwszym zaszły już wręcz nieodwracalne reakcje chemiczne, na co ten drugi (najpierw delikatnie) zaczął zwracać uwagę.
– Maciek, chłopie, kończ już. Muszę zamykać.
– Marcel, no co ty?! Starego kolegę wygonisz na taką zawieję?! Popatrz – skierował wzrok w stronę okna – śnieg zacina tak ostro, że rano nie musiałem się golić. – Ledwo trafił dłonią w policzek. – Twarzyczka jak pupa niemowlęcia!
– Taaa, niemowlęcia, które se tę pupę odparzyło. Przecież ty jesteś bardziej czerwony niż słusznie miniony ustrój. Weź, daj spokój na dziś. Sobie i mnie.
– Odwal się, bo ci zaraz… – Resztę pijackich pogróżek przerwał nagły silny atak kaszlu.
– He, he! Uważaj, żebyś się nie udławił własnymi słowami.
– To astma.
– Oj, Maciek, Maciek… Co się z tobą stało? Kiedyś bez trudu łapałeś najgroźniejszych przestępców, a teraz… nawet tchu nie możesz…
Marcel miał rację. Nasz bohater, z zawodu prywatny detektyw, a prywatnie po prostu detektyw, lata swej świetności miał już dawno za sobą. Podobnie zresztą jak Edyta Górniak, stylista Donalda Trumpa czy krawiec odpowiedzialny za samoopuszczające się spodnie Billa Clintona. Dawniej jednak Maciej brylował. Jego nazwisko i facjata nie schodziły z pierwszych stron gazet. Był śmiałkiem, który w mieście bezprawia owe prawie starał się przywrócić. Dobór słów zresztą nie jest tu przypadkowy. Mężczyzna doskonale wiedział, że sam nie oczyści metropolii ze wszystkich szumowin. Zdecydował więc, że zrobi tyle, ile będzie mógł, zostawiając przy tym trochę roboty dla policji. W rezultacie do paki trafiły PRAWIE wszystkie lokalne zakapiory.
U szczytu swej popularności samozwańczy szeryf-astmatyk nie mógł się wręcz opędzić od rzeszy fanów. Każdy chciał się ogrzać w blasku jego sławy. A ponieważ on sam lubił być na świeczniku, nigdy nie odmawiał rozlicznym prośbom o zdjęcie, autograf czy pomoc przy promocji jakiegoś miejsca. I choć przykładów na najróżniejsze powstałe dzięki temu „dziwnostki” można by tu mnożyć bez liku, za koronny niech posłuży to, co stało się, gdy Maciek próbował zareklamować ranczo swoich przyjaciół. Wszyscy, na czele z nim, byli pewni, że to świetny pomysł! W końcu niewiele tego typu miejsc mogło się pochwalić tak znamienitym klientem, jakim podówczas był pan detektyw.
O umówionej godzinie na ranczu stawił się Maciek, a wraz z nim sznur dziennikarzy i fotoreporterów, gotowych uczynić z tego niecodziennego spektaklu temat numer jeden jutrzejszych wydań gazet. Flesze błyskały niczym fajerwerki w sylwestra, zaś prowodyr tego całego zamieszania pękał z dumy. Niestety, pech chciał, że na jednej z fotografii został uchwycony podczas nieudolnej próby inseminacji bydła.
Lokalna prasa zawrzała, wieszcząc upadek moralny oraz koniec kariery genialnego detektywa. W owym czasie jednak nawet takie wpadki nasz bohater potrafił bez trudu przekuć w sukces. Nazajutrz, co oczywiste, wspomniane zdjęcie ukazało się we wszystkich gazetach. Lecz o wiele bardziej niż obrazek uwagę czytelników przykuł podpis pod nim, będący cytatem z Maćka. Brzmiał następująco: _Wam też, oprychy, dobiorę się do tyłka!_ W tamtym momencie nikomu nie przyszło do głowy, by wskazać na – powiedzmy – biologiczne nieścisłości tej wypowiedzi. Liczyło się to, że społeczeństwo miało swojego bohatera. Nic, że ten był głęboko w d…
– Dobra, spadaj! Koniec na dziś. Zamykam interes. Detektyw uśmiechnął się, po czym z nieskrywanym wysiłkiem, przytrzymując się blatu baru, zszedł ze stołka.
– Twoja matka powiedziała mi to samo po jednej z upojnych nocy.
– Co ty gadasz?! – wyraźnie obruszył się barman. – Przecież moja matka już dawno nie żyje!
– To tłumaczy, dlaczego była taka oziębła – rzucił przez ramię Maciek, wychodząc z baru.
Na zewnątrz pogoda nie odpuszczała. Widok wiatru porywającego do tańca nieprzebrane ilości śniegu przy akompaniamencie przeraźliwego gwizdu niemal natychmiast pozbawił Maćka wszelkich złudzeń: to nie będzie kolejny przyjemny powrót do domku na bani. Mężczyzna wiedział, że czeka go starcie z siłami matki natury; prawdziwa walka o każdy przebyty metr. Nie miał jednak wyjścia. Mimo widma niechybnej klęski musiał podjąć rękawicę. Uniósł więc kołnierz starego, wymiętego prochowca, zupełnie jakby przywdziewał zbroję, i chwiejnie ruszył do boju.
Pierwszych kilka kroków uszedł, o dziwo, dość szybko, lecz z każdym następnym czuł, że przegrywa. Chłodne podmuchy wszak odbierały nie tylko siły, ale i oddech. Początkowo bohater próbował temu jakoś zaradzić. Parokrotnie sięgał zgrabiałymi dłońmi do kieszeni po inhalator, a następnie, z trudem przyciskając go do spierzchniętych ust, wykonywał wdech. Niestety, seria kilku następujących po sobie wziewów nie przyniosła ulgi, każąc tym samym detektywowi uznać wyższość przyrody nad wątłą istotą ludzką.
Ostatkiem sił Maciek zdołał dotrzeć pod oświetloną witrynę jednego z hipermarketów. Ta, pośród śnieżnej zawieruchy, jawiła się niby latarnia dająca poczucie bezpieczeństwa i ciepła w bezkresie śnieżnego morza.
Po jasnej stronie szyby w oczy rzucał się przedziwny mariaż – ustawione w rządku znicze, będące zapewne pozostałością po pierwszym listopada, od góry okryte były przecudownymi, kolorowymi i grubymi łańcuchami choinkowymi. Przecież ten, kto wpadł na taki pomysł, powinien natychmiast dostać Nobla w dziedzinie teologii, jeśli takowy w ogóle istnieje – pomyślał Maciek. – Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek spotkał się z bardziej trafnym, a przy tym delikatnym ujęciem sedna chrześcijaństwa, czyli wiary w to, że śmierć płynnie przechodzi w życie.
Gdy w głowie skończył wypowiadać te słowa, osunął się bezwładnie po chłodnej tafli szkła. Stracił przytomność…
I pewnie gdyby to był jeden z tych słynnych, skandynawskich kryminałów, na tym skończyłby się ten rozdział, zaś Ty, Drogi Czytelniku, miałbyś przed swoimi oczami wizję malowniczego miejsca tajemniczej zbrodni. Ale ponieważ od początku ta historia miała być czymś dziwnym, innym – musiałem chłopa wybudzić.
Wstawaj! Ej! No już! Panie zaspa, nie śpimy!
Maciek powoli podnosił powieki.
Te, bohater! Nie czas, ani miejsce, żebyś odstawiał tu medleya „Królewny Śnieżki” i „Śpiącej Królewny”! Robota czeka!
– He…?!
Niemrawo wspinał się na wyżyny krasomówstwa.
– Co się dzieje?! Słyszę głosy…
Retor miał wyraźne problemy z liczeniem.
– O co chodzi?!
O to, że masz wstać i rozwiązać najważniejszą w twoim życiu zagadkę, bałwanie! Zaręczam, nie była to obelga, a zwykły opis _de visus_.
– Że co?! W ogóle kim ty jesteś?
Narratorem tej historii, szeryfie.
– Jakim narratorem? Jakiej historii?!
Cytuję za „Słownikiem Języka Polskiego” pod redakcją Witolda Doroszewskiego: _narrator (…) osoba, która opowiada, człowiek chętnie opowiadający; gawędziarz; w utworze literackim: postać opowiadająca przebieg akcji…_
– Wiem, kto to jest narrator. Nie rozumiem tylko, dlaczego cię słyszę? Czy doszło do jakiegoś trwałego uszkodzenia w moim mózgu?
Dopytywał z miną Don Kichota, któremu nagle przestały kręcić się wiatraki.
– Bardzo śmieszne, panie narrator! Bardzo śmieszne! To nie ty obudziłeś się na ostrej bani, pośród śnieżnej pustyni, słysząc jakiś dziwaczny głos w swojej głowie. Na dodatek, kurwa, wszystko jest czarno-białe! Zasrane globalne ocieplenie!
Eureka!
– Rany boskie! Chłopie, nie krzycz tak! I bez tego mi łeb pęka!
Przepraszam, ale w końcu dostrzegłeś istotę całej sprawy.
– Mógłbyś jaśniej?
Proszę. Rozejrzyj się spokojnie dookoła, jak okiem sięgnąć wszędzie tylko dwa kolory…
– Tak, ale…
…ale to nie śnieg. Powołując się na twoje słowa sprzed chwili, wszystko jest czarno-białe. Jak w „Sin City”. Co gorsza, problem dotyczy nie tylko tego miasta. W całym kraju tak jest.
Maciek, aż przykucnął.
– Czekaj! Chcesz mi powiedzieć, że nie dość, że straciłem przytomność, słyszę twój głos, jestem przemarznięty do szpiku kości, to jeszcze biorę udział w jakimś jebanym filmie kryminalnym?
Ty nie potrafiłbyś nawet połączyć kropek w wielokropku, co? Spójrz na swoje ręce. Jakie są?
– Białe…
Właśnie! A przecież dotąd były tak czerwone, że gdybyś osłonił nimi żarówkę w mieszkaniu, sąsiedzi pomyśleliby, że prowadzisz burdel.
– Fakt…
Powiedział drżącym głosem.
– Mógłbyś przez chwilę nie komentować?! Staram się to wszystko ogarnąć.
…
– Czyli jestem jakby bohaterem takiego klasycznego kryminału, tak?
Tak.
– Takiego _noir_, w odcieniach szarości? Zgadza się.
– I ty tę historię opowiadasz? Owszem.
Oczy Maćka nagle rozbłysły dawno niewidzianym światłem, a na twarzy pojawił się znamionujący radość i nadzieję uśmiech.
– Ale super! I będziemy musieli rozwiązać jakąś zagadkę, tak?
Mhm.
– Dawaj mi ją! Wezmę się za to od razu!
Imponował mi jego zapał. Odwrotnie do poziomu higieny osobistej.
– Masz rację, narrator. Przed robotą warto się wykąpać. Idziemy do domu! A w ogóle, skoro to taka detektywistyczna historyjka, może puściłbyś mi w głowie jakiś klimatyczny jazzik?
Byłem kontent, że w końcu zaczął wykorzystywać moje możliwości. Nie przedłużając, sięgnąłem więc po ścieżkę dźwiękową z filmu „Windą na szafot” i odtworzyłem Maćkowi w myślach. Jemu też wyraźnie pasowała ta nowa, ekstraordynaryjna sytuacja. Nawet śnieg nie stanowił już dla niego wyzwania. Szedł powoli pokrytym białym puchem chodnikiem, ewidentnie wczuwając się z pomocą muzyki w rolę wielkiego detektywa.
– Dobry jesteś w te opowiadanki!
Pochwalił mnie, a kiedy chciał kontynuować, w jego głowie wybrzmiał bardzo głośny blok reklamowy, zachęcający, między innymi, do zakupu syropu na kaszel, specyfiku na katar oraz kremu na dolegliwości grzybicze stref intymnych.
– Boże! Co to, kurwa, jest?
Nie wykupiłeś wersji premium, zatem masz reklamy. Tradycyjnie zresztą nagrane głośniej niż treści, które przerywają. Opłać abonament i po problemie.
– Czekaj, tylko odpalę fajkę.
Przystanął. Sięgnął do kieszeni płaszcza, gdzie chowała się wymięta paczka papierosów. Były to oczywiście czerwone Marlboro. Szybkim uderzeniem palca w „ramkę” sprawił, iż wyjrzało z niej kilka szlugów. Wyciągnął jednego, włożył do ust, po czym z kieszeni spodni wyjął zapalniczkę. Kilka razy próbował ją odpalić, ale bezskutecznie. Gdy po raz kolejny miał przejechać kciukiem po kamieniu, usłyszał: Chcesz, by twój konar znów zapłonął?
Mówiłem ci, abonament!
Detektyw roześmiał się i wciąż nie dając za wygraną w kwestii ognia, ruszył do domu.