Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kryminalne przypadki Matyldy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 lutego 2019
Ebook
30,00 zł
Audiobook
25,57 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

Kryminalne przypadki Matyldy - ebook

Zamek, nieboszczyk i jałówka – czyli jak Matylda szukała świętego spokoju

Kiedy Matylda zostaje porzucona przed ołtarzem, wszystkim, czego potrzebuje, jest odrobina samotności. Spotkanie z Władkiem, kolegą szkolnym, kończy się propozycją wprowadzenia się na jego zamek i Matylda decyduje się z niej skorzystać. Niestety, spokój nie jest jej pisany.

Sarni Dwór to zamek jak z koszmaru – wciąż słychać tajemnicze stukanie, kamienne schody skrzypią, drzwi się otwierają… Na domiar złego Matylda odkrywa trupa parobka, zwierzęta z dworskiego gospodarstwa zachowują się niepokojąco, a jej przyjaciółka ląduje w szpitalu. Komisarz policji okazuje się interesującym, aczkolwiek aroganckim mężczyzną, na którego urok Matylda nie potrafi być obojętna. Wydarzenia nabierają tempa, a nieboszczyków przybywa…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-616-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Zgarnęłam sztywną krynolinę i ruszyłam do drzwi. Gorąca fala zażenowania i wściekłości zebrała się w żołądku i uniosła do głowy. Czułam to każdą jedną komórką. Pierwszym, być może stosunkowo najmniej istotnym, ale w tym momencie najważniejszym moim zmartwieniem było, by nikt nie zauważył purpury, która zalewała mi policzki.

Woalka nieco ją maskowała. Wytresowany przez matkę i ciotki umysł upominał: nie pozwól się upokorzyć. Zatem szłam z uniesioną głową, wzbierającą zaś energię poświęciłam na to, by z klasą opuścić prezbiterium. Pomogła również wizja, jak przed ołtarzem na oczach stu osiemdziesięciu trzech osób strzelam mu w środek czoła i dostaję za to brawa.

— Dupek — wymsknęło mi się w połowie nawy głównej.

Do głowy przychodziły mi bardziej wyrafinowane przekleństwa, ale nie chciałam obrażać matki niedoszłego męża, która prawdopodobnie niczemu nie była winna. Szłam wprawdzie szybciej niż godzinę temu w przeciwną stronę, jednak robiłam wszystko, by moje wyjście nie wyglądało na ucieczkę. Czerwony dywan nie miał końca. Wreszcie dotarłam do wielkich dwuskrzydłowych drzwi, przekroczyłam próg i wzdrygnęłam się, kiedy zamknęły się za mną z głośnym trzaskiem.

Gdy mijałam na schodach wysokiego blondyna, poruszony wiatrem welon zakrył mi twarz. Może dlatego nie rozpoznałam mężczyzny od razu. Zresztą i tak mało co widziałam, i wcale nie z powodu woalu, z którym walczyłam. Raczej dlatego, że mało co mnie obchodziło. Miałam tylko jedno pragnienie.

Znaleźć kluczyki. Odjechać!

Rozejrzałam się, szukając auta. Jednocześnie mój umysł produkował kryminalną fabułę. Chciałam, by mój narzeczony umierał w cierpieniu, i jak na pisarkę przystało, wpadłam na kilka niezłych pomysłów, jeszcze zanim zeszłam z szerokich kościelnych schodów. W tej chwili mogłabym bez wahania strzelić mu w głowę z broni dowolnego kalibru. Na widok mercedesa jęknęłam. Kretyńskie wstążki zdobiły białego okularnika, którym przyjechaliśmy, a kierowca nadal był w kościele. Zastanawiałam się, czy nie ukraść któregoś z aut stojących wzdłuż krawężnika, gdy poczułam, że ktoś łapie mnie za łokieć.

Szarpnęłam się, gotowa do walki.

— Uderzę!

— Spokojnie, Mati. To ja, normalnie. — Usłyszałam męski głos, ku mojej uldze nie należący do Seweryna i „normalnie” na końcu zdania, słowo, które również do niego nie należało. Jednak pamiętałam doskonale, jak wiele lat temu mocno mnie wkurzało. Zastygłam, wytężając pamięć. W ten sposób kończył, a czasem zaczynał zdania… Odwróciłam szybko głowę. Władek Zbieracki. No jasne, przecież był zaproszony. Ostatnio widziałam go jakieś dziesięć lat temu. Dziwnie wyglądał w garniturze. Inaczej. Tylko włosy miał tak samo długie jak kiedyś. Uśmiechał się niepewnie i machał kluczykami do samochodu tuż przed moim nosem.

Szarpnęłam woalkę, którą wiatr z uporem przykrywał mi twarz. W tym samym podmuchu zbyt długie blond włosy Władka uniosły się i odkryły paskudną bliznę na karku, ciągnącą się od ucha w dół. Kiedyś jej nie miał. Przypominała wielkiego robala przyklejonego do skóry. Zapatrzyłam się na nią z kompletnym brakiem wyczucia i ledwo usłyszałam słowa, które w tej chwili ratowały mi życie.

— Dokąd cię zawieźć? — Ton głosu Zbierackiego był tak lekki, jakby umówił się ze mną wcześniej na przejażdżkę.

Byłam mu za to wdzięczna, nie odezwałam się jednak, z płuc wydostało mi się tylko drżące i przerywane westchnienie. Uda się. Zniknę stąd niezauważona przez większość gości. Niemal wszyscy są jeszcze w środku, bo te trzy osoby przed kościołem się nie liczą. Matka z dzieckiem w wózku i starszy pan w garniturze w prążki, który palił papierosa. Nie znałam go, podobnie jak nastolatki przyglądającej mi się z otwartymi ustami. Patrz, dziewczę, patrz, może i ciebie to spotka, uśmiechnęłam się, dając sygnał, że to właściwie nic takiego. Na Zbierackiego zaś spojrzałam jak na kogoś bliskiego i nie przeszkadzało mi zbytnio, że nie pamiętałam, jak układały się nasze stosunki w szkole. Teraz spadł mi z nieba.

— Byłeś świadkiem tej farsy, którą zafundował mi Seweryn? — zapytałam dla formalności, ale domyśliłam się, że musiał wszystko słyszeć, inaczej nie oferowałby pomocy.

Władek skinął głową i wskazał ręką wielkiego SUV-a stojącego w cieniu pod drzewem. Bez wahania ruszyłam w tamtą stronę, a on potruchtał za mną, nieskory do przerywania milczenia, za co byłam mu niewymownie wdzięczna. Żwir pod nogami chrzęścił, przesuwające się kamyki wzbijały miejski kurz. Zadarłam suknię z nadzieją, że jej nie zniszczę i odsprzedam.

— To co, masz jakiś pomysł, normalnie? — zapytał, kiedy zdołał wcisnąć mnie razem z krynoliną na fotel.

— Owszem, nawet kilka. — Rozważałam na szybko werwerynę, przedawkowanie lub broń palną. Oczywiście nie powiedziałam tego głośno, jednak Władek musiał znać mnie lepiej, niż sądziłam, gdyż pokręcił sceptycznie głową.

— Zanim go zaciukasz, może najpierw mnie posłuchaj.

Wysłuchałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że klucze do walącego się zamku i pracowni malarskiej, które mi zaoferował, przyjmuję z czymś więcej niż z dobrodziejstwem inwentarza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiRozdział 2

Na widok cudu architektonicznego poczułam się jak w świecie, w którym nie obowiązują żadne reguły. Wysokie okna, wielkie drzwi z klamką na wysokości twarzy i wyblakły gotycki napis „Rehhof” nad nimi. Do głównej bryły budynku dobudowano wieżę z niewielkimi drzwiczkami, zarośniętymi pokrzywami, ostami i łopianem, oraz kilka małych wieżyczek na dachu. Tam miałam nie wchodzić. Władek wraz z kluczami udzielił mi kilku informacji. Między innymi ostrzegał przed walącymi się schodami w wieży. Nie było czego żałować. Zachęcająco nie wyglądała. W północnym rogu dużego, byle jak wybrukowanego dziedzińca znajdowała się brama do części gospodarczej. Wszędzie błoto i kałuże. Wzdrygnęłam się. Klucze w dłoni ziębiły nieprzyjemnie, a przecież nie było tak zimno. W końcu odważyłam się wejść.

Sarni Dwór również w środku przypominał siedzibę rodu Addamsów. Grube, ponure mury, głębokie parapety i wnęki okienne, potężny kominek, wielka kuchnia. Na ścianach obrazy. Cholera, bardzo dobre obrazy. Na razie nie byłam w stanie stwierdzić, czy to kopie, czy oryginały. Jednak dodawały wnętrzu dostojności. Budynek był wpisany na listę zabytków i mimo że z zewnątrz wyglądał jak koszmarny sen architekta, wnętrze urządzała ręka artysty. Musiałam przyznać, że Władek się postarał. Jednak czas zrobił swoje i całość wymagała gruntownego remontu. Zbieracki, z którym zdążyłam już wymienić korespondencję mailową po jego wyjeździe zarobkowym do Irlandii, chwalił się, że ma wykonawcę i projekt, a kiedy wróci, co może nastąpić dopiero za rok, będzie miał również pieniądze. Roku tutaj z pewnością nie wytrzymam, ale do grudnia może mi się uda. Potem się zastanowię. Może ściągnę tę jego wszędobylską kuzynkę, przed którą się bronił; to ona miała zamieszkać na zamku, zanim zobaczył mnie przed kościołem. Ta myśl mnie rozbawiła.

Kiedy Zbieracki odwoził mnie spod kościoła do swojego domu, rozmawialiśmy nie tylko o jego kuzynce. Gdy trochę ochłonęłam, opowiedziałam mu o tym, że nie tylko piszę, ale również maluję. Właśnie przygotowywałam się do wernisażu i brakowało mi jedynie pięciu płócien, by moja agentka była w pełni szczęśliwa, mogąc wypełnić nimi ściany galerii. Zbieracki wspomniał mimochodem, że nadal maluje, nigdy nie przestał i jak chcę, to mogę korzystać z jego pracowni. Wtedy w samochodzie nie doceniłam propozycji, teraz sobie przypomniałam. Kiedy byliśmy w szkole, pracownia malarska Władka była czymś, czego wszyscy mu zazdrościli. Pokazywał ją niektórym, ale nie każdego tam wpuszczał. Ja nigdy jej nie widziałam, zresztą Władek Zbieracki nie należał wtedy do chłopaków, którzy mnie kręcili. Stał raczej po stronie tych nieznośnych, którzy zgniatają muchy pomiędzy stronami książki do historii sztuki, nadgryzają jabłko, które masz w torbie, albo podrzucają pinezkę na twoje krzesło. Irytował mnie, a jego „normalnie” doprowadzało mnie do szału. Blizna, której się dorobił — nie pytałam jak — bardzo do niego pasowała. Władek nadal był niegrzecznym chłopcem. Tym bardziej doceniłam jego gest.

Pognałam na górę. Pracownia usytuowana na ostatnim piętrze zajmowała połowę powierzchni całego poziomu. Drugą część stanowił zwykły strych — graciarnia pokryta kurzem i pajęczynami, chyba nigdy niesprzątana. Atelier zabawnie kontrastowało z lamusem. Było jasne, doskonale zaprojektowane i uporządkowane. Władek kogoś do tego zatrudnił, a może sam je urządził? Wątpiłam, by wpuścił do swojej świątyni kogokolwiek. Prócz mnie. Hm. Postanowiłam zbyt wiele na ten temat nie myśleć, nie spodziewał się chyba, że zastąpi Seweryna.

Stałam nadal w drzwiach, jakbym bała się wkroczyć do środka. Światło padało z dwóch okien dachowych i dwóch wykuszy, doskonale oświetlając miejsce pracy. We wszystkich otworach okiennych zamontowano rolety. Zrobiłam pierwszy ostrożny krok, wchodząc jak do sanktuarium, oczekując nieznanego, jakiegoś zaklęcia, pułapki, czegokolwiek, z czym słowo „sanktuarium” mi się kojarzyło, jednak nic się nie stało. Nic na mnie nie spadło, nie złamałam nogi, a atmosfera po chwili okazała się przyjemna, lekka. Już czułam, jak biorę do ręki pędzel i zanurzam go w farbie. Pachniało olejem lnianym, terpentyną oraz świeżym werniksem. Zaciągnęłam się jak nałogowiec. Na północnej ścianie Władek ustawił cztery sztalugi, a na każdej z nich umieścił ramę przykrytą płótnem. Umyte pędzle czekały w dużym słoju obok pudełka z węglem, kredą i sepiowymi sztyftami na ogromnym starym biurku, którego blat przykryty był szklaną, miejscami niedomytą płytą — jedynym śladem świadczącym o tym, że z pracowni ktoś korzystał. U siebie miałam zdecydowanie większy bałagan.

Urzekło mnie światło padające z czterech stron i zauważyłam, że w tym niemal uświęconym miejscu zaczęłam myśleć o Zbierackim po imieniu. Patrzenie na jego obrazy i miejsce pracy było tak intymne, jakbym grzebała mu w bieliźnie albo czytała tajemny dziennik. Ponieważ stałam obok jednej ze sztalug, zwalczyłam opory i uniosłam odrobinę płótno. Malowidło było ponure jak nora Minotaura. Kolejne obrazy przedstawiały to samo ciemne miejsce, jednak w różnych ujęciach. Na czwartym dostrzegłam stalaktyty, co wskazywało na jaskinię. Dziwne, bo od czasu ślubu śniły mi się głębokie nory. Jakbym podświadomie szukała gawry, by się w niej schować. Podeszłam do wnęki wykuszowej i otworzyłam okno. Nuta lanoliny w świeżym powietrzu sugerująca obecność żywych stworzeń trochę mnie zaniepokoiła, zaraz jednak o tym zapomniałam.

Tydzień później przewiozłam część akcesoriów malarskich oraz trochę rzeczy osobistych. Władek miał rację. Zmiana dobrze mi robiła, wprawdzie jeszcze budziłam się z poczuciem klęski, czasem szarpała mną złość, ale zaczynałam częściej myśleć o obrazach niż o Sewerynie i zbrodni doskonałej.

Zadomowiłam się w zamkowej kuchni z ceglaną ścianą i w niewielkiej romantycznej sypialni na piętrze. Termin „styl eklektyczny” na określenie wystroju wnętrza wydawał się tutaj nadmiernym eufemizmem. W jednym pomieszczeniu średniowiecze, w innym niemal renesansowe freski. Aż dziw, że przy takich grubych kamiennych murach nie czuło się stęchlizny. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów. Już wiedziałam, że to kopie, bo sprawdziłam w internecie, że przedstawiały zaginione dzieła. Ściany były wręcz nimi zapchane. Ujęło mnie to, że w domu było posprzątane. W sypialni wystarczyło zetrzeć kurz. Narzuta na łóżku pachniała drzewem sandałowym, a nad wezgłowiem wisiał pastisz Szału uniesień. Koń był wierną kopią, natomiast w miejscu rozczochranej ryżawej blondynki szalała na końskim grzbiecie chuda brunetka w kowbojkach. Parsknęłam śmiechem. Ech, Władek.

Gdy zeszłam na dół, odkryłam, że kaloryfery podłączone są do kominka, wystarczy opuścić czerwoną wajchę, by się rozgrzały. Drewno znalazłam w pakamerze wyglądającej jak kantorek dla służby.

Wieczorem, gdy usiadłam przy kominku, po raz pierwszy zaniepokoiły mnie odgłosy. Coś trzeszczało i stukało. Nie dziwiłabym się, gdyby to był budynek drewniany: drewno pracuje, żyje. Jednak zamkowe ściany były grube, stare, kamienne i nie miały prawa trzeszczeć. A to, co słyszałam w kolejne noce, przypominało poruszanie się człowieka: ciche zamykanie drzwi, ulotne, ledwo słyszalne zgrzytanie. Tłumaczyłam sobie, że to belki wiązania dachowego, że pewnie schody skrzypią, póki nie zorientowałam się, że one również wykonane są z kamienia. Starałam się nie zwracać na to wszystko uwagi. Pewnie duchy. A tych się nie bałam. Rzeczy niewidzialne wzbudzały we mnie ambiwalentne odczucia — czasem odzywała się ciekawość, częściej jednak obojętność. Coś, czego nie można zobaczyć, nie istnieje. A z pewnością nie może mi zagrozić. Nie byłam nawet pewna, czy w to wierzę. Przecież Władek tutaj mieszkał, trzeba się tylko przyzwyczaić. Sprawdziłam wszelkie zakamarki i niczego niepokojącego nie znalazłam prócz kota, który na mój widok czmychnął i gdzieś się schował. Mając winowajcę, postanowiłam wszelkie odgłosy ignorować. Gdy byłam dziewczynką i przyjeżdżałam do dziadków na wieś, w ich domu też stale coś stukało.

W pracowni znalazłam wolną sztalugę i mnóstwo czystych blejtramów. Mimo to nie od razu zaczęłam malować. Snułam się po zamku jak zjawa. Oglądałam puste pokoje, wąchałam popękane ściany, wyczuwając mysi fetorek, a czasem zasuszoną mysz. Kot się pokazywał, częściej jednak znikał. A we mnie zalągł się jakiś niepokój, wcale niezwiązany z duchami. Coś ostrzegało, wołało, aby wiać jak najdalej z taką samą siłą, z jaką kusiło, by zostać. Ostatecznie postanowiłam, że jeśli w ciągu trzech najbliższych dni się nie przyzwyczaję albo nie znajdę przyczyny owego irracjonalnego niepokoju, to wyjeżdżam na Mazury. Pomyślałam o terminie wystawy i skorygowałam plany: w porządku, wrócę do Katowic i po prostu skończę robotę. Dość niańczenia się. Postawiłam wodę na herbatę, jakby gorący napar pu-erh mógł mi pomóc podjąć decyzję.

Ogień na kominku również zdradzał zachowania chimeryczne. Z przyległego do zamku gospodarstwa dobiegła barwna wiązanka faceta od koni, Arka Zaruby. Nie jestem sama. Przecież mogę do niego pójść, porozmawiać.

Nie byłam twarda jak skała, na jaką chciały mnie wychować mama i jej siostry, ale wstyd mi było, że chciało mi się płakać po idiocie. Wstałam, wylałam zimną herbatę i zaparzyłam świeżą. Proza życia. Banał. Podobnie jak dezercja sprzed ołtarza. Przynajmniej nie oddał pola walkowerem. Tyle że zamiast powiedzieć „tak”, stwierdził, że musi się zastanowić.

Skrzywiłam się na dźwięk skrzypiących gdzieś w głębi domu drzwi. Na pewno nie będę ryczeć. Przełknęłam ślinę i wytarłam twarz rękawem.

***

Minęły dwa dni. Przywykałam do tajemniczego życia kamiennego domu, do przeciągów, odgłosy już mnie tak nie niepokoiły. Przypominałam sobie, jak w domu dziadków szalała kuna, robiąc hałas niczym banda goniących się dzieci. Postanowiłam dobrze wycierać stoły i blaty kuchenne, w razie gdyby coś jeszcze mi po nich deptało, bo kot robił to z pewnością.

Wczesnym rankiem w środę, gdy słońce niemrawo przedzierało się pomiędzy wielką stodołą a stajnią i zaglądało przez szparę między zasłonami, usłyszałam znajomy głos:

— Matylda!

— Nie. — Przykryłam głowę kołdrą.

— Matylda! Jesteś tam? Matyldo Dominik!

Wywołana z nazwiska z ociąganiem wyszłam z łóżka i wyjrzałam zza firanki. W końcu uchyliłam okno. Za bramą stała Ilka Sierocińska. Wyglądała bojowo, jakby szykowała się do szturmu. Miała na sobie popielaty krótki płaszcz i szafirowy szal, nad którym unosiło się rude afro sięgające do ramion. Była cholernie wyspana.

— Matylda, wyjdź z wyra i mnie wpuść! Jest zimno! — wołała, przytupując.

Odeszłam od okna i usiadłam na łóżku. Przeczesałam palcami włosy, potarłam policzki i zjadłam suszoną morelę z torebki leżącej na szafce nocnej.

— Halo, Mati! Jeśli nie wyjdziesz, to sforsuję ogrodzenie.

Spojrzałam zza firanki na wąską spódnicę przed kolana oraz schowane w trawie i błocie szpilki, bez których Ildefonsa nie ruszała się z domu. Prośba, by nie przyjeżdżała, tylko ją zachęciła.

Zerknęłam w lustro zamontowane w drzwiach starej skrzypiącej szafy. Uszczypnęłam się kilka razy w policzki, pewna, że Ilka zlustruje mnie od stóp do głów. Czułam się wewnętrznie trochę pomięta, ale szczęśliwie na twarzy nie było tego widać. Chociaż kto wie, co ona jako lekarz z mojego oblicza wyczyta. Z głębokim westchnieniem wrzuciłam ledwo napoczęte opakowanie moreli do szufladki i przekręciłam kluczyk. Przeleciało mi przez myśl pytanie, co morele robiły na wierzchu. Trudno uwierzyć, by kot karmił się morelami, może duchy, albo po prostu musiałam zapomnieć je schować. Stres? Byłam w stresie? O Sewerynie starałam się nie myśleć i jak na razie szło mi nieźle. Byle Ilka nie roztrząsała.

Otwarłam szerzej okno. Wiało.

— Poczekaj! Już idę — krzyknęłam.

To była zaleta podleśnej samotni. Wrzaski mogły zaniepokoić tylko dziki, które buchtowały w krzakach wokół ogrodzenia, i jeże kryjące się pod cisem. Nie miało większego sensu zastanawiać się, co kryło się za przyjazdem Ildefonsy. Pani doktor psychiatrii przyjechała uratować mnie przede mną. Ilka miała misję.

Nie spakowałam szlafroka, zatem na krótką koszulkę nocną narzuciłam granatową pikowaną kurtkę i wyszłam na zewnątrz. Dął zimny wiatr. Otuliłam się szczelniej. Stojąc na kamiennym progu, odniosłam wrażenie, że jest jak dawniej, jak wtedy, gdy nie myślałam jeszcze o ślubie z Sewerynem Kruczyńskim. Poczułam coś podobnego do szczęścia. A może to była wolność. Nawet moje germańskie imię kojarzyło mi się z odwagą i pasowało do tego miejsca. Ilka za bramą tupała. Podeszłam do niej, lawirując pomiędzy kałużami. Włożyłam kluczyk do kłódki, ale nie pasował.

— Czekaj — powiedziałam, drepcząc w rozmiękłym podłożu i konstatując, że zamiast kluczyka do kłódki wzięłam klucz do szufladki z morelami. — Zapomniałam, że to cholerstwo czasem się zatrzaskuje. A może Zaruba zamknął. — Naciągnęłam koszulę na kolana.

— Jaki Zaruba? I po co to w ogóle zamykać, skoro tu jest takie odludzie? — Ilka przyglądała się z zainteresowaniem moim nogom. — Gdzie może być bezpieczniej?

— Zaruba to ktoś w rodzaju parobka, brama zaś, o ile pamiętam, powinna być otwarta na oścież — powiedziałam. A morele miały leżeć w szufladce. Tkwiłam w stresie pourazowym, którego skutkiem mogła być utrata pamięci? Spojrzałam ze strachem na Ilkę. Ona o tym wiedziała. Swym profesjonalnym wzrokiem potrafiła mi zajrzeć głęboko w umysł. Nie musiałam nawet otwierać ust. — Poczekaj, zaraz wracam.

— Nigdzie się nie wybieram — zapewniła. Miała w oczach upór, który był sławny już w szkole podstawowej.

— Szkoda — mruknęłam, przeskakując między kałużami, bo jej obecność kojarzyła się z kacem gigantem i pijaństwem, jakie urządziłyśmy następnego dnia po ślubie. Jeśli sytuacja się powtórzy, to raczej nie skończę pięciu płócien. Oficjalnie tak sobie samej wytłumaczyłam rejteradę na zamek: domalować pięć obrazów brakujących do pełnej kolekcji na wernisaż zaplanowany w grudniu. Karina Skornia, moja agentka, była jak cerber i co chwila dopytywała się, jak mi idzie. Zajmowała się organizacją wystawy, zaproszeniem gości, plakatami i wszystkimi tymi duperelami, do których nie miałam głowy. Zostało trochę ponad dwa miesiące. Czasem to dość, niekiedy strasznie mało. Wszystko zależy od tego, w jakim stopniu mogę się zamknąć i skoncentrować na pracy. W domu miałam pracownię wcale nie gorszą niż u Władka, ale obawiałam się, że będą mnie nachodzili znajomi, dopytywali, jak się czuję, a ja będę myśleć tylko o tym, jak się ich pozbyć. Rehhof był doskonałym wyjściem z niekomfortowej sytuacji i byłam Władkowi niezmiernie wdzięczna. Obecność Ilki mój pobyt tutaj komplikowała.

Jak na środek jesieni pogoda była łaskawa, temperatura sięgała dziesięciu stopni i jedyne, co mogło denerwować, to wiatr i wilgoć. Trwająca dwa dni mżawka z trawnika zrobiła poduchę; dobrze, że większa część placu była wybrukowana. Dzisiaj był pierwszy ranek bez deszczu. Wzięłam z domu klucze i wróciłam do bramy porządnie już zmarznięta.

— Będziesz musiała zmienić swoje szpilki na gumowce. — Otworzyłam dwuskrzydłowe wrota. — Witaj w Sarnim Dworze.

— Ciekawe, kto i komu na złość zbudował ten dom. Nie wiem, czy przyjazd tutaj to dobry pomysł. Dostaniesz tu jeszcze głębszej depresji, niż miałaś do tej pory.

Pokazałam jej pokój dla gości i zrobiłam śniadanie. Ilka siedziała przy kominku, dopijając kawę i kończąc drugą grzankę z żółtym serem.

— Czarny pies uwielbia takie warunki. Zamkniesz się w sobie i będziesz karmić bestię — powiedziała jak psychiatra, którym była.

— Nigdy nie miałam żadnej depresji — odparłam, krojąc w plasterki jajko na twardo. — Ty mi ją wymyśliłaś! Poza tym to nie jest środek jesieni. Dzisiaj dopiero jedenasty października. Jutro będzie dwunasty, a pojutrze trzynastego i piątek, mój szczęśliwy dzień — dodałam złośliwie.

Na te słowa Ilka jakby się skurczyła i osunęła w fotelu. Wszystkie jej znajome wiedziały, że jest przesądna do granic możliwości. Trzynastego potrafiła nie wychodzić z domu, a trzynastego w piątek nie ruszała się z łóżka. Tylko ważne okoliczności mogły ją do tego skłonić. Przypomniałam jej słowa, że na odludziu jest bezpiecznie, i obiecałam, że zaraz po śniadaniu oprowadzę ją po domu i gospodarstwie. Spojrzała na mnie nieufnie i zaczęła obierać trzecie jajko.

— Nie martw się — pokrzepiłam. — Mówią, że dom ukryty w leśnym gąszczu przyciąga dobre dusze.

— Tu nie ma gąszczu, a las jest co najmniej dwieście metrów dalej. Co do wyjątkowego charakteru budowli to się nie wypowiadam.

— Iluś, a gdzie twoja dusza romantyczki? Kiedyś ją miałaś. Stało się coś? Bez powodu nie przyjechałaś.

Ilka oparła się wygodniej, wyciągnęła nogi, kapcie Władka odrzuciła niedbale pod stolik i pomasowała palce u stóp.

— To ta praca — oświadczyła ze zmęczeniem w głosie. — Mam dość. Wzięłam miesięczny urlop, bo poczułam, że grozi mi wypalenie.

— To wspaniale! — odparłam, starając się wykrzesać z siebie odrobinę radości. — Oczywiście zostaniesz ze mną?

— Oczywiście. I nie udawaj, że się cieszysz. Nie potrafisz kłamać.

***

Po śniadaniu ubrałyśmy się w ciepłe i nieprzemakalne kurtki. Zastanawiałam się, od czego zacząć. Władek trzymał dziewięć koni, jednego kuca, ponad setkę owiec, jedną krowę, drób, którego nie liczyłam, i cztery świnie. Zwierzętami zajmował się dochodzący ze wsi Arek Zaruba i ta część gospodarstwa nie obchodziła mnie zupełnie. Zaraz po przybyciu postanowiłam
nie zwracać na żywiec uwagi. Nie tęskniłam za trzodą chlewną ani oborową, dość jej miałam we wszystkie wakacje, które musiałam spędzać u dziadków. Zupełnym przeciwieństwem była Ilka zakochana we wszystkim, co żyje. Już jako dwuletnie dziecko ku rozpaczy rodziców przygarniała wyrzucone koty, wałęsające się psy, a kiedyś nawet przyprowadziła kozę.

Na zewnątrz padało i wiało. Ilka parła przed siebie, potrząsając rudymi lokami. Głaskała świnie, cmokała koniom, dotykała cuchnącej lanoliną wełny merynosów.

Duży narożny zegar uderzył dźwięcznie dwanaście razy, gdy zasiadłyśmy w końcu zmoczone i śmierdzące przed kominkiem, każda z kieliszkiem wytrawnego pinot noir, i patrzyłyśmy w płomienie. Gdy wycierałam ręcznikiem włosy, Ilka wniosła zapas drewna i ułożyła je obok kamiennej obudowy. Sterta, którą ułożyła, sięgała półtora metra i powinna nam wystarczyć co najmniej na tydzień. Żywności miałyśmy pod dostatkiem. Napoje alkoholowe zajmowały większą część piwniczki. Nie wyobrażałam sobie, bym podczas jej obecności wzięła do ręki pędzel.

Miesiąc? Dałam jej w myślach tydzień. Przez kolejny będę leczyć kaca. Tyle mogłam jej poświęcić. W końcu byłyśmy przyjaciółkami. Nagle w ścianie odezwało się skrobanie. Ilka spojrzała najpierw na mnie, potem w kierunku, z którego dochodził szmer.

— Co to?

— Myszy. Chyba. Bo szczury mocniej skrobią.

— Szczury też tu są? — Podkuliła nogi pod siebie.

— Nie widziałam żywego, ale ich odchody leżą tu i ówdzie. Poza tym to też zwierzątka. Lubisz je przecież.

— Przecież nic nie mówię. A ty co? Znasz się na tym? — Zrobiła zniesmaczoną minę.

— Na gówienkach? Jasne. Można sprawdzić w internecie. Różnią się od kupy kuny. Kun są dwa rodzaje i na zamku występują prawdopodobnie obydwa, leśna i domowa. Leśna wpada i znika, a domowa zostawia ślady, zostaje bowiem na dłużej. Gdybyś w nocy słyszała coś z góry, nad tobą, to ta domowa. Biega po strychu. Szczury są w piwnicy. Radzę wkładać na noc stopery. Tylko wtedy ich nie słychać. Mogę ci dać komplet. Mam dobre, silikonowe, które świetnie dopasowują się do ucha.

Ilka wypiła resztkę wina z lampki, następnie dolała i sobie, i mnie. Sobie więcej.

Piętnaście po drugiej za oknem brzdąknął dzwonek od roweru.

— Miało być bezludnie — powiedziała, wyciągając szyję.

— To listonoszka. Nie wierzy w pocztę elektroniczną — wytłumaczyłam i poszłam otworzyć.

Małgosia Kowolik, którą zdążyłam poznać zaraz pierwszego dnia pobytu, matka czwórki dzieci, chuda i silna kobieta, uśmiechnęła się, pokazując mnóstwo dużych, białych zębów. Nie rozumiałam, jak można mieć gromadkę dzieci, zarabiać grosze, wozić na rowerze nędzne renty, zbierać jeszcze nędzniejsze napiwki i śmiać się na co dzień.

— Napisała pani jakiś list miłosny? Albo choć pozew sądowy, którego nie da się wysłać elektronicznie? — zapytała dziewczęcym głosem.

— Niestety, pani Małgosiu. Marnuję się.

— Ciągle sama? Jakieś stosunki towarzyskie?

— Stosunki przyjechały — przyznałam. — Wejdzie pani na kawę?

Pani Małgosia wzbudzała we mnie szacunek większy niż przedstawiciele zawodów powszechnie szanowanych. Lubiłam ludzi emanujących osobistą siłą wewnętrzną, niepopartą urzędem, tytułem czy znajomościami. Pani Małgosia tę swoją siłę rozdawała jak listy. Robiła mi świetnie na samopoczucie.

— Dobra, wejdę, ale na krótko. Mam jeszcze do rozwiezienia kilka przesyłek i na sam koniec muszę jechać do Zawilskiej, bo polecony dostała, a wie pani, to cztery i pół kilometra. Trochę mi zajmie — powiedziała, otrzepując z deszczu pelerynę.

Zrzuciła różowe gumiaki i ustawiła je w sieni na szmacie, sprawdzając, czy z nich nie kapie. Zostawiłam obydwie kobiety przy kominku, a sama poszłam do kuchni zaparzyć dzbanek kawy. Gdy wróciłam z tacą, herbatnikami z serem i drożdżowymi paluszkami, listonoszka przekonywała Ilkę o dobrodziejstwach głodówek. Nie współczułam jej, ponieważ kilka dni temu sama przez to przechodziłam.

Kawę podałam w filiżankach z miśnieńskiej porcelany.

— Te cuda to Władka? — zapytała Ilka, unosząc spodeczek i zaglądając pod spód.

— Tutejsze — powiedziałam. — Znalazłam je przez przypadek na najwyższej półce w tym starym kredensie w kuchni.

— Przez przypadek grzebałaś na najwyższej półce?

— Nie kupiłam kawy i miałam nadzieję, że coś znajdę w zapasach Władka. Znalazłam to. — Uniosłam filiżankę.

— Aż się boję, że mi zaraz upadnie — powiedziała Ilka, mocząc usta.

Pani Małgosia, niewzruszona, jakby na co dzień używała rosenthala, ujęła filiżankę w obydwie dłonie i grzała je równomiernie. Ilka wydawała się zadowolona, że przerwałam im dyskusję.

Wprawdzie rozumiałam wysiłki listonoszki mające na celu nawrócenie Ilki na zdrowe odżywianie, jednak wiedziałam również, że sprawić mojej przyjaciółce przyjemność to postawić przed nią talerz. To, w jaki sposób godziła obżarstwo ze swoją profesją, pozostawało tajemnicą. Nie była nalana ani tłusta, nie, po prostu duża. Rysy twarzy miała regularne, szlachetne, włosy zadbane, mimo ich rozwichrzenia, doskonale zdrowe, w kolorze minii zmieszanej z rosyjskim złotem, lśniące i poskręcane w mnóstwo loków. Ilka była swoistą pięknością, jednak w rozmiarze XXL. Jej wzrost w połączeniu z mocnym kośćcem, silnymi mięśniami i okrywającą je warstwą miękkiego sadełka czynił z niej boginię wojny. W szkole pchała kulą i rzucała oszczepem. Obecnie regularnie uczęszczała na siłownię. Przy tym wszystkim wykazywała duże wyczucie stylu, jednak budowę i umiłowanie dobrego jedzenia miała zakodowane w genach i Małgosia Kowolik, choćby pękła, nimfy z niej nie zrobi. Chyba że Ilka zechce się katować.

Poszłam do kuchni zagrzać gęstą zupę fasolową z jarzynami i kiełbasą. Kiedy była gorąca, dodałam dużą łyżkę śmietany, posypałam zieloną pietruszką i zaniosłam w miseczkach. Pani Małgosia właśnie tłumaczyła Ilce drugi etap diety Dąbrowskiej i rozpływała się nad korzyściami, jakie wynikają z jej stosowania — oczyszczeniem ścian tętnic, zredukowaniem poziomu cholesterolu i zmniejszeniem ryzyka cukrzycy.

— Wspaniale — powiedziała Ilka, sięgając po miskę. — Matylda, zostaję na sześć tygodni. Tyle trwa dieta. Zresztą tobie też się przyda oczyścić organizm. Pozbędziesz się kwasów, bo z pewnością ci się porobiły przez to niedoszłe wesele.

Pani Małgosia zrobiła duże oczy, ale o nic nie spytała. Uśmiechnęła się tylko pod nosem.

— Dzięki za zupę, pani Matyldo. Jadę, bo zanim dotrę do Zawilskiej i z powrotem, będzie wieczór. Na urlop idę od jutra. Do zobaczenia za miesiąc, a może za dwa tygodnie, bo nie wiem, ile wytrzymam. — Pożegnała się z Ilką. Wstała i wyjrzała przez okno na padający bez ustanku deszcz: — Co za syf! — rzuciła i wsiadła na rower.

— Ile ona ma lat? — zapytała Ilka.

— Nie mam pojęcia, ale chyba jest od nas starsza. W końcu ma już czwórkę dzieci.

— Wyszła za mąż, gdy miała dwadzieścia lat albo mniej. Przy niej awansujemy na stare panny.

— Nie przesadzaj — odparłam. — Ja mam małżeństwo za sobą. Nawet dwa.

Ilka westchnęła.

— W zeszłym tygodniu, tuż po twoim ślubie, rozstaliśmy się z Andrzejem.

— Znowu?

— Teraz ostatecznie. I na ten temat nie rozmawiamy.

— Na temat mojego ślubu również.

— To co będziemy robić? — Ilka zaczęła rozgrzebywać haczykiem popiół w kominku.

— Andrzej był wredny, nie lubiłam go.

— Seweryn również — dodała Ilka z ponurym uśmiechem. — Też go nie lubiłam.

Zgodziłam się. Milczałyśmy. W końcu, żeby trochę rozładować atmosferę, nawiązałam do gospodarstwa i wyraziłam swoją niechęć do wszystkiego, co żyje za płotem, tymczasem ona chciała wszystkie stworzenia przytulić do piersi. Im bardziej wybrzydzałam i starałam się ją zniechęcić, tym bardziej się zacietrzewiała i przybierała pozę Świętego Franciszka. W efekcie rozgorzała całkiem przyzwoita dyskusja.

— Wszystkich to może bym nie przygarnęła, bo to byłoby niehigieniczne, ale jakiegoś psa albo kota… — rozmarzyła się.

Kota od kilku dni nie widziałam. Nie wspominałam o nim, bo zaraz kazałaby mi go szukać, a drań nie zbliżył się od momentu, gdy wsadził łapę do mysiej pułapki i zdrowo go przytrzasnęło. Od tej pory na mój widok czmychał szybciej niż przy pierwszym spotkaniu.

Wieczorem, już w łóżku, nasłuchiwałam różnych trzasków, odgłosów zamykania drzwi (pewnie była to Ilka) i skrzypienia na schodach, które jednak nie powinny skrzypieć. Tuż przed snem uświadomiłam sobie, że jeśli nie namaluję obrazów, to Karina mnie zabije, jednak w nocy nie ona mi się śniła, ale Seweryn z nożem w piersi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: