Kryminalne Zakopane. Najgłośniejsze zbrodnie Podhala - ebook
Kryminalne Zakopane. Najgłośniejsze zbrodnie Podhala - ebook
Żadna z tych zbrodni nie była doskonała, ale każda wzbudzała ogromne emocje. Brutalne, wstrząsające zabójstwa zostawiły na Podhalu głębokie ślady i rany. Poćwiartowana siostra chciwych braci. Zakopany z rowerem okrutny kochanek. Puszczony z dymem tyran. Zakatowany na śmierć niechciany mąż…
W książce opisanych jest sześć najgłośniejszych zabójstw dokonanych pod Tatrami. Niewykluczone, że o wielu z nich wielu z nas gdzieś słyszało. Mało kto jednak poznał te sprawy od środka. Od strony tych, którzy odkrywali prawdę, tropili sprawców i w końcu wymierzali im kary.
Przez wszystkie historie prowadzą nas policjanci biorący udział w śledztwach, biegli kryminalistyki, psychiatrzy i psychologowie oraz prawnicy. Dzięki nim poznajemy nie tylko proces odkrywania prawdy, ale też żmudną i trudną drogę udowadniania winy oraz karania za nią. Jest więc zbrodnia i kara. I wszystko, co się z tym wiąże. Są zatem niuanse prawne, ślepe uliczki śledztwa, czasami obezwładniająca bezradność – zarówno ścigających, jak i ściganych.
Sprawy opisane zostały na podstawie akt. Autorka przeanalizowała tysiące stron dokumentów, przejrzała blisko setkę tomów akt, dzięki temu w tej książce nie ma domysłów czy zniekształconych zawodną ludzką pamięcią bajań. Są wyłącznie fakty. Fakty, które tworzą opowieść o odwiecznej walce dobra ze złem. O tym, że czasami dużo łatwiej jest znaleźć sprawcę, niż mądrze go ukarać – tak, by zwyciężyła sprawiedliwość. To również opowieść o wybaczaniu, bo przecież nie ma innej drogi niż ta, by zło dobrem zwyciężać.
Beata Sabała-Zielińska – rodowita góralka, publicystka i dziennikarka radiowa, przez lata związana z Radiem ZET. Autorka i współautorka książek o Zakopanem. Zajmuje się głównie tematyką górską. Jej publikacje: „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”, „Pięć Stawów. Dom bez adresu”, „TOPR 2. Nie każdy wróci”, książka dla młodzieży „TOPR. Tatrzańska przygoda Zosi i Franka” oraz książka dla dzieci „TOPR. O psie, który został ratownikiem” przez wiele tygodni nie schodziły z list bestsellerów.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-558-6 |
Rozmiar pliku: | 959 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta historia jest jedną z najsmutniejszych w mojej rodzinie i jednocześnie jedną z najszybciej odchodzących w niepamięć. Mój dziadek, Jan Sabała, w wieku czterdziestu siedmiu lat został zamordowany. Zabił go Jan Kot. Chyba, chyba Jan. No właśnie, nie pamiętamy imienia zabójcy dziadka, niestety. Podobnie jak nie pamiętamy wielu innych szczegółów tej zbrodni. Być może nieistotnych – ważne wszak, że sprawcę wykryto, skazano i osadzono – a jednak jest coś smutnego w tym, że pozwoliliśmy sobie puścić w niepamięć „drobiazgi”, jak choćby imię zabójcy. Dziś nikt z rodziny go nie pamięta.
Wiem, czas zaciera ślady, wypłukuje informacje, nawet te ważne, ale przecież chodzi o zabójstwo! W dodatku kogoś bardzo bliskiego. Czy nie powinniśmy zatem dbać o tę historię? Świadomie nie używam słowa „pielęgnować”, by nie zabrzmiało to jak chęć kultywowania urazy czy nienawiści do zabójcy. Nic z tych rzeczy. Mówiąc o dbaniu, mam na myśli wyłącznie zaopiekowanie się pamięcią o dziadku, choć ta, niestety, głównie sprowadza się do owej zbrodni. Tym bardziej wstyd. Wstyd, że zawiedliśmy. Że w pokoleniowym przekazie okazaliśmy się niechlujni, tak jakbyśmy przestali przywiązywać wagę do jego śmierci, tym samym – do jego życia. Co gorsza, nie da się tego naprawić, bo nie ma już akt tej zbrodni. „Akurat tych z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych jest niewiele. Nie zachowały się. Większość, w tym dotyczące zabójstwa Jana Sabały, prawdopodobnie zostały zniszczone” – taką odpowiedź usłyszałam w Archiwum Narodowym.
Zostały nam zatem strzępy informacji. Może dlatego historia zabójstwa dziadka z czasem zaczęła przypominać legendę, przez każdego z nas opowiadaną trochę inaczej.
Mój tata na przykład nadawał jej walory nadprzyrodzone. „Ojciec przyszedł do mnie we śnie i powiedział mi, kto go zabił”, twierdził. A że był człowiekiem mocno stąpającym po ziemi, bez skłonności do bajdurzenia, wierzyłam w to święcie. Za jego wersją przemawiał fakt, że nigdy ani na jotę jej nie zmienił, nigdy przy niej nie kombinował i nigdy nadmiernie jej nie koloryzował (sam fakt wizyty z zaświatów był wystarczająco mocnym akcentem). Dla mnie ta wersja jest do dziś obowiązująca.
– Miałem wtedy osiemnaście lat. Pracowałem w piekarni, w Poroninie – zaczynał ojciec, zaciągając się sportem. Wtykał papierosa w szklaną lufkę, śliniąc jego końcówkę, odpalał długim płomieniem zapalniczki, zakładał nogę na nogę (zawsze prawą na lewą) i rytmicznie nią machając, snuł opowieść. – Pewnego dnia przyszedł do mnie telegram od matki. „Ojciec nie żyje. Stop. Zabity. Stop”. Nie zaskoczyła mnie wiadomość o jego śmierci, spodziewałem się tego. Ojciec dwa tygodnie wcześniej zaginął, nie dawał znaku życia, przypuszczaliśmy więc, że stało się coś złego. Ale że zabity?! To było dziwne.
Tej samej nocy przyśnił mi się. Stanął nade mną, ubrany jak do trumny w czarny garnitur, i powiedział: „Emil, zabił mnie Jan Kot. 1. Leży w szpitalu w Nowym Targu, na sali numer czternaście. Jest chory na gruźlicę”.
Natychmiast się obudziłem, a kiedy zaczęło świtać, ruszyłem do Nowego Targu, na milicję. Próbowałem dostać się do komendanta, ale dyżurny koniecznie chciał się dowiedzieć, w jakiej sprawie. „W osobistej”, odpowiedziałem, nie zamierzając dzielić się z nim nadzwyczajną historią. Przez dłuższy czas ignorował mnie. „No bo co? Jakiś dzieciak będzie komendantowi dupę zawracał?” Ale że nie odpuszczałem, zadzwonił w końcu do szefa, a ten kazał mnie wpuścić. Komendant przyjrzał mi się uważnie i spokojnie wysłuchał opowieści. Gdy skończyłem, pokiwał tylko głową, pytając dobrotliwie: „Chłopcze, wierzysz w sny?”. „Nie”, przyznałem, prosząc jednak, by to sprawdził, by zadzwonił do szpitala. Nie zadzwonił. Odprawił mnie, poklepując ze współczuciem po ramieniu.
Po latach ja i mój brat Krzysiek rozbudowaliśmy tę wersję. W naszej komendant milicji, widząc determinację ojca, złapał za słuchawkę stojącego na biurku telefonu, wydając dyżurnemu polecenie: „Weźcie mnie tam, sierżancie, połączcie ze szpitalem”. Po chwili na głośnomówiącym telefonie (po wciśnięciu czerwonego przycisku) odezwała się pielęgniarka. „Leży tam u was Jan Kot?”, zapytał bez zbędnych ceregieli. „Leży”. „A na jakiej sali?” „Na czternastce”, odpowiedziała. Pół godziny później patrol był na miejscu. Gdy Kot zobaczył milicjantów w drzwiach, od razu się przyznał.
– Wcale tak nie było. Ani z tym snem, ani tym bardziej ze zgarnięciem Kota – stwierdza stryj Mikołaj, młodszy brat mojego ojca, gdy przychodzę do niego, by dowiedzieć się o szczegóły historii.
Teraz już tylko on pamięta tamten czas. Owszem, żyje jeszcze stryj Jasiek, ale wtedy był dzieciakiem, więc wie jeszcze mniej.
– Było zupełnie inaczej – zaczyna Mikołaj, natychmiast obalając misternie utkaną spirytystyczną wersję wydarzeń. – Też ciekawie, ale bez duchów w tle – przyznał. – Ojciec był leśniczym w lasach państwowych w Podwilku . Lubił tę pracę i był w niej dobry, więc gdy w 1949 roku jeden z gajowych zachorował, nadleśnictwo zleciło mu przejęcie obowiązków kolegi. Tyle że chodziło o tak zwaną gajkę w Zubrzycy, czyli dziesięć kilometrów od domu. Niby niedaleko, zwłaszcza jak się patrzy na to dziś, ale wtedy chodzić codziennie na piechotę taki kawał? Ojciec się wahał, więc nadleśnictwo obiecało, że postawią mu tam leśniczówkę. Jak to usłyszał, od razu się zgodził. Na gwałt potrzebowaliśmy domu, bo ten, który ojciec wybudował, spłonął w czasie wojny. Sprawę więc klepnięto.
I tak dziadek przejął obowiązki chorego kolegi, zapewniając mu spokój i czas na leczenie, ten jednak, jak się okazało, bardziej martwił się o przyszłość syna niż własną. A że pierworodny dopiero co wrócił z wojska i szukał roboty, uknuli sprytny plan: najpierw wsadzi się chłopaka na robotnika, żeby dorywczo pomagał przy pozyskiwaniu drewna, poznając teren i ludzi, po jakimś czasie zaś (raczej krótszym niż dłuższym) zawalczy o stanowisko swojego ojca. „Nie będzie nam tu Sabała wchodził w rewir”. Jak wymyślili, tak zrobili. Syn gajowego zatrudnił się w nadleśnictwie, nadleśnictwo jednak nie poznało się na jego zaletach. Wyraźnie stawiało na dziadka, czego wyrazem była budowa wspomnianej leśniczówki. To zmotywowało spiskowców. „Trzeba Sabałę przepędzić – wykoncypowali. – Nastraszyć, najlepiej tak skutecznie, żeby sam z tego lasu zwiał”.
Był piątek 1 grudnia 1950 roku. Nic nie zapowiadało tragedii. Przeciwnie, wydawało się, że to będzie dzień jak co dzień. Dziadek rano zapakował torbę, wziął naszykowane przez babcię kanapki, flintę, zawołał ukochanego psa Cygana, wiernego kundelka, i wyszli.
– Jak zwykle wyszli razem, ojciec i Cygan – wspomina stryj Mikołaj. – Najpierw ojciec miał iść do naszego lasu, to znaczy do lasu w Podwilku, bo było w nim pełno robotników, więc musiał najpierw tam wszystko posprawdzać. Potem miał iść do tej gajki w Zubrzycy. Tego dnia jednak umówił się z synem gajowego (z tym synem, tego gajowego). Po co? Ano ojciec miał zegarek, takiego dużego kieszonkowego roskopfa, i ten mu się zepsuł. Syn gajowego zaproponował, że go naprawi. I chyba właśnie tego pierwszego grudnia miał ojcu ten zegarek oddać. Umówili się więc w tej sprawie, chyba w lesie przy zrywce drewna, koło godziny dziesiątej czy jedenastej. Nie wiedzieliśmy oczywiście, czy się z nim spotkał, bo tego dnia ojciec nie wrócił do domu. Nie wrócił też w sobotę. Ani w niedzielę.
W niedzielę rano do domu przybiegł pies. Wpadł do chałupy, ale tak strasznie ujadał, że babcia go wypuściła. Była pewna, że Cygan szczeka, bo nadchodzi dziadek, ten jednak nie przyszedł. Wtedy już zaniepokoiła się bardzo, wysłała więc syna Franka i jego kuzyna Władka do Zubrzycy, do… syna gajowego. W końcu to właśnie z nim miał się spotkać dziadek. „Zapytajcie, co i jak”, nakazała. Poszli. Szukając syna gajowego, zaszli do jego ojca. Stary gajowy leżał w łóżku, bo był już bardzo chory na… gruźlicę! Nie chciał z nimi rozmawiać. Powtarzał tylko, że nic o Sabale nie wie i że go tutaj nie było.
Wyglądało to źle, a nawet bardzo źle, dlatego babcia poszła na milicję, ta zaś zarządziła przeszukanie lasu. Zgłosili się ochotnicy, strażacy, ludzie ze wsi – kupa ich była. Szli tyralierą przez las, przeczesując kawałek po kawałku. Wśród ochotników był oczywiście… syn gajowego. Bardzo się w te poszukiwania zaangażował, nie opuścił żadnego dnia akcji. Szukali tydzień, niestety, nigdzie śladu dziadka.
– Aż tu nagle przyszedł do nas znajomy z Sidziny – opowiada stryj. – Taki, co to kosił u nas na polanie siano i brał je dla siebie, bo u niego w domu była straszna bieda. Przyszedł i mówi, że słyszał we wsi, że ktoś widział Sabałę. Że szedł przez Sidzinę. „Przyjedźcie może do nas z bratem, Frankiem, to pójdziemy popytać po wsi, co ludzie słyszeli”, zaproponował. No tośmy z Frankiem pojechali. Było południe. Poszliśmy do jednego chłopa, co to niby widział ojca, a on na to: „Nie, ja nie widziałem nikogo, tylko mi mówił ten i ten, że go widział”. No to szliśmy do tego i do tamtego, ale każdy mówił to samo: „Ja nie widziałem, tylko słyszałem od innych, że ktoś go widział”. „Kto?” „No ten i tamten?”
Gdy wydawało się, że stryjowie wpadli w błędne koło, ktoś w końcu wskazał im „źródło” tej informacji. „Źródło”, jak się okazało, co wieczór tryskało ową wiedzą w karczmie, gdzie otoczone wianuszkiem słuchaczy, a także baterią pustych kieliszków (po wódeczce stawianej na zachętę – sprawa wszak była sensacyjna), opowiadało, jak to widziało Sabałę z psem, raportówką i kulą przy nodze, wędrującego w nieznanym bliżej kierunku. Słuchacze przy każdym dodatkowym szczególe rozdziawiali gęby równie szeroko, co opowiadający, choć ten akurat w celu przepłukania gardła. Co rusz bowiem dosiadali się nowi odbiorcy sensacji.
– Pasternak, zastępca sołtysa, to on tak bajał – brutalnie demaskuje informatora stryj. – Jak żeśmy to usłyszeli, tośmy podsołtysa trochę przycisnęli do muru, żeby i nam zdradził szczegóły.
– Przycisnęli do muru! Od razu powiedz, jak żeście go porwali – wtrąca Grażyna, kuzynka.
– A tam od razu porwali – zżyma się stryj. – Po prostu pomyliliśmy drogę, podwożąc go do chałupy, i tyle.
Niezły eufemizm.
– No dobra, rzeczywiście podsołtysa tośmy troszkę musieli zachęcić do powiedzenia prawdy – dodaje stryj po chwili. – No dobra, gdyby się uprzeć, można powiedzieć, żeśmy go porwali – przyznaje niechętnie. – Było tak. Zaszliśmy tam, do tej gospody, w której brylował Pasternak. Już był wieczór, kiedy zjawił się na miejscu. Wiedzieliśmy, że musimy tam na niego poczekać, ale byliśmy przygotowani. Mieliśmy sanki i kolegę, który nimi powoził. Kiedy podsołtys przyszedł, brat Franek od razu postawił mu ćwiartkę i chętnie dolewał do jego kieliszka, żeby podsołtysowi rozwiązał się język. Podziałało. Nie minęło dużo czasu, jak zaczął bredzić, gadać, koloryzować. Nie mieliśmy pojęcia, co z tego jest prawdą i czy w ogóle cokolwiek z tego było prawdą, ale słuchaliśmy. Kiedy podsołtys wlał w siebie, co miał wlać, grzecznie zaproponowaliśmy mu podwózkę. „My też jedziemy w tamtą stronę, to i was weźmiemy”. Wsadzili my go w sanki i wio, ruszyliśmy na Bystre. Po pewnym czasie podsołtys zaczął się nerwowo rozglądać. „Dyć jo mieszkom nie w te strone”, rzekł nad wyraz trzeźwo. My na to: „Siedźcie, siedźcie spokojnie. Znamy drogę”. Po chwili był już całkowicie trzeźwy. „Panowie, cóż to robicie? Ka mnie wieziecie? Nie róbcie ze mnie głuptoka”, zawodził nieco rozpaczliwie. Wtedy uderzyliśmy w poważny ton: „To teraz powiedzcie, jak i co z tym Sabałą. Kaście go widzieli?” „Panowie, dejcie spokój! Jo go nie widzioł. Jo ino widziołek jakiegoś chłopa i tak mi się ino zdało, czy to aby nie Sabała. Puśćcie mnie, panowie”, błagał. Wywieźliśmy go jakieś pięć kilometrów od miejsca, w którym mieszkał. Zapieprzał w chałupę, aż mu się z kupra kurzyło. Miał o czym w drodze powrotnej myśleć!
Niestety, pomijając groteskowość opisanej sceny, sytuacja była trudna. Dziadka wciąż nie było i nikt nie wiedział, gdzie może być. Znaleziono go dopiero po prawie trzech tygodniach.
– To było chyba dwudziestego grudnia. Dwóch chłopaków z Podwilka poszło wyciąć choinkę na święta. Weszli gdzieś w młodnik i tam wypatrzyli, że spod drzewka wystają nogi i że obok tego leży kula. Wrócili do domu i zawiadomili milicję. Niestety, to był ojciec. Został zabity, prawdopodobnie ciupagą. Ktoś zadał mu kilka uderzeń ostrym narzędziem w okolice głowy. Widać było, że ojciec prawdopodobnie zasłaniał się przed tymi ciosami, bo miał odcięty palec. Wisiał ten palec na skórze.
Rozpacz. Wszyscy spodziewali się najgorszego – ale zabity? „Kto i dlaczego miałby to zrobić?” – na to pytanie nikt nie znał odpowiedzi. Milicja nie miała żadnych podejrzeń, żadnych tropów. Dziadek nie miał wrogów, był lubiany, spolegliwy, więc może kłusownicy? Albo złodzieje drewna? Pewnie nakrył ich na kradzieży i dostał ciupagą. Tak kombinowali milicjanci i w taką stronę szło śledztwo, choć słowo „szło” nie oddaje tego, co tak naprawdę się działo. A nie działo się nic.
Przez rok śledztwo ani drgnęło, nie posunęło się nawet o krok. Nie było żadnych nowych śladów, żadnych wiadomości, żadnych informacji. Każdy trop, który podejmowała milicja, okazywał się nietrafiony, fałszywy. I kto wie, czy kiedykolwiek odkryliby zabójcę, gdyby nie przypadek.
– Pewnego dnia Franek i ten nasz kuzyn, Władek, pojechali na jarmark do Nowego Targu – opowiada stryj. – Coś tam załatwiali i kręcąc się po targu, zobaczyli grupę kobiet, które gorączkowo o czymś rozprawiały. Mówiły przy tym na tyle głośno, że usłyszeli padające co jakiś czas nazwisko Sabała. Niewiele myśląc, podeszli bliżej, żeby się temu przysłuchać. I proszę, jedna z nich (później okazało się, że to niejaka Mastelakowa) gorączkowo opowiadała, że sąsiadka syna gajowego (tego syna, tego gajowego) była świadkiem jego awantury z żoną. Awantury tak ostrej, że gdy „młody” zaczął bić żonę, ta darła się ile sił w płucach: „Co, chcesz mnie zabić? Tak jak żeś zabił Sabałę?”.
We Franka i Władka jakby piorun trzasnął. „Leć na milicję, a ja przypilnuję bab. Trzeba je zgarnąć i przesłuchać”, zarządził Władek, wysyłając Franka po posiłki. Milicjanci na wieści z targu zareagowali równie gwałtownie jak wujkowie. Natychmiast obstawili cały rynek. Niepotrzebnie, baby bowiem stały jak wryte, słuchając opowieści Mastelakowej. Na komendzie kobiecina powtórzyła wszystko jak na spowiedzi, godzinę później do domu syna gajowego, Jana Kota, wkroczyła milicja. Od razu przyznał się do zabójstwa.
– To ojciec mnie namówił, żebym poturbował Sabałę. Żeby go nastraszyć – wyjaśniał podczas przesłuchania. – Mówił o pobiciu, a nie zabiciu, ale jakoś tak wyszło.
Tak, przyznał się ojcu do wszystkiego, bo kiedy wrócił wieczorem do chałupy, stary zapytał, jak poszło. „Zabiłem go”, wyznał od razu, zatem jego ojciec od początku o wszystkim wiedział. Dwa tygodnie później umarł! W szpitalu! Na gruźlicę! W sali numer czternaście! Dacie wiarę?
Dziadka trudno było znaleźć, bo zabójca… przenosił jego zwłoki. Pamiętacie, że brał udział w poszukiwaniach – gorliwie, z zapałem, dzień po dniu. Dzięki temu wiedział, jaki teren został przeszukany, i tam nocą przenosił ciało. Był też na tyle sprytny, że stworzył sobie alibi. Pozwoliła mu na to historia z zegarkiem. Podobno na balach, w miejscu, gdzie miał umówić się z dziadkiem, napisał kredą: „Byłem, czekałem do południa. Zegarek naprawiony”. Syn gajowego nigdy nie był w kręgu podejrzanych. Nikogo nie dziwiła jego obecność w lesie, w miejscu, gdzie mógł być dziadek, w końcu tam pracował. Poza tym miał z dziadkiem dobre stosunki, więc gdyby nie przypadek, gdyby ci chłopcy nie poszli po choinkę (ależ to paradoks – nielegalnie), to kto wie, czy sprawę udałoby się rozwiązać.
Syn gajowego dostał za to zabójstwo piętnaście lat więzienia. Tylko piętnaście, bo biegli nie mogli ustalić ostatecznej przyczyny śmierci.
– Ponieważ ciało prawie trzy tygodnie leżało w lesie, zwierzęta częściowo je rozszarpały, więc podobno trudno było udowodnić, że rany, które zostały ojcu zadane, były ranami śmiertelnymi, takimi, które bezpośrednio spowodowały jego śmierć – mówi stryj Mikołaj. – To była straszna historia – dodaje po chwili. – Nad naszą rodziną wisiało jakieś fatum. Ledwo tata wybudował dom, to jedna jedyna bomba, jaka spadła w czasie drugiej wojny światowej na Podwilk, spadła właśnie na tę naszą nowiutką chałupę, rozwalając ją w drobny mak. Niemcy z Jabłonki wystrzelili z armaty tylko jeden pocisk. Jeden! I on idealnie, jakby precyzyjnie sterowany siłą wyższą, walnął centralnie w nasz dom. Leciał dziesięć kilometrów i bach. Dom doszczętnie spłonął. Zostaliśmy z niczym. Nie mieliśmy dosłownie nic. Rodzice musieli wynająć jakąś ruderę, z klepiskiem. Mieszkaliśmy w strasznych warunkach. Dlatego ojciec zgodził się, że weźmie tę gajówkę w Zubrzycy. Tylko dlatego, że nadleśnictwo obiecało wybudować leśniczówkę, do której mieliśmy się wszyscy przenieść. Leśniczówka była w trakcie budowy, gdy syn gajowego zabił nam ojca.
Wtedy ich życie legło w gruzach po raz drugi. Babcia została z piątką dzieci (najmłodsze miało siedem lat) bez dachu nad głową i bez środków do życia, nie licząc lichej renciny. Żyli w biedzie, która na zawsze odcisnęła na nich piętno. Mój ojciec do końca życia, dzwoniąc do mnie, pytał, czy mam co jeść i czy mam w domu ciepło. Od tego zaczynał każdą rozmowę. Stryj Jasiek, najmłodszy z rodzeństwa, po wojsku, które rzuciło go na drugi koniec Polski, nie miał do czego wrócić, został więc w Szczecinie, choć tęskni za górami do dziś.
Mój tata, jako najstarszy, stał się głową rodziny. Pilnował rodzeństwa, był dla nich wsparciem w bardzo trudnym czasie, bo zabójstwo demoluje, rujnuje. I może wpływać na losy kolejnych pokoleń.
Syn gajowego po wyjściu z więzienia spotkał się z moim ojcem, policjantem, służbowo. „I co, pewnie będziesz się teraz mścił”, bardziej stwierdził, niż go zapytał. „Odsiedziałeś swoje. Sprawa jest zamknięta”, odpowiedział mu na to mój ojciec, wprawiając go tym w szczere zdumienie.
Ojciec umiał wybaczać. Reszta rodziny zresztą też. Kto wie, może stopniowe zacieranie szczegółów tego zdarzenia to właśnie część procesu wybaczania?
Przez chwilę miałam pomysł, by pojechać do Zubrzycy w poszukiwaniu śladów tamtych wydarzeń. Tak jak zamierzam to zrobić w wypadku innych opisywanych w tej książce zbrodni. W końcu tego wymaga reporterska dokładność – popytać sąsiadów, sprawdzić pamięć społeczną o tym wydarzeniu, być może stanąć oko w oko z rodziną zabójcy. Zwyciężyła jednak myśl, że akurat w tym wypadku nie powinnam tego robić, dlatego że to moja osobista historia. Krzywda wyrządzona mojej rodzinie. Ktoś zatem mógłby dopatrzyć się w tym elementu zemsty. O żadnej zemście tymczasem nie ma tu mowy. Historię zabójstwa mojego dziadka przywołuję wyłącznie po to, by wytłumaczyć moje zainteresowanie zbrodniami.
Mam nadzieję, że ta książka, dedykowana dziadkowi, nie będzie nikogo stygmatyzować, bo nie taki jest jej cel. Owszem, przypomnę zapomniane już może historie, rozdrapię rany, wyciągnę na światło dzienne rzeczy, o których się nie pisało. Jednak tylko po to, by pokazać, że zbrodnia ma wiele twarzy. I choć każda z nich jest zła i nie do zaakceptowania, to jednocześnie może być fascynująca. Może pociągać. Wiem, że to banał, ale prawdą jest, że zło od zawsze nas, ludzi, ekscytuje. Może dlatego, że zazwyczaj jest wielowymiarowe i zaskakująco często dotyczy nas samych.
Ile razy przyglądaliśmy się nieszczęściu innych? Ile razy z bezpiecznej odległości wdychaliśmy duszący zapach ich bezradności, samotności i beznadziei? Ile razy w imię źle pojętej prywatności nie zareagowaliśmy? Nie pomogliśmy? Nie wtrąciliśmy się, choć absolutnie powinniśmy to zrobić? Ile razy nasza obojętność przyczyniła się do zbrodni? Jak często zatem byliśmy jej współwinni? Pomyślmy o tym, zanim ocenimy i wydamy wyrok.
Spójrzmy na to z perspektywy tych, którym się nie udało. „Każdy z nas może zabić”, mówią psychiatrzy i psychologowie. Każdy z nas ma cechy, które mogą spowodować, że w pewnych sytuacjach, przy zbiegu szczególnych okoliczności możemy dokonać złego czynu. Dowodem na to jest między innymi słynny eksperyment Philipa Zimbardo2.
– Dlatego współczuję wszystkim skazanym – mówi Maciej Czajka, sędzia Sądu Okręgowego w Krakowie, orzekający w najtrudniejszych sprawach karnych. – Proszę wierzyć, że nad wyraz często sami moglibyśmy się znaleźć w takich sytuacjach i naprawdę mamy bardzo dużo szczęścia, że się nie znaleźliśmy.
Od dawna nosiłam się z zamiarem napisania tej książki i już kilka lat temu przymierzałam się do tego. Szybko jednak okazało się, że bez akt spraw to się nie uda. Pamięć ludzka jest bowiem zawodna. I zwodna. Skłonna do naddawania, koloryzowania, bajania albo – w sprawach wyjątkowo okrutnych – wymazywania wspomnień traumatycznych czy po prostu niewygodnych. Dlatego musiałam sięgnąć po akta i to akta spraw są fundamentem tej książki.
Spędziłam w czytelniach sądów kilkadziesiąt tygodni. Zrobiłam setki stron notatek z tysięcy stron dokumentów. Gdy rosły przede mną kolejne stosy tomów, przeżyłam niejedną chwilę zwątpienia, ostatecznie jednak ta praca okazała się fascynująca. Może dlatego, że nie mając przygotowania prawniczego, poznawałam świat, do którego nie miałam wcześniej dostępu. I to było duże przeżycie. Co ciekawe, bardziej od etapu szukania sprawcy zaintrygował mnie proces dochodzenia do prawdy i w końcu skazania winnego. Dlatego ta książka opisuje nie tylko zbrodnię, ale i karę. A może nawet przede wszystkim karę – stąd obszerne fragmenty akt.
W książce znajdują się zeznania świadków i wyjaśnienia oskarżonych, ale też streszczenia uzasadnień wyroków, apelacji i różnych innych odwołań. Bardzo zależało mi, żeby czytelnik, podobnie jak ja, miał możliwość poznania procesu od wewnątrz. Żeby zobaczył, ile tajemnic i prawd kryją akta. Z jaką determinacją oskarżeni walczą o wolność, do jakich sztuczek się uciekają i ile są skłonni poświęcić, by oszukać wymiar sprawiedliwości.
Mam nadzieję, że to właśnie te etapy dochodzenia do prawdy porwą czytelnika (tak jak porwały mnie). Są bowiem unikatowe, gdyż zazwyczaj w opisywaniu zbrodni bywają pomijane – jako żmudne i do znudzenia powtarzalne. Może tak jest. A może jednak nie? Wierzę, że czytelnicy zechcą odkrywać niuanse. A co ważniejsze, przyjrzą się mechanizmom oraz wyrobią sobie zdanie na temat wymiaru sprawiedliwości. Dlatego – inaczej niż wielu opisujących przede mną te zbrodnie – nie poszłam na skróty, uważając, że dopiero wszystkie elementy procesu oddają sens systemu.
PS
Wszystkie sprawy, które stały się kanwą tej książki, opisane są na podstawie akt sądowych. W związku z tym wszystkie cytaty i wypowiedzi świadków oraz podejrzanych są prawdziwe. Zmienione zostały jednak imiona i inicjały świadków, w dwóch sprawach także imiona i inicjały sprawców. Wszystkie zdarzenia miały miejsce na Podhalu.
Uwaga, przytoczone w przypisach artykuły Kodeksu karnego oraz Kodeksu postępowania karnego zacytowane zostały w brzmieniu obecnie obowiązujących przepisów i mogą różnić się od tych, które obowiązywały w okresie opisywanych spraw.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
1 Wszystkie uwagi w nawiasach kwadratowych pochodzą od autorki.
2 Stanfordzki eksperyment więzienny – projekt badawczy, który miał za zadanie zbadać psychologiczne efekty symulacji życia więziennego. Przeprowadziła go grupa psychologów Uniwersytetu Stanforda pod przewodnictwem Philipa Zimbardo w 1971 r. Eksperyment udowodnił, że w specyficznych warunkach ludzie zdrowi psychicznie czynią zło.