Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kryptonim Bravo Two Zero - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 maja 2021
Ebook
40,00 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Kryptonim Bravo Two Zero - ebook

RELACJA Z BRAWUROWEJ AKCJI BRYTYJSKICH KOMANDOSÓW SAS PODCZAS OPERACJI

„PUSTYNNA BURZA” W IRAKU.

Bravo Two Zero - taki kryptonim nosił ośmioosobowy oddział brytyjskich komandosów z elitarnego regimentu SAS, który w styczniu 1991 roku, w czasie wojny o Kuwejt, przerzucono na teren Iraku na tyły irackiej armii. Jego zadaniem była lokalizacja i zniszczenie ruchomych wyrzutni rakiet Scud.

Zdemaskowani komandosi, zdani sami na siebie, musieli pieszo przedrzeć się do oddalonej o 120 km granicy z Syrią. Tajna misja legła w gruzach, pozostała desperacka walka o życie. Nie wszystkim udało się wyjść z niej cało…

Trzej zginęli, czterech dostało się do niewoli, a tylko jeden zdołał uciec. Schwytanych żołnierzy torturowano w Bagdadzie z niewyobrażalnym okrucieństwem, na które nie przygotowało ich nawet intensywne szkolenie SAS.

ODWAGA * WYTRZYMAŁOŚĆ * WOJNA * BRATERSTWO

Andy McNab był dowódcą tego legendarnego oddziału, a jego relacja z działań "Bravo Two Zero" to zapierająca dech w piersiach opowieść o żołnierzach sił specjalnych, kronika nadludzkiej odwagi, wytrzymałości i czarnego humoru w obliczu beznadziejności.

To światowy bestseller! Na podstawie książki i opisanej w niej historii powstał film o tym samym tytule (polski tytuł to „Rajd na tyły wroga„) z Seanem Beanem w roli głównej.

Wydanie z okazji 20. rocznicy premiery książki, poprawione i zaktualizowane, zawiera dodatkowe rozdziały i zdjęcia, których nie było w poprzedniej edycji.

Każdy egzemplarz zawiera dedykację od autora, napisaną specjalnie dla polskich czytelników.

Za opisaną w książce walkę, jej bohaterowie zostali odznaczeni najwyższymi brytyjskimi medalami. Jestem wdzięczny McNabowi za uchylenie w „Bravo Two Zero” tajemnicy, dzięki której poznałem cechy charakteru, jakie powinien posiadać ktoś, kto myśli o byciu żołnierzem jednostki specjalnej. Czerpałem z ich historii przez całą swoją wojskową karierę, by któregoś dnia jednego z nich spotkać w Bagdadzie. Czytając „Bravo Two Zero” lepiej zrozumiecie moje książki.

Naval

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16195-5
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA GRA­NICY IRACKO-SYRYJ­SKIEJ

Wrze­sień 2003

W pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca nie wyglą­dało to impo­nu­jąco. Ot nie­wy­soki, taki do ramion, kop­czyk z kamieni spo­jo­nych cemen­tem z pośpiesz­nie wyry­tym napi­sem po arab­sku i angiel­sku.

Wzno­sił się na skar­pie nad Eufra­tem, parę kilo­me­trów od gra­nicy z Syrią. Do głowy mi nie przy­cho­dziło, że kie­dyś tu wrócę. Ale mia­łem szczę­ście i to ono mnie tu przy­wio­dło. Szczę­ście i star­szawy, siwo­włosy Arab, który zapy­tał, czy chciał­bym zoba­czyć pomnik na chyb­cika zbu­do­wany przez bry­tyj­skich żoł­nie­rzy, kiedy led­wie kilka mie­sięcy temu nacie­rali przez pusty­nię w cza­sie dru­giej wojny w Zatoce, czyli – jak ją będą zwać – wojny w Iraku.

Ostrzegł mnie, że zda­niem miej­sco­wych pomnik jest zami­no­wany i wybuch­nie, jeśli ktoś zacznie przy nim maj­stro­wać.

Kie­rowca i tłu­macz oka­zy­wali nie­po­kój. Naci­skali na mnie, abym się pośpie­szył.

– Tu nie jest bez­piecz­nie, dia­bły krążą. Sad­da­mow­ców nie bra­kuje, mają oko na wszystko. Wystar­czy, że zatrzy­masz się w jed­nym miej­scu na kilka minut i już cię mają. A poza tym – prze­ko­ny­wali – już zoba­czy­łem to, co chcia­łem i po co wypra­wi­łem się z Bag­dadu szosą przez pusty­nię. Cho­dziło im o obóz wywiadu woj­sko­wego, gdzie tra­fi­łem dwa­na­ście lat temu, zaraz po tym, jak mnie schwy­tano. Co taki kop­czyk zna­czy przy obo­zie?

Mieli rację, ale ja musia­łem na wła­sne oczy zoba­czyć kamie­nie uło­żone na pamiątkę dwóch moich kole­gów, któ­rzy pole­gli tu w pobliżu.

Miej­scowi póki co nie dobrali się jesz­cze do pomnika, tylko ze sta­ran­no­ścią godną lep­szej sprawy nie­mal znisz­czyli napis: „Kopiec wznie­siony przez żoł­nie­rzy z Dywi­zjonu B 22 kom­pa­nii SAS. Kwie­cień 2003”.

I kiedy pró­bo­wa­łem odczy­tać nazwi­ska „dwóch żoł­nie­rzy pole­głych nad Eufra­tem w stycz­niu 1991 roku”, zda­wa­łem sobie sprawę, że rów­nie dobrze mogło tu wid­nieć moje.1

Gdy tylko woj­ska irac­kie ruszyły na Kuwejt, co nastą­piło 2 sierp­nia 1990 roku, o godzi­nie 2.00 miej­sco­wego czasu, pułk zaczął się przy­go­to­wy­wać do wyprawy na pusty­nię.

Nie­stety nie doty­czyło to nas, czyli bata­lionu anty­ter­ro­ry­stycz­nego z Here­fordu. Patrzy­li­śmy więc zazdro­śnie, jak inni faso­wali pustynny ekwi­pu­nek i wyjeż­dżali z gar­ni­zonu. Co gor­sza, gdy nasz dzie­wię­cio­mie­sięczny dyżur w gar­ni­zo­nie dobie­gał końca i szy­ko­wa­li­śmy się, żeby prze­ka­zać obo­wiązki zmien­ni­kom, roze­szły się pogło­ski, że pod­miany w ogóle nie będzie albo nastąpi z opóź­nie­niem. Do bożo­na­ro­dze­nio­wego indyka zasia­da­łem więc bez rado­ści. Mar­twi­łem się, że znów oka­zja przej­dzie mi koło nosa.

Tym­cza­sem 10 stycz­nia 1991 wydano roz­kaz, aby połowa bata­lionu – w tym na szczę­ście moja grupa – za trzy dni wyje­chała do Ara­bii Sau­dyj­skiej. Zaczęły się więc gorącz­kowe przy­go­to­wa­nia. Spraw­dza­li­śmy broń, pobie­ra­li­śmy sprzęt, wypra­wia­li­śmy się do mia­sta po pustynne wel­ling­tony i zapas dez­odo­ran­tów.

Odlot wyzna­czono na nie­dzielę rano. Poprze­dza­jącą noc spę­dzi­łem oczy­wi­ście w mie­ście, z dziew­czyną. Nie­wiele z tego wyszło, bo Jilly wpa­dła w ponury nastrój. Atmos­fera była sztuczna, czu­li­śmy się nie­swojo.

– Chodźmy się przejść – zapro­po­no­wa­łem, gdy wró­ci­li­śmy do domu. Liczy­łem, że może w ten spo­sób, da się coś wykrze­sać.

Poszli­śmy więc na spa­cer, a gdy wró­ci­li­śmy, włą­czy­łem tele­wi­zor. Poka­zy­wali wła­śnie _Czas Apo­ka­lipsy._ Roz­mowa się nie kle­iła. Sie­dzie­li­śmy, gapiąc się w ekran, co nie było naj­lep­szym pomy­słem, zwłasz­cza dla Jilly. Zna­cie _Apo­ka­lipsę._ Dwie godziny jatki! Jilly nie wytrzy­mała. Roz­pła­kała się jak bóbr. Jilly to dobra dziew­czyna, ale nie należy jej zbyt dużo mówić. Ni­gdy zresztą nie dopy­ty­wała się o moje sprawy.

Wolała święty spo­kój. Co naj­wy­żej pytała, kiedy wrócę. Tym razem jed­nak było ina­czej. Wie­działa, gdzie jadę.

– Kup sobie psa – pora­dzi­łem, gdy świ­tem odwo­ziła mnie do koszar. – Nosi­łaś się zresztą z takim zamia­rem – przy­po­mnia­łem. – Będzie ci raź­niej.

Nie mia­łem nic złego na myśli, a ona znów się roz­be­czała. Popro­si­łem, by nie dojeż­dżała do samej bramy.

– Dalej pójdę pie­szo, słonko. Przyda mi się tro­chę ruchu – zaśmia­łem się, chyba jed­nak nie­szcze­rze.

– No to cześć i do zoba­cze­nia – odparła, muska­jąc mnie w poli­czek. Żadne z nas nie lubiło dłu­gich poże­gnań.

Pierw­sza rzecz, jaka ude­rza czło­wieka, gdy wje­dzie do jed­nostki, to hałas. Faceci klną, kłó­cąc się o sprzęt, który powinni mieć „na sta­nie”, a nie mają; sil­niki war­czą, kiedy samo­chody ruszają w teren; z kwa­ter pod­ofi­cer­skich dobiega muzyka na cały regu­la­tor. Tego zaś dnia było jesz­cze gło­śniej, bo połowa stanu szy­ko­wała się do wyjazdu.

Pako­wa­li­śmy się razem z Din­ge­rem, Mar­kiem zwa­nym Kiwi, Sta­nem i trzema innymi chło­pa­kami z dru­żyny. Poma­gało nam kilku bie­da­ków, któ­rzy zosta­wali w gar­ni­zo­nie.

Zała­do­wa­li­śmy graty do samo­chodu i poje­cha­li­śmy do bazy trans­por­to­wej, gdzie cze­kały cię­ża­rówki. Odla­ty­wa­li­śmy z lot­ni­ska Brize Nor­ton. Jak zwy­kle, wzią­łem na pokład śpi­wór, walk­mana, przy­rządy do gole­nia i maszynkę do zapa­rza­nia her­baty. Din­ger zabrał kar­ton papie­ro­sów Ben­son & Hed­ges. Zda­rzało się już, że wysa­dzano nas na pust­ko­wiu albo kazano cze­kać całymi dniami na jakimś opusz­czo­nym lot­ni­sku.

Lecie­li­śmy trans­por­tow­cem VC10, nale­żą­cym do RAF. Trwało to sie­dem godzin. Din­ger wypa­lił chyba całą paczkę papie­ro­sów, za co go opie­prza­łem, bo nie lubię, gdy ktoś dmu­cha mi w nos. On oczy­wi­ście wcale się tym nie przej­mo­wał. Mimo obrzy­dli­wych manier Din­ger jest w porządku. Dobry kum­pel. Słu­żył w woj­skach desan­to­wych i brał udział w woj­nie o Fal­klandy. Wyglą­dał zresztą jak typowy spa­do­chro­niarz: mówił gru­bym gło­sem, patrzył spode łba i w ogóle przy­po­mi­nał kibola z meczów pił­kar­skich. A jed­nak za tą ban­dycką bez mała maską krył się bystry, ana­li­tyczny umysł. Krzy­żówki w „Daily Tele­graph” roz­wią­zy­wał bły­ska­wicz­nie, co wpra­wiało mnie w nie­ja­kie kom­pleksy. Wspa­niale grał w rugby i kry­kieta, nato­miast fatal­nie tań­czył. Na par­kie­cie poru­szał się jak kukła. Ale naj­waż­niej­sze, że można na nim pole­gać. Gdy przy­cho­dzi co do czego, Din­ger idzie do przodu jak taran.

Wylą­do­wa­li­śmy w Rija­dzie. Pogoda była zna­ko­mita, jak zwy­kle o tej porze roku w tym rejo­nie świata. Nie mie­li­śmy jed­nak czasu na zachwy­ca­nie się słoń­cem. Od razu zała­do­wano nas do kry­tych cię­ża­ró­wek i zawie­ziono do obozu, daleko od innych jed­no­stek sojusz­ni­czych.

Chłopcy z kwa­ter­mi­strzo­stwa, któ­rzy przy­byli tu przed nami, zała­twili wszystko tak spraw­nie, że każdy z miej­sca orien­to­wał się w trzech naj­waż­niej­szych spra­wach: gdzie ma spać, gdzie dają jeść i gdzie może się wysrać.

Zakwa­te­ro­wali nas – czter­dzie­stu chłopa, czyli pół kom­pa­nii – w han­ga­rze, czy czymś w rodzaju han­garu, dłu­gim na sto metrów i sze­ro­kim na pięć­dzie­siąt, z tym że pod tym samym dachem urzą­dzono maga­zyn sprzętu, amu­ni­cji, broni, a nawet wozów. Wszę­dzie leżały całe góry naj­prze­róż­niej­szych gra­tów, od psi­ka­czy na komary i inne świń­stwa, przez żela­zne racje żyw­no­ściowe, do skrzy­nek z pla­sti­kiem i lase­ro­wych celow­ni­ków. Sztuka pole­gała na tym, żeby wie­dzieć, jak się pośród tego wszyst­kiego poru­szać i gdzie urzą­dzić sobie wła­sny kąt. Co do mnie, to zna­la­złem takie miej­sce za paroma skrzy­niami z sil­ni­kami do łodzi. Od góry przy­sło­ni­łem to kawał­kiem bre­zentu, dzięki czemu nie doku­czały mi silne reflek­tory, wiszące pod sufi­tem.

W han­ga­rze wrzało jak w ulu. Z każ­dego kąta dobie­gał inny dźwięk. Jedni włą­czali radia, słu­cha­jąc wia­do­mo­ści BBC, z innych gło­śni­ków waliła muzyka coun­try, rap albo heavy metal. Cuch­nęło ropą, ben­zyną i spa­li­nami. Samo­chody wjeż­dżały, wyjeż­dżały. Chło­paki ruszali rozej­rzeć się po obo­zie, zoba­czyć co i jak, spraw­dzić, czy nie da się cze­goś zako­sić. Tym­cza­sem, rzecz jasna, inni szwen­dali się w tym samym celu i pusto­szyli ich wła­sność. Wia­domo, jak to jest: „Kto się wypnie, tego ryp­niem”. Jak nie upil­nu­jesz, to żadne prawo ci nie pomoże. Odejdź na chwilę, a nie będziesz miał do czego wra­cać.

Wielu chło­pa­ków zabrało się do parze­nia her­baty. Stan miał paczkę earl greya. Wzię­li­śmy więc z Din­ge­rem kubki i poszli­śmy do niego.

– Dał­byś tro­chę. – Din­ger wymow­nie poka­zał pusty kubek.

– Tak jest, sze­fie – odparł Stan.

Stan pocho­dził z Afryki Połu­dnio­wej, gdzie jego ojciec – Szkot – miał farmę. Matka była Szwedką. Prze­nie­śli się do Rode­zji, czyli póź­niej­szego Zim­ba­bwe, tuż przed UDI – jed­no­stronną dekla­ra­cją nie­pod­le­gło­ści – co to pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych naro­biła wiele szumu w świe­cie. Wziął udział w woj­nie domo­wej, która oczy­wi­ście wybu­chła po dekla­ra­cji. Póź­niej rodzina wyemi­gro­wała do Austra­lii i Stan zacią­gnął się do Ter­ri­to­rial Army – ochot­ni­czej służby ochrony kraju. Zdał egza­miny lekar­skie, ale nie bar­dzo mu to odpo­wia­dało. Wolał coś bar­dziej męskiego, obozy, dzia­ła­nia w tere­nie, więc po roku zło­żył raport o zwol­nie­nie. Przy­je­chał do Anglii z zamia­rem wstą­pie­nia do naszego pułku. Rok szko­lił się w Walii, a potem – wia­domo – Komi­sja! Stan prze­szedł w cuglach.

Lubił pro­ste ćwi­cze­nia fizyczne, zwłasz­cza męsko-dam­skie. Wysoki – pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt – wie­dział, jak się to robi. Jilly powie­działa mi kie­dyś, że baby mię­dzy sobą nazy­wały go „seks­dok­to­rem”. W nie­jed­nym lokalu w Here­for­dzie, w dam­skiej toa­le­cie, znaj­dzie­cie napisy opie­wa­jące „seks­dok­tora”. On sam gło­sił, że naj­lep­sze baby to te, które mało jedzą, a przez to nie­wiele kosz­tują, gdy weź­mie się je do lokalu. Ważne też, aby rura miała samo­chód i wła­sne miesz­ka­nie, krótko mówiąc, była samo­dzielna i nie­za­leżna, bo tylko takie nie prą do mał­żeń­stwa i nie robią dra­ma­tów, kiedy sprawa się koń­czy. Stan miał powo­dze­nie. Dupy lgnęły do niego jak psz­czoły do miodu. On zaś cza­ro­wał i zacho­wy­wał się tak, jak Roger Moore w fil­mach z Jame­sem Bon­dem.

Miał dość spe­cy­ficzny sto­su­nek do ubrań. Nie przy­wią­zy­wał do nich żad­nej wagi. Nim nastał w naszej kom­pa­nii, wszę­dzie cho­dził w wytar­tej kurtce safari i przy­krót­kich por­t­kach. Kie­dyś przy­szedł na ele­ganc­kie przy­ję­cie w mary­narce w pepitkę, jak psu z gar­dła wycią­gnię­tej, i spodniach, które chyba ni­gdy nie miały stycz­no­ści z żelaz­kiem. Sporo podró­żo­wał i wszę­dzie miał narze­czone. Z całego świata przycho­dziły do niego listy w spra­wach matry­mo­nial­nych, na które Stan ni­gdy nie odpi­sy­wał. W isto­cie nawet ich nie czy­tał, a wła­ści­wie nie wyj­mo­wał ze skrzynki. W ogóle to Stan oka­zał się cał­kiem przy­jem­nym face­tem w wieku trzy­dzie­stu kilku lat i wszystko mu w życiu wycho­dziło. Gdyby nie tra­fił do naszego pułku, to pew­nie byłby takim – wie­cie – yup­pie albo szpie­giem, z tym że w jed­nym i dru­gim wypadku nosiłby nie­sto­sowne ubra­nia.

Więk­szość chło­pa­ków pamię­tała o musz­tar­dzie i curry w tubach, aby żar­cie było smacz­niej­sze. Ten i ów zaczął pod­grze­wać puszki, któ­re­śmy wyfa­so­wali na drogę. W powie­trzu uno­sił się sma­ko­wity zapach. Wzią­łem łyżkę – a czło­wiek doświad­czony zawsze powi­nien mieć łyżkę – i posze­dłem pró­bo­wać, co kto usma­żył. Jest takie nie­pi­sane prawo, że ten, który gotuje albo otwiera puszkę, pierw­szy nabiera łyżkę żar­cia, ale resztą musi podzie­lić się z innymi. Wbija się łychę tak głę­boko, jak tylko się da, i co się wycią­gnie, to twoje. Im więk­sza łyżka, tym lepiej, wię­cej dosta­niesz. Ale jak ci się łyżka nie mie­ści w puszce, twoja strata. Wszy­scy więc bez prze­rwy kom­bi­nują, żeby mieć sporą, ale nie za dużą łychę.

Muzyka cały czas rżnęła z gło­śni­ków. Jeśli się komuś nie podoba, ma tylko jedno wyj­ście. Trzeba przy­pil­no­wać, kiedy wła­ści­ciel radia czy walk­mana odej­dzie na chwilę, i wyjąć mu bate­rie. Marka zro­biono w konia jesz­cze ina­czej. Gdy otwo­rzył swój ple­cak, zna­lazł w środku kamień, tak na oko dzie­się­cio­ki­lowy. Dźwi­gał to świń­stwo cały czas od wyjazdu z jed­nostki w Here­for­dzie, nie wie­dząc, co jest grane. Podej­rze­wa­jąc, że to moja sprawka, zamie­nił mi pastę do zębów na krem prze­ciw­sło­neczny. Rzy­gną­łem, gdy zabra­łem się do mycia zębów.

Marka spo­tka­łem w Austra­lii, w Bris­bane, gdzie byli­śmy na zapro­sze­nie SAS – austra­lij­skiej jed­nostki powietrzno-desan­to­wych wojsk spe­cjal­nych. Zagra­li­śmy oczy­wi­ście mecz rugby. Mark wystą­pił w dru­ży­nie austra­lij­skiej. Potężny, metr osiem­dzie­siąt z kawał­kiem, mocny w nogach, był trud­nym prze­ciw­ni­kiem.

Nasza kom­pa­nia po raz pierw­szy prze­grała. Nie­na­wi­dzi­łem dra­nia. Rok póź­niej spo­tka­li­śmy się ponow­nie. Mark sta­wał wła­śnie przed Komi­sją, tego zaś dnia, gdy go spo­tka­łem, koń­czył prze­pi­sowy bieg na dwa­na­ście kilo­me­trów, w peł­nym opo­rzą­dze­niu.

Poznał mnie.

– Ty – powie­dział – zapro­te­guj mnie gdzie trzeba. Przyda wam się taki sukin­kot jak ja.

Zdał wszyst­kie testy bez naj­mniej­szych trud­no­ści i tuż przed odlo­tem nad Zatokę dostał przy­dział do naszej kom­pa­nii.

– Ja pier­dolę – rzekł, wita­jąc się ze mną – nie­źle tu u was. „Kiwi” posłu­gi­wał się jed­nym tylko cza­sow­ni­kiem, tym na „p”.

Atmos­fera w han­ga­rze była cał­kiem w porządku – oży­wiona, przy­ja­ciel­ska. Pułk wystą­pił w takim skła­dzie po raz pierw­szy od dru­giej wojny świa­to­wej. Cie­szy­li­śmy się, że jeste­śmy wszy­scy razem. Czę­ściej bowiem dzia­łamy w małych gru­pach i, na ogół, w tajem­nicy. Tu zaś mie­li­śmy oka­zję zapre­zen­to­wać się cał­kiem otwar­cie i to w spo­rym skła­dzie. Nic nam jesz­cze nie powie­dziano, ale czu­li­śmy w kościach, że nie przy­je­cha­li­śmy tu na marne, że sobie powo­ju­jemy jak należy – na tyłach prze­ciw­nika – tak jak przy­stoi chło­pa­kom z jed­nostki spe­cjal­nej. Po to w końcu David Stir­ling sfor­mo­wał nasz pułk pięć­dzie­siąt lat temu. I oto koło się zamknęło. Będzie tak, jak wtedy, na początku. Jeśli o mnie cho­dzi, to widzia­łem tylko dwie groźby: oczy­wi­ście Ira­kij­czy­ków, ale także służby kwa­ter­mi­strzow­skie, bo oba­wia­łem się, że zabrak­nie nam wody albo amu­ni­cji. A w ogóle czu­łem się wspa­niale, jak budow­ni­czy, który przez całe życie wzno­sił domki let­ni­skowe, a teraz powie­rzono mu budowę dra­pa­cza chmur. Marzy­łem tylko o tym, by wojna się nie skoń­czyła zbyt wcze­śnie, to zna­czy beze mnie.

Nie mie­li­śmy poję­cia, jakie wyzna­czą nam zada­nia, więc przy­go­to­wy­wa­li­śmy się na różne ewen­tu­al­no­ści, od ataku na wyzna­czone cele do pro­wa­dze­nia obser­wa­cji. Oczy­wi­ście faj­nie jest ćwi­czyć zjazdy na linie, wspi­naczkę, skoki, ale dzia­ła­nia jed­no­stek spe­cjal­nych pole­gają przede wszyst­kim na dokład­no­ści i pre­cy­zji wyko­na­nia zadań. W isto­cie hasło SAS wcale nie głosi, że „odważny zwy­cięża”, lecz „pró­buj i spraw­dzaj, pró­buj i spraw­dzaj”.

Nie­któ­rzy musieli odświe­żyć pewne ele­menty dzia­łań, jak na przy­kład zasady uży­cia mate­ria­łów wybu­cho­wych, tak­tykę wpro­wa­dza­nia do walki wozów bojo­wych, korzy­sta­nie z mapy w warun­kach pustyn­nych. Ćwi­czy­li­śmy także obsługę cięż­kiej broni. Jeśli o mnie cho­dzi, to od dwóch lat nie strze­la­łem z działka auto­ma­tycz­nego kali­ber 50mm. Szko­le­nia pro­wa­dzili ci, któ­rzy znali się naj­le­piej na kon­kret­nej spra­wie, bez względu na sto­pień. Jed­nego więc dnia mógł to być star­szy sier­żant, a następ­nego – chło­pak, co dopiero nastał w kom­pa­nii. Raz po raz ogła­szano alarmy w związku ze scu­dami – wie­cie, co to jest – więc bez spe­cjal­nej zachęty prze­ro­bi­li­śmy regu­la­min walki w warun­kach uży­cia broni ABC: ato­mo­wej, bio­lo­gicz­nej i che­micz­nej. Było to ważne, gdyż od dawna nikt z nas tego nie robił. Kło­pot był z tym, że facet, który nam to wykła­dał – instruk­tor z oddziału gór­skiego – mówił tak okrop­nym, szkoc­kim akcen­tem, iż trudno było go zro­zu­mieć. Mię­dlił słowa jak pijak gadułka.

Sta­ra­li­śmy się go zro­zu­mieć, ale po kwa­dran­sie mie­li­śmy dość. Ktoś zadał mu jakieś głu­pie pyta­nie, a facet zape­rzył się do tego stop­nia, że zaczął mówić jak kara­bin maszy­nowy, więc tym bar­dziej nie było wia­domo, o co mu cho­dzi. Ktoś rzu­cił kolejne pyta­nie i tak się zaczęła zabawa, z któ­rej nic nie wyni­kało. Prze­sta­li­śmy więc zwra­cać na niego uwagę. Nie prze­ję­li­śmy się rów­nież wykła­dem na temat zasad odży­wia­nia się i picia w warun­kach pustyn­nych. Wygło­sił go Pete. Z żar­ciem i piciem łączy się oczy­wi­ście pro­blem sra­nia i szcza­nia, a nie życzy­li­śmy sobie, aby kto­kol­wiek pouczał nas w tych spra­wach. Pete skar­żył się potem, że tylko stra­cił czas. No cóż, nie miał dobrego dnia.

Dano nam przed wyjaz­dem oku­lary prze­ciw­sło­neczne, co też się stało oka­zją do zabawy. Zasia­da­li­śmy przed han­ga­rem i gdy tylko ktoś zja­wiał się w polu widze­nia, nie­dba­łym ruchem zakła­da­li­śmy szkła, jak faceci w _Dru­ży­nie A_ czy innym serialu tego typu.

Kazano nam brać pigułki zabez­pie­cza­jące przed gazami bojo­wymi, zwłasz­cza tymi, które oddzia­łują na sys­tem ner­wowy. Bra­li­śmy, ale nie­długo, bo poja­wiły się pogło­ski, że piguły źle robią na poten­cję.

– To nie­prawda – powie­dział sier­żant szta­bowy parę dni póź­niej. – Wła­śnie mi sta­nął i pole­cia­łem w konia – prze­ko­ny­wał nas.

Oglą­da­li­śmy wia­do­mo­ści na CNN i zasta­na­wia­li­śmy nad dal­szym roz­wo­jem sytu­acji.

Było oczy­wi­ste, że nasze zada­nie zosta­nie okre­ślone dość ogól­nie, co oczy­wi­ście nie ozna­czało, że będziemy dzia­łać bez ładu i składu, wysa­dzać linie ener­ge­tyczne i w ogóle wszystko, co się trafi. Sta­no­wi­li­śmy jed­nostkę o zna­cze­niu stra­te­gicz­nym i nasze dzia­ła­nia na tyłach frontu będą miały poważne kon­se­kwen­cje. Gdy­by­śmy – dajmy na to – wysa­dzili w powie­trze nie ten ruro­ciąg co trzeba, to mogli­by­śmy spro­wo­ko­wać inter­wen­cję Jor­da­nii. Dowódz­two wojsk sojusz­ni­czych oświad­czyło bowiem, że naf­to­ciąg z Bag­dadu do Ammanu jest pod szcze­gólną ochroną, wła­śnie po to, by nie odci­nać Jor­da­nii od źró­deł zaopa­trze­nia w ropę i nie dawać jej pre­tek­stu do wystą­pie­nia po stro­nie Iraku. Ozna­czało to, że za każ­dym razem przed pod­ję­ciem kon­kret­nej akcji trzeba będzie uzy­ski­wać zgodę. Cho­dziło o to, aby moż­li­wie mak­sy­mal­nie osła­bić Irak, nie powo­du­jąc jed­no­cze­śnie żad­nych kom­pli­ka­cji poli­tycz­nych czy stra­te­gicz­nych.

A co się sta­nie – roz­wa­ża­li­śmy – jeśli dosta­niemy się do nie­woli. Czy Ira­kij­czycy nas wykoń­czą? Jeżeli tak, to trudno. Ważne, aby śmierć nastą­piła szybko. W prze­ciw­nym wypadku sami będziemy musieli zro­bić coś w tej spra­wie.

Poja­wiło się też pyta­nie, czy nie będą nas gwał­cić. Wie­cie, jak to jest z Ara­bami. Trzy­mają się za ręce i oka­zują sobie wyraźną sym­pa­tię. Tacy już są, to część ich kul­tury, co oczy­wi­ście nie ozna­cza, że wszy­scy są peda­łami, ale pyta­nie było zasadne. Co do mnie, to nie przy­wią­zy­wa­łem do tego zbyt wiel­kiej wagi. Gdyby przy­da­rzyło mi się coś takiego, po pro­stu nikomu nic bym nie powie­dział. Bałem się tylko, że mogą mi obciąć jaja. Taka per­spek­tywa szcze­rze mnie prze­ra­żała. Dla­tego pod­ją­łem decy­zję: jeśli mnie zwiążą i zaczną ostrzyć noże w wia­do­mym celu, to zro­bię wszystko, aby ich spro­wo­ko­wać i dostać kulę w łeb.

Śmierci się nie bałem. Mam dość spe­cy­ficzny sto­su­nek do swo­jej służby. Otóż uwa­żam, że skoro mi płacą, to mają prawo robić ze mną to, co chcą. Krótko mówiąc, jestem ich narzę­dziem. Nie były to aka­de­mic­kie roz­wa­ża­nia, bo zda­rzały się straty w ludziach. Dość powie­dzieć, że tylko jedna firma ubez­pie­cze­niowa ofe­ro­wała face­tom z SAS polisy na życie za nor­malną bądź pra­wie nor­malną stawkę. Przed wyjaz­dem na akcję pisa­li­śmy poże­gnalne listy do rodzin i dawa­li­śmy je zaufa­nym oso­bom do wysła­nia, gdy już zda­rzy się to, co może się zda­rzyć. Ja zosta­wi­łem cztery listy u kum­pla imie­niem Eno. W liście do rodzi­ców napi­sa­łem tak: „Dzię­kuję wam za opiekę i wszystko. Wiem, że nie mie­li­ście ze mną łatwo, ale zapew­ni­li­ście mi dobre dzie­ciń­stwo. Nie mar­tw­cie się o mnie”. Do Jill pisa­łem, żeby nie beczała. „Weź szmal i baw się. Za pięć­set fun­tów możesz kupić cały bar w cza­sie kolej­nej imprezy z chło­pa­kami z kom­pa­nii”. Doda­łem także post­scrip­tum_,_ że ją kocham. Napi­sa­łem też do małej Kate: „Kocham cię i zawsze cię kocha­łem”. Eno miał oddać jej list, gdy doro­śnie. Czwarty list był do Eno, wyko­nawcy mojej ostat­niej woli. „Jeśli spie­przysz sprawę, chuju, to będę cię stra­szył do końca życia” – ostrze­głem.

O 19.00 któ­re­goś wie­czoru wezwano nas, to zna­czy mnie i Vince’a – dowódcę sąsied­niej sek­cji – do szefa. Sie­dział przy stole z sier­żan­tem i pili her­batę.

– Mamy coś dla was – powie­dział, czę­stu­jąc nas fili­żanką. – Zadzia­ła­cie wspól­nie. Andy będzie dowo­dził. Vince, będziesz zastępcą. Odprawa jutro o 8.00, u mnie. Powiedz­cie ludziom, że wymarsz naj­wcze­śniej za dwa dni.

Moi chłopcy ucie­szyli się tą wia­do­mo­ścią. Poza wszyst­kim ozna­czała ona bowiem, że nie trzeba już będzie stać w kolejce do jedy­nych dwóch sra­czy i prysz­ni­ców. Jak się wyru­sza w teren, nie wolno prze­sa­dzać z higieną. Zwie­rzęta źle reagują na zapach świe­żych ubrań i domy­tego ciała, a to z kolei może zaalar­mo­wać ludzi. Tak więc na jakieś dwa dni przed wyj­ściem na akcję warto prze­stać się myć i nie wolno zmie­niać ciu­chów.

Chłopcy się roze­szli, a ja obej­rza­łem wia­do­mo­ści na CNN. Irac­kie scudy spa­dły na Tel Awiw. Były ofiary wśród lud­no­ści cywil­nej, co naj­mniej dwu­dzie­stu czte­rech ran­nych. Rakiety wybu­chły w gęsto zamiesz­ka­nych dziel­ni­cach. Na ekra­nie mignęły postaci w piża­mach, poka­zano dzieci, co przy­po­mniało mi wła­sne dzie­ciń­stwo w Peckham. W nocy sta­ra­łem się uspo­koić, ale nie mogłem opę­dzić się od myśli o rodzi­cach i w ogóle o takich róż­nych spra­wach, o któ­rych dawno już nie myśla­łem.2

Matki – tej praw­dzi­wej – ni­gdy nie zna­łem. Nie wiem, kim była, ale myślę, że chciała dla mnie jak naj­le­piej. Nosi­dełko, w któ­rym mnie zosta­wiła na scho­dach Guy’ Hospi­tal miało metkę od Har­rodsa.

Zajęło się mną pewne mał­żeń­stwo z połu­dnio­wego Lon­dynu. Gdy mia­łem dwa lata, zosta­łem ofi­cjal­nie adop­to­wany. Póź­niej – tak sobie myślę – żało­wali pew­nie tego kroku. Mając pięt­na­ście i pół roku rzu­ci­łem szkołę na dobre i zatrud­ni­łem się w fir­mie trans­por­to­wej w Bri­xton. Już wcze­śniej zresztą nie wpa­da­łem do szkoły czę­ściej niż dwa–trzy razy w tygo­dniu. Zamiast przy­go­to­wy­wać się do matury, wozi­łem węgiel. To robi­łem zimą, nato­miast w lecie dostar­cza­łem gotowe kok­tajle do punk­tów deta­licz­nych. Zara­bia­łem – jako pra­cow­nik na eta­cie – osiem fun­tów dzien­nie, a więc cał­kiem przy­zwo­icie. Pamię­taj­cie, że mówię o roku 1975, kiedy to wystar­czyło mieć w kie­szeni czter­dzie­ści fun­tów i już było się kimś.

Ojciec odbył służbę woj­skową w inten­den­tu­rze. Póź­niej był tak­sów­ka­rzem. Brat, star­szy zresztą, zacią­gnął się do pułku pie­choty – Royal Fusi­liers. Słu­żył pięć lat, potem się oże­nił i poszedł do cywila. Ja wtedy jesz­cze racz­ko­wa­łem, ale pamię­tam, jak przy­jeż­dżał z woj­ska, zawsze z torbą pełną pre­zen­tów. Poza tym nie­wiele zapa­mię­ta­łem z dzie­ciń­stwa. Było takie sobie, zwy­czajne. Nie obja­wia­łem szcze­gól­nych zdol­no­ści ani zain­te­re­so­wań, a naj­mniej pocią­gało mnie woj­sko. Mia­łem jedno tylko marze­nie: zamiesz­kać z kum­plami i robić, co mi się podoba.

Jako nasto­la­tek cią­gle ucie­ka­łem z domu. Bywało, że z kolegą wypra­wia­łem się na week­end do Fran­cji. Pła­cił on. Szmal wycią­gał z licz­nika gazo­wego u swo­jej ciotki. Ja też mia­łem kło­poty z poli­cją, głów­nie za chu­li­gań­stwo, wan­da­lizm i obra­bia­nie auto­ma­tów na ulicy. Sta­wa­łem przed sądem dla nie­let­nich, co zasmu­cało moich przy­bra­nych rodzi­ców, nie mówiąc już o tym, że pła­cili za mnie grzywny.

Gdy skoń­czy­łem szes­na­ście lat, zmie­ni­łem pracę, posze­dłem do McDo­nalda sprze­da­wać ham­bur­gery. Wszystko było dobrze aż do pew­nego wie­czoru przed Świę­tami Bożego Naro­dze­nia, gdy razem z dwoma kum­plami wpa­dli­śmy w ręce poli­cji, wycho­dząc z takiego jed­nego miesz­ka­nia w Dul­wich, które nie nale­żało do żad­nego z nas. Przez trzy dni trzy­mano mnie w poli­cyj­nej izbie dziecka. Dal­sze decy­zje nale­żały do sądu. Przy­znam, że kraty zro­biły na mnie wra­że­nie i przy­się­ga­łem sobie, że jeśli się tylko wywinę, to już ni­gdy, ale to ni­gdy, nie zro­bię żad­nego głup­stwa. Zda­wa­łem sobie sprawę, że jeśli mam dotrzy­mać słowa, to muszę coś posta­no­wić, coś zmie­nić, bo ina­czej wszystko będzie po sta­remu i ni­gdy nie wyrwę się poza Peckham. Wtedy to przy­szło mi do głowy, żeby wstą­pić do woj­ska. Skoro bratu podo­bało się w kama­szach, to dla­czego by nie mnie?

Na roz­pra­wie kum­plom wle­piono popraw­czak, a mnie uszło pła­zem. Sędzia ostrzegł jed­nak, że mam się pil­no­wać. Zaraz następ­nego dnia posze­dłem do punktu wer­bun­ko­wego. Dali mi jakiś uczony test do roz­wią­za­nia, który nie­stety obla­łem. Kazali mi przyjść ponow­nie za mie­siąc. Tym razem zda­łem, uzy­ska­łem dwa punkty ponad mini­mum, głów­nie dzięki temu, że był to dokład­nie ten sam test, co przed mie­siącem.

Powie­dzia­łem, że chciał­bym zostać pilo­tem śmi­głowca. Gdy czło­wiek nie ma żad­nych kwa­li­fi­ka­cji i w grun­cie rze­czy nie wie, co chciałby robić, to zawsze strzeli coś głu­piego.

Star­szy kapral w punk­cie wer­bun­ko­wym stwier­dził, że mogę to sobie z głowy wybić, ale dodał: „Możemy dać ci skie­ro­wa­nie do jed­nostki lot­ni­czej wojsk lądo­wych, gdzie nauczą cię obsłu­gi­wać śmi­głowce.

– Wspa­niale – odpar­łem. – Niech będzie.

Co było dalej? – Wia­domo, co się dzieje w podob­nych sytu­acjach: wysy­łają czło­wieka na Komi­sję, dają kolejne testy do roz­wią­za­nia, każą bie­gać, badają… i jeśli przez to się przej­dzie, jeśli są wolne miej­sca w odpo­wied­nim pułku lub kor­pu­sie spe­cja­li­stów, to dostaje się przy­dział.

W cza­sie ostat­niej roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej ofi­cer, który roz­pa­try­wał moją sprawę, powie­dział mniej wię­cej tak:

„McNab, na to, że zaczniesz awan­so­wać w kor­pu­sie lot­ni­czym, masz tyle szans, ile na to, że ci kak­tus wyro­śnie. Idź do pie­choty. Tam się lepiej nadasz. Dam ci przy­dział do Royal Green Jac­kets. To mój pułk”.

Nie mia­łem naj­mniej­szego poję­cia, co to zna­czy Royal Green Jac­kets. Nazwa bar­dziej mi się koja­rzyła z ame­ry­kań­ską dru­żyną fut­bo­lową niż z woj­skiem.

Gdy­bym był odcze­kał jesz­cze trzy mie­siące, mógł­bym wstą­pić do Green Jac­kets na pra­wach nor­mal­nego rekruta, ale – skoń­czony idiota – chcia­łem od razu. Tak więc w sierp­niu 1976 roku zna­la­złem się w bata­lio­nie dla mło­do­cia­nych w Shornc­liffe w Ken­cie i nie­na­wi­dzi­łem tego wszyst­kiego. Kadrę sta­no­wili faceci z gwar­dii kró­lew­skiej, a ci potra­fili dawać w kość. Nie było mowy o cywil­nych ciu­chach. Łeb ostrzy­gli pra­wie na pałę i ni­gdy nie dawali prze­pu­stek na cały week­end, przez co mor­do­wa­łem się, jak dia­bli, gdy chcia­łem odwie­dzić sta­rych w Peckham. Nic dziw­nego, że pod­pa­dłem, choć to nie moja wina. Spóź­ni­łem się z prze­pustki dzie­sięć minut, bo uciekł mi auto­bus. Shornc­liffe to jeden wielki kosz­mar, ale nauczy­łem się reguł gry. Musia­łem, nie mia­łem innego wyj­ścia. Cykl szko­le­nia koń­czył się w maju. Była uro­czy­sta defi­lada i w ogóle. Sam nie wiem, jak to się stało, ale zro­bili mnie kimś w rodzaju sier­żanta (w kor­pu­sie mło­do­cia­nych oczy­wi­ście) i nagro­dzili nawet hono­rową sza­blą, jako naj­bar­dziej obie­cu­ją­cego mło­dego żoł­nie­rza.

Po pro­mo­cji zna­la­złem się w jed­no­stce w Win­che­ste­rze, w plu­to­nie szkol­nym, na sze­ścio­ty­go­dnio­wym kur­sie dla mło­do­cia­nych. Uczono nas tak­tyki. Pano­wały tam warunki moż­liwe do przy­ję­cia, a atmos­fera była bar­dziej libe­ralna niż w Shornc­liffe.

W lipcu 1977 roku otrzy­ma­łem przy­dział do 2. Bata­lionu Royal Green Jac­kets, który sta­cjo­no­wał w tym cza­sie w Gibral­ta­rze, i wresz­cie poczu­łem się jak w praw­dzi­wym woj­sku. Tak wła­śnie wyobra­ża­łem sobie służbę: cie­pły kli­mat, wspa­niali kum­ple, egzo­tyczne kobiety i jesz­cze bar­dziej egzo­tyczne zarazki rze­żączki, try­pra i innych cho­rób wene­rycz­nych. Nie­stety trwało to krótko, led­wie cztery mie­siące. Wró­ci­łem z bata­lio­nem do Wiel­kiej Bry­ta­nii.

W grud­niu 1977 roku po raz pierw­szy wysłano mnie do Irlan­dii Pół­noc­nej. Nawia­sem mówiąc, musia­łem odcze­kać pra­wie trzy tygo­dnie, nim mnie tam skie­ro­wano. Cały bata­lion wyru­szył 6 grud­nia, a ja dopiero pod koniec mie­siąca, po osiem­na­stych uro­dzi­nach. Cho­dziło o to, że Ulster był szcze­gól­nie nie­bez­pieczny dla mło­dych żoł­nie­rzy. Zgi­nęło ich tam wielu, zwłasz­cza na początku kon­fliktu, więc nie wysy­łano tam nikogo, kto nie ukoń­czył osiem­na­stego roku życia.

Nie wiem, czy IRA spe­cjal­nie uwzięła się na mło­dych, ale fakt fak­tem dość szybko zna­la­złem się oko w oko z ich bojówką. Któ­re­goś dnia jeden z naszych opan­ce­rzo­nych trans­por­te­rów utknął w tere­nie, nie­da­leko Cros­sma­glen, i mnie z kum­plem zosta­wiono na straży. Nad ranem, gdy obser­wo­wa­łem oko­licę przez nok­to­wi­zor, zauwa­ży­łem jakieś dwie podej­rzane postaci w zaro­ślach. Wyraź­nie zmie­rzali w naszym kie­runku, a gdy pode­szli bli­żej, zoba­czy­łem, że jeden z nich nie­sie kara­bin. Nie mie­li­śmy radia, więc nie można było wezwać pomocy z bata­lionu. Musie­li­śmy radzić sobie sami, krótko mówiąc, pod­jąć wyzwa­nie. Nie­stety prze­ciw­nicy stre­fili, zaczęli ucie­kać. Roz­po­czą­łem ogień. Opróż­ni­łem chyba pół maga­zynku, z mier­nym jed­nak skut­kiem. Pro­blem pole­gał na tym, że nie mie­li­śmy w bata­lio­nie wystar­cza­ją­cej liczby nok­to­wi­zorów, więc wszy­scy war­tow­nicy korzy­stali z kilku led­wie egzem­pla­rzy broni z lunetą nok­to­wi­zyjną i trudno było za każ­dym razem zmie­niać jej para­me­try w zależ­no­ści od wzroku kon­kret­nego użyt­kow­nika. W tej sytu­acji, z sze­ściu poci­sków, jakie wystrze­li­łem tej nocy, tylko jeden był celny. Rano spro­wa­dzono psy i pró­bo­wano wytro­pić napast­ni­ków, lecz bez skutku. Dwa dni póź­niej do szpi­tala po dru­giej stro­nie gra­nicy zgło­sił się znany bojów­karz IRA z raną postrza­łową nogi. Wia­do­mość wszyst­kich pod­nie­ciła. Był to pierw­szy suk­ces naszej kom­pa­nii w Ulste­rze. Obaj z kum­plem nosi­li­śmy się jak boha­te­ro­wie, kłó­cąc się przy tym, który z nas tra­fił, on czy ja.

Służba w Ulste­rze obfi­to­wała nie­stety w smutne wyda­rze­nia. Paru naszych odnio­sło rany, gdy ostrze­lano nas z moź­dzie­rzy pod For­khill. Jeden chło­pak z mojego plu­tonu zgi­nął od wybu­chu bomby-pułapki w Cros­sma­glen, a póź­niej jesz­cze zgi­nął nasz puł­kow­nik, gdy zestrze­lono śmi­gło­wiec Gazelle, któ­rym wła­śnie leciał. Potem wró­ci­li­śmy do gar­ni­zonu w Tidworth. Tam nic się nie działo, jeśli nie liczyć drob­nego faktu, że tuż przed dzie­więt­na­stymi uro­dzi­nami oże­ni­łem się.

Rok póź­niej znów wysłano nas do South Armagh. Awan­so­wa­łem, dosta­łem jedną belkę i zosta­łem dowódcą sek­cji. Mia­łem pod sobą czte­rech chło­pa­ków. Któ­re­goś sobot­niego wie­czoru, w lipcu, kom­pa­nia została wyzna­czona do służby patro­lo­wej w Keady, mie­ście na gra­nicy z Repu­bliką Irlan­dii. Wie­cie, jak to jest w soboty: tłumy ludzi w mie­ście i w ogóle. Ci z Keady jeź­dzili auto­bu­sem na drugą stronę, do Castle­bla­ney na bingo i do kaba­retu, a po powro­cie roz­ra­biali na uli­cach. Mojej sek­cji wyzna­czono sek­tor na połu­dnio­wym skraju mia­sta, obok osie­dla miesz­ka­nio­wego. Krę­ci­li­śmy się tam po ugo­rach, a w pew­nej chwili zoba­czy­li­śmy z daleka tłum ludzi gro­ma­dzą­cych się wokół jakiejś cię­ża­rówki. Nie widzieli nas, bo byli­śmy za nie­wiel­kim wzgó­rzem. Spo­strze­gli, gdy weszli­śmy na górę.

Zaczęła się panika. Ludzie pierz­chli we wszyst­kie strony i zoba­czy­li­śmy wresz­cie, co jest grane. Sze­ściu zama­sko­wa­nych face­tów z bro­nią w ręku szy­ko­wało się do zaję­cia miejsc w cię­ża­rówce. Póź­niej dowie­dzie­li­śmy się, że prze­kro­czyli gra­nicę, a ich plan pole­gał na tym, aby z jadą­cego samo­chodu zaata­ko­wać nasze patrole. Ale to – jak powia­dam – póź­niej. Na razie sta­nę­li­śmy oko w oko, my i oni, z bro­nią w ręku.

Dwóch wspi­nało się na cię­ża­rówkę, czte­rech stało jesz­cze na szo­sie, gdy kaza­łem dać ognia. Jed­nego z tych, co byli już na górze, tego, który mie­rzył do nas, poło­ży­łem pierw­szym strza­łem. Pozo­stali zaczęli się ostrze­li­wać i doszło do cał­kiem poważ­nej potyczki. Jeden z prze­ciw­ni­ków dostał aż sie­dem kul i, o ile wiem, do końca życia będzie jeź­dził w wózku inwa­lidz­kim. Rani­li­śmy też dość słyn­nego, choć począt­ku­ją­cego jesz­cze, bojów­ka­rza IRA nazwi­skiem Des­sie O’Hare.

I znów sta­łem się boha­te­rem mie­siąca, nie tylko zresztą wśród naszych. W cza­sie potyczki ryko­szety, a może przy­pad­kowe poci­ski, znisz­czyły wystawę i kasę w skle­pie w pobliżu. Mało tego, kula tra­fiła też w przed­nią szybę auta nale­żą­cego do tego samego skle­pi­ka­rza, nisz­cząc ją do szczętu. Spo­tka­łem go mie­siąc póź­niej. Pękał z zado­wo­le­nia. Spra­wił sobie nową kasę, wystawę i samo­chód, wszystko – jak się domy­śla­cie – za odszko­do­wa­nie.

Gdy w lecie 1979 roku wró­ci­li­śmy do gar­ni­zonu w Tidworth, mia­łem już bzika na punk­cie woj­ska i nie wyobra­ża­łem sobie innego życia. We wrze­śniu skie­ro­wano mnie na kurs pod­ofi­cer­ski. Zda­łem na piątkę i zaraz potem awan­so­wano mnie do stop­nia kaprala. Mia­łem led­wie dzie­więt­na­ście lat, zosta­łem naj­młod­szym kapra­lem w całej pie­cho­cie. W 1980 roku wyzna­czono mnie na kurs tak­tyki dla dowód­ców dru­żyn. Zda­łem z wyróż­nie­niem i znów zna­la­złem się w Tidworth.

Gar­ni­zon w Tidworth był i jest dość smęt­nym miej­scem. Sta­cjo­nuje tam osiem bata­lio­nów pie­choty, pułk pan­cerny i zwiadu. W mie­ście są trzy puby, sma­żal­nia ryb, pral­nia i to wszystko. Trudno się dzi­wić, że moja młoda żona miała tego dość, zresztą ja też i w ogóle wszy­scy. Nie było tam nic do roboty, a trak­to­wano nas nie naj­le­piej. Pew­nego dnia kazano mi nawet brać udział w nagance, gdy dowódca bry­gady urzą­dzał sobie polo­wa­nie na kuro­pa­twy. W nagrodę dosta­łem dwie puszki piwa. A potem pytają, dla­czego mło­dzi rezy­gnują z woj­ska! We wrze­śniu żona posta­wiła mi ulti­ma­tum – albo wyjadę z nią do Lon­dynu, albo wystąpi o roz­wód. Zosta­łem. Ona wyje­chała.

Pod koniec 1980 roku prze­nie­siono mnie z powro­tem do Rifle Depot – cen­trum szko­le­nio­wego – z zada­niem szko­le­nia rekru­tów. Bar­dzo mi się to podo­bało, choć cza­sami trzeba było zaczy­nać od naj­prost­szych spraw – tłu­ma­czyć kotom, że należy myć zęby i w ogóle dbać o higienę. Wła­śnie wtedy po raz pierw­szy usły­sza­łem o SAS.

W tym cza­sie pozna­łem Debby. Słu­żyła kie­dyś w RAF. Pobra­li­śmy się w sierp­niu 1982 roku, głów­nie zresztą dla­tego, że mój bata­lion prze­no­szono do Pader­bornu, w Niem­czech, a my z Debby nie chcie­li­śmy się roz­stać. W Pader­bor­nie spraw­dziły się moje naj­gor­sze wyobra­że­nia o Niem­czech. Mia­sto wyglą­dało jak wypisz wyma­luj Tidworth. Jedyna róż­nica pole­gała na tym, że nie było sma­żalni ryb. Służba też oka­zała się nie­atrak­cyjna. Cią­gle tylko czy­ści­li­śmy samo­chody, zamiast nimi jeź­dzić. Bra­li­śmy udział w jakichś wiel­kich manew­rach, w któ­rych nie wia­domo było, o co wła­ści­wie cho­dzi, i na które wszy­scy kła­dli lachę.

Mia­łem żal o to, że mojego pułku Green Jac­kets nie zmo­bi­li­zo­wano do wojny na Fal­klan­dach. Wyda­wało mi się, że jak już coś się dzieje, to wysy­łają tylko chło­pa­ków z SAS. A mnie marzyła się praw­dziwa wojaczka. Jeśli pie­chota tego nie zapew­nia – myśla­łem – to po jasny gwint mam w niej tkwić. Nie­za­leż­nie od tego, Here­ford robiło wra­że­nie cał­kiem przy­jem­nego mia­sta. Co waż­niej­sze, nie było mia­stem gar­ni­zo­no­wym, takim jak na przy­kład Alder­shot czy Cat­te­rick, gdzie czło­wiek czuł się oby­wa­te­lem dru­giej kate­go­rii. Docho­dziło nawet do tego, że zwy­kły żoł­nierz nie mógł kupić tele­wi­zora na raty bez porę­cze­nia pod­pi­sa­nego przez ofi­cera.

W lecie 1983 roku, razem z trzema innymi chło­pa­kami z Green Jac­kets, któ­rzy też mieli tego wszyst­kiego dość, napi­sa­łem raport o przy­ję­cie do SAS. W ubie­głych latach paru naszych sta­wało przed Komi­sją i zostali zakwa­li­fi­ko­wani. Mię­dzy innymi kapi­tan, który zała­twiał nam miej­sca na ćwi­cze­niach w Walii, dzięki czemu mogli­śmy wyjeż­dżać z Nie­miec i tre­no­wać w domu. Oso­bi­ście zresztą zabie­rał nas na poli­gon w Bre­con Beacons i ćwi­czył z nami for­sowne mar­sze w górach. Poza tym udzie­lał nam cen­nych wska­zó­wek i zachę­cał do sta­rań o przy­ję­cie do SAS. Dużo mu zawdzię­czam. Zwłasz­cza że w wielu puł­kach kadra odstrę­cza chło­pa­ków od sta­rań o prze­nie­sie­nie; nie daje im urlo­pów, nie nadaje biegu rapor­tom, a jeśli już zga­dza się, by któ­ryś przy­stą­pił do spraw­dzianu, to orze nim do ostat­niej chwili, tak że chło­pak nie ma szans. Nie chcą tra­cić wyszko­lo­nych i doświad­czo­nych ludzi. Ten był inny i mia­łem szczę­ście, że na niego tra­fi­łem. Żaden z nas jed­nak nie prze­szedł przez sito. Ja odpa­dłem jesz­cze przed spraw­dzia­nem na wytrzy­ma­łość. Spie­przy­łem trzy­dzie­sto­ki­lo­me­trowy marsz na orien­ta­cję. Byłem wście­kły. Na pocie­sze­nie usły­sza­łem, że sprawa nie jest zamknięta i mogę pró­bo­wać jesz­cze raz.

Tym­cza­sem wró­ci­łem do bata­lionu, do Nie­miec. Kpiono ze mnie nie­mi­ło­sier­nie za porażkę. Zawsze tak jest, że naj­bar­dziej wymą­drzają się ci, któ­rzy sami nie mieli odwagi spró­bo­wać. Nie przej­mo­wa­łem się. Byłem młody. Zawsze mogłem zostać w bata­lio­nie i być waż­nia­kiem na skalę plu­tonu czy kom­pa­nii. To mnie jed­nak nie inte­re­so­wało i zło­ży­łem raport o dopusz­cze­nie do egza­mi­nów zimo­wych. Do świąt tre­no­wa­łem w Walii, jak wariat. Debby miała to wszystko w nosie.

Egza­miny zimowe są straszne. Więk­szość odpada już w pierw­szych dniach czte­ro­ty­go­dnio­wego spraw­dzianu na wytrzy­ma­łość. To mię­czaki albo po pro­stu faceci nie­przy­go­to­wani do zadań, lub mający abso­lut­nie błędne wyobra­że­nie o SAS. Wydaje im się, że każdy żoł­nierz SAS to taki James Bond i w ogóle. Tym­cza­sem jest ina­czej. SAS to woj­sko, takie przez duże „W”. Kto tego nie rozu­mie, ten nie wie, o co cho­dzi i na czym pole­gają spraw­dziany.

Pod­czas zimo­wych egza­mi­nów ważna jest pogoda. Jak się brnie po pas w śniegu, trudno wyprze­dzić kon­ku­ren­tów.

Zda­łem.

Po wstęp­nym okre­sie każdy z żoł­nie­rzy SAS musi przejść czte­ro­mie­sięczne szko­le­nie spe­cjalne, które obej­muje – mię­dzy innymi – mor­der­cze ćwi­cze­nia w dżun­gli. Na koniec prze­cho­dzi się test na prze­trwa­nie w skraj­nie trud­nych warun­kach. Naj­pierw przez dwa tygo­dnie uczą czło­wieka co i jak, a potem spraw­dzają, czego się nauczył. Idzie się do leka­rza. Ten zagląda w tyłek, czy nie scho­wano tam paru bato­nów cze­ko­la­do­wych na wszelki wypa­dek, no i się zaczyna. Wywożą czło­wieka w góry, ubie­rają w ciu­chy z dru­giej wojny świa­to­wej: por­tki, koszulę, płaszcz bez jed­nego guzika i buty bez sznu­ro­wa­deł. Zada­nie polega na tym, żeby nie dać się zła­pać, a ma się prze­ciwko sobie kom­pa­nię gwar­dzi­stów z heli­kop­te­rami. Poszu­ku­jący dają z sie­bie wszystko. Za zła­pa­nie „zbiega” dostają dwa tygo­dnie urlopu eks­tra.

Przez dwa dni ukry­wa­łem się razem z dwoma lot­ni­kami z mary­narki wojen­nej i face­tem z RAF. Zgod­nie z regu­la­mi­nem musi się dzia­łać w gru­pie. Moja była chyba naj­gor­sza. Kole­dzy nie przy­kła­dali się, nie zale­żało im tak jak mnie. Spraw­dzian trak­to­wali niczym waka­cje, po któ­rych wraca się do domu. Mnie zaś zale­żało na wyniku. Jak się nie zda spraw­dzianu na prze­ży­cie, nie ma się prawa do odznaki SAS.

Zacza­ili­śmy się w kry­jówce. Dwóch sta­nęło na straży, ale nie­stety zasnęli. Wtedy to nad­le­ciał heli­kop­ter z gwar­dzi­stami, i po pta­kach. Pró­bo­wa­li­śmy jesz­cze zbiec, lecz nie było szans. Zła­pali nas i z zawią­za­nymi oczami pognali do punktu inter­no­wa­nia.

Kilka godzin póź­niej, tam wła­śnie, w punk­cie inter­no­wa­nia, kiedy wresz­cie zdjęto mi opa­skę z oczu, zoba­czy­łem przed sobą szefa kom­pa­nii szko­le­nio­wej.

– Odpa­dłem? – zapy­ta­łem z żalem.

– Jesz­cze nie. Właź do śmi­głowca i sta­raj się niczego nie spie­przyć.

Mia­łem szczę­ście. Star­szy sier­żant szta­bowy słu­żył kie­dyś w moim pułku, a poza tym był aku­rat w dobrym nastroju, więc przy­mknął oko.

Tym razem byłem sam, co bar­dzo mi odpo­wia­dało. Ćwi­cze­nia pole­gały na tym, aby nie­spo­strze­że­nie prze­my­kać od jed­nego wyzna­czo­nego punktu do dru­giego i tak dalej. Jed­no­cze­śnie tak to wszystko urzą­dzono, że na poszcze­gól­nych odcin­kach kolejno nas wyła­wiano, a pod koniec wszyst­kich pod­dano prze­słu­cha­niu. Na kur­sie uczą, jak odpo­wia­dać na pyta­nia. Trzeba uda­wać kogoś, kto nie ma niczego waż­nego do powie­dze­nia. Cho­dzi o to, aby prze­słu­chu­jący uznał, że szkoda czasu i atłasu. Poszło mi dość łatwo. Wie­dzia­łem prze­cież, że wszystko jest na niby. Niby ci grożą, ale prze­cież nic ci się nie sta­nie. To prawda, że po „ucieczce” czło­wiek jest zmę­czony, brudny, prze­mo­czony i zzięb­nięty. Sedno rze­czy tkwi w tym, by wytrwać i się nie pod­dać. A jed­nak, ku mojemu zdzi­wie­niu, nie­któ­rzy zała­my­wali się wła­śnie na ostat­nim eta­pie.

Przy któ­rymś tam „prze­słu­cha­niu” zja­wił się jakiś facet, dał mi kubek z gorącą zupą i powie­dział, że to koniec. Potem nastą­piło omó­wie­nie, które sta­nowi ważny etap ćwi­czeń. Można się wiele nauczyć. Zasko­czyło mnie na przy­kład, że stra­ci­łem poczu­cie czasu. „Mój” czas róż­nił się od rze­czy­wi­stego o sześć godzin.

Wresz­cie wysłano mnie na szko­le­nie strze­lec­kie do Here­fordu. Tu trak­to­wano nas indy­wi­du­al­nie. Kto nie miał żad­nego doświad­cze­nia w tych spra­wach, prze­cho­dził kurs pod­sta­wowy. Takim jak ja, to zna­czy z pie­choty, o podob­nym stażu, sta­wiano wyż­sze wyma­ga­nia. Na koniec prze­sze­dłem szko­le­nie w sko­kach ze spa­do­chro­nem w bazie Brize Nor­ton. To już była fraszka. W porów­na­niu ze spraw­dzia­nami na prze­trwa­nie, na kur­sie spa­do­chro­niar­skim czu­łem się jak w sana­to­rium.

Wresz­cie, po sze­ściu dłu­gich mie­sią­cach szko­le­nia i testów, wszyst­kich nowych wezwano kolejno do dowódcy. Dosta­łem wyma­rzony, pia­skowy beret z odznaką SAS – szty­le­tem i skrzy­dłami. „Pamię­taj – powie­dział stary – że łatwiej to zdo­być, niż utrzy­mać”.

Nie bar­dzo sły­sza­łem, co do mnie mówił. Chciało mi się tań­czyć z rado­ści.

Więk­szość nowych wywo­dziła się z pie­choty, podob­nie jak ja, ale było też paru chło­pa­ków z wojsk inży­nie­ryj­nych i kilku „dru­ci­ków”, czyli łącz­no­ściow­ców. Ze stu sześć­dzie­się­ciu kan­dy­da­tów, któ­rzy sta­rali się o przy­ję­cie do SAS, osta­tecz­nie zakwa­li­fi­ko­wało się tylko ośmiu: jeden ofi­cer i sied­miu żoł­nie­rzy.

Ofi­ce­rów obo­wią­zuje trzy­letni kon­trakt w SAS, z tym że mogą go raz powtó­rzyć. Co do mnie, to wstę­pu­jąc do woj­ska, pod­pi­sa­łem kon­trakt na dwa­dzie­ścia dwa lata, zostało mi więc – przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie – pięt­na­ście.

Dosta­li­śmy przy­działy do poszcze­gól­nych kom­pa­nii. Ist­nieje pewna moż­li­wość wyboru. Można chcieć słu­żyć w kom­pa­niach: gór­skiej zme­cha­ni­zo­wa­nej, powietrz­nej i mor­skiej. Jeśli są wolne miej­sca, to dowódz­two idzie na rękę. Ja tra­fi­łem do kom­pa­nii powietrzno-desan­to­wej.

Każda kom­pa­nia ma swój wła­sny cha­rak­ter. Obra­zowo ujął­bym to nastę­pu­jąco: jeśli chłopcy z wszyst­kich czte­rech zja­wi­liby się na uba­wie, to ci z Kom­pa­nii A sta­liby pod ścianą, mil­cząc jak skała i łypiąc spode łba na oto­cze­nie, ci z G gada­liby bez prze­rwy, ale tylko mię­dzy sobą, chłopcy z D roz­glą­da­liby się za dziew­czy­nami, a z B, to zna­czy z mojej kom­pa­nii, wygłu­pia­liby się na par­kie­cie, tak że hej.

Debby przy­je­chała z Nie­miec, aby zamiesz­kać w Here­for­dzie. Nie widzie­li­śmy się prak­tycz­nie od stycz­nia, to zna­czy od kiedy przy­stą­pi­łem do spraw­dzia­nów. Nie­mal na drugi dzień po jej przy­jeź­dzie wysłano mnie w świat, na dodat­kowe dwa mie­siące szko­le­nia w dżun­gli. Nie zasta­łem jej po powro­cie. Pod­czas mojej nie­obec­no­ści spa­ko­wała manatki i wyje­chała do domu, do Liver­po­olu.

W grud­niu następ­nego roku zaczą­łem cho­dzić z Fioną, dziew­czyną z sąsiedz­twa. W 1987 roku uro­dziła nam się córka, Kate, a w paź­dzier­niku tego samego roku wzię­li­śmy ślub. Zaraz potem wysłano mnie na dwa lata za gra­nicę. Wró­ci­łem na wio­snę 1990 roku, a w sierp­niu odbyła się roz­prawa roz­wo­dowa.

W paź­dzier­niku pozna­łem Jilly. To była miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Ona przy­naj­mniej tak mówiła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: