- promocja
Kryptonim Bravo Two Zero - ebook
Kryptonim Bravo Two Zero - ebook
RELACJA Z BRAWUROWEJ AKCJI BRYTYJSKICH KOMANDOSÓW SAS PODCZAS OPERACJI
„PUSTYNNA BURZA” W IRAKU.
Bravo Two Zero - taki kryptonim nosił ośmioosobowy oddział brytyjskich komandosów z elitarnego regimentu SAS, który w styczniu 1991 roku, w czasie wojny o Kuwejt, przerzucono na teren Iraku na tyły irackiej armii. Jego zadaniem była lokalizacja i zniszczenie ruchomych wyrzutni rakiet Scud.
Zdemaskowani komandosi, zdani sami na siebie, musieli pieszo przedrzeć się do oddalonej o 120 km granicy z Syrią. Tajna misja legła w gruzach, pozostała desperacka walka o życie. Nie wszystkim udało się wyjść z niej cało…
Trzej zginęli, czterech dostało się do niewoli, a tylko jeden zdołał uciec. Schwytanych żołnierzy torturowano w Bagdadzie z niewyobrażalnym okrucieństwem, na które nie przygotowało ich nawet intensywne szkolenie SAS.
ODWAGA * WYTRZYMAŁOŚĆ * WOJNA * BRATERSTWO
Andy McNab był dowódcą tego legendarnego oddziału, a jego relacja z działań "Bravo Two Zero" to zapierająca dech w piersiach opowieść o żołnierzach sił specjalnych, kronika nadludzkiej odwagi, wytrzymałości i czarnego humoru w obliczu beznadziejności.
To światowy bestseller! Na podstawie książki i opisanej w niej historii powstał film o tym samym tytule (polski tytuł to „Rajd na tyły wroga„) z Seanem Beanem w roli głównej.
Wydanie z okazji 20. rocznicy premiery książki, poprawione i zaktualizowane, zawiera dodatkowe rozdziały i zdjęcia, których nie było w poprzedniej edycji.
Każdy egzemplarz zawiera dedykację od autora, napisaną specjalnie dla polskich czytelników.
Za opisaną w książce walkę, jej bohaterowie zostali odznaczeni najwyższymi brytyjskimi medalami. Jestem wdzięczny McNabowi za uchylenie w „Bravo Two Zero” tajemnicy, dzięki której poznałem cechy charakteru, jakie powinien posiadać ktoś, kto myśli o byciu żołnierzem jednostki specjalnej. Czerpałem z ich historii przez całą swoją wojskową karierę, by któregoś dnia jednego z nich spotkać w Bagdadzie. Czytając „Bravo Two Zero” lepiej zrozumiecie moje książki.
Naval
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16195-5 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wrzesień 2003
W promieniach zachodzącego słońca nie wyglądało to imponująco. Ot niewysoki, taki do ramion, kopczyk z kamieni spojonych cementem z pośpiesznie wyrytym napisem po arabsku i angielsku.
Wznosił się na skarpie nad Eufratem, parę kilometrów od granicy z Syrią. Do głowy mi nie przychodziło, że kiedyś tu wrócę. Ale miałem szczęście i to ono mnie tu przywiodło. Szczęście i starszawy, siwowłosy Arab, który zapytał, czy chciałbym zobaczyć pomnik na chybcika zbudowany przez brytyjskich żołnierzy, kiedy ledwie kilka miesięcy temu nacierali przez pustynię w czasie drugiej wojny w Zatoce, czyli – jak ją będą zwać – wojny w Iraku.
Ostrzegł mnie, że zdaniem miejscowych pomnik jest zaminowany i wybuchnie, jeśli ktoś zacznie przy nim majstrować.
Kierowca i tłumacz okazywali niepokój. Naciskali na mnie, abym się pośpieszył.
– Tu nie jest bezpiecznie, diabły krążą. Saddamowców nie brakuje, mają oko na wszystko. Wystarczy, że zatrzymasz się w jednym miejscu na kilka minut i już cię mają. A poza tym – przekonywali – już zobaczyłem to, co chciałem i po co wyprawiłem się z Bagdadu szosą przez pustynię. Chodziło im o obóz wywiadu wojskowego, gdzie trafiłem dwanaście lat temu, zaraz po tym, jak mnie schwytano. Co taki kopczyk znaczy przy obozie?
Mieli rację, ale ja musiałem na własne oczy zobaczyć kamienie ułożone na pamiątkę dwóch moich kolegów, którzy polegli tu w pobliżu.
Miejscowi póki co nie dobrali się jeszcze do pomnika, tylko ze starannością godną lepszej sprawy niemal zniszczyli napis: „Kopiec wzniesiony przez żołnierzy z Dywizjonu B 22 kompanii SAS. Kwiecień 2003”.
I kiedy próbowałem odczytać nazwiska „dwóch żołnierzy poległych nad Eufratem w styczniu 1991 roku”, zdawałem sobie sprawę, że równie dobrze mogło tu widnieć moje.1
Gdy tylko wojska irackie ruszyły na Kuwejt, co nastąpiło 2 sierpnia 1990 roku, o godzinie 2.00 miejscowego czasu, pułk zaczął się przygotowywać do wyprawy na pustynię.
Niestety nie dotyczyło to nas, czyli batalionu antyterrorystycznego z Herefordu. Patrzyliśmy więc zazdrośnie, jak inni fasowali pustynny ekwipunek i wyjeżdżali z garnizonu. Co gorsza, gdy nasz dziewięciomiesięczny dyżur w garnizonie dobiegał końca i szykowaliśmy się, żeby przekazać obowiązki zmiennikom, rozeszły się pogłoski, że podmiany w ogóle nie będzie albo nastąpi z opóźnieniem. Do bożonarodzeniowego indyka zasiadałem więc bez radości. Martwiłem się, że znów okazja przejdzie mi koło nosa.
Tymczasem 10 stycznia 1991 wydano rozkaz, aby połowa batalionu – w tym na szczęście moja grupa – za trzy dni wyjechała do Arabii Saudyjskiej. Zaczęły się więc gorączkowe przygotowania. Sprawdzaliśmy broń, pobieraliśmy sprzęt, wyprawialiśmy się do miasta po pustynne wellingtony i zapas dezodorantów.
Odlot wyznaczono na niedzielę rano. Poprzedzającą noc spędziłem oczywiście w mieście, z dziewczyną. Niewiele z tego wyszło, bo Jilly wpadła w ponury nastrój. Atmosfera była sztuczna, czuliśmy się nieswojo.
– Chodźmy się przejść – zaproponowałem, gdy wróciliśmy do domu. Liczyłem, że może w ten sposób, da się coś wykrzesać.
Poszliśmy więc na spacer, a gdy wróciliśmy, włączyłem telewizor. Pokazywali właśnie _Czas Apokalipsy._ Rozmowa się nie kleiła. Siedzieliśmy, gapiąc się w ekran, co nie było najlepszym pomysłem, zwłaszcza dla Jilly. Znacie _Apokalipsę._ Dwie godziny jatki! Jilly nie wytrzymała. Rozpłakała się jak bóbr. Jilly to dobra dziewczyna, ale nie należy jej zbyt dużo mówić. Nigdy zresztą nie dopytywała się o moje sprawy.
Wolała święty spokój. Co najwyżej pytała, kiedy wrócę. Tym razem jednak było inaczej. Wiedziała, gdzie jadę.
– Kup sobie psa – poradziłem, gdy świtem odwoziła mnie do koszar. – Nosiłaś się zresztą z takim zamiarem – przypomniałem. – Będzie ci raźniej.
Nie miałem nic złego na myśli, a ona znów się rozbeczała. Poprosiłem, by nie dojeżdżała do samej bramy.
– Dalej pójdę pieszo, słonko. Przyda mi się trochę ruchu – zaśmiałem się, chyba jednak nieszczerze.
– No to cześć i do zobaczenia – odparła, muskając mnie w policzek. Żadne z nas nie lubiło długich pożegnań.
Pierwsza rzecz, jaka uderza człowieka, gdy wjedzie do jednostki, to hałas. Faceci klną, kłócąc się o sprzęt, który powinni mieć „na stanie”, a nie mają; silniki warczą, kiedy samochody ruszają w teren; z kwater podoficerskich dobiega muzyka na cały regulator. Tego zaś dnia było jeszcze głośniej, bo połowa stanu szykowała się do wyjazdu.
Pakowaliśmy się razem z Dingerem, Markiem zwanym Kiwi, Stanem i trzema innymi chłopakami z drużyny. Pomagało nam kilku biedaków, którzy zostawali w garnizonie.
Załadowaliśmy graty do samochodu i pojechaliśmy do bazy transportowej, gdzie czekały ciężarówki. Odlatywaliśmy z lotniska Brize Norton. Jak zwykle, wziąłem na pokład śpiwór, walkmana, przyrządy do golenia i maszynkę do zaparzania herbaty. Dinger zabrał karton papierosów Benson & Hedges. Zdarzało się już, że wysadzano nas na pustkowiu albo kazano czekać całymi dniami na jakimś opuszczonym lotnisku.
Lecieliśmy transportowcem VC10, należącym do RAF. Trwało to siedem godzin. Dinger wypalił chyba całą paczkę papierosów, za co go opieprzałem, bo nie lubię, gdy ktoś dmucha mi w nos. On oczywiście wcale się tym nie przejmował. Mimo obrzydliwych manier Dinger jest w porządku. Dobry kumpel. Służył w wojskach desantowych i brał udział w wojnie o Falklandy. Wyglądał zresztą jak typowy spadochroniarz: mówił grubym głosem, patrzył spode łba i w ogóle przypominał kibola z meczów piłkarskich. A jednak za tą bandycką bez mała maską krył się bystry, analityczny umysł. Krzyżówki w „Daily Telegraph” rozwiązywał błyskawicznie, co wprawiało mnie w niejakie kompleksy. Wspaniale grał w rugby i krykieta, natomiast fatalnie tańczył. Na parkiecie poruszał się jak kukła. Ale najważniejsze, że można na nim polegać. Gdy przychodzi co do czego, Dinger idzie do przodu jak taran.
Wylądowaliśmy w Rijadzie. Pogoda była znakomita, jak zwykle o tej porze roku w tym rejonie świata. Nie mieliśmy jednak czasu na zachwycanie się słońcem. Od razu załadowano nas do krytych ciężarówek i zawieziono do obozu, daleko od innych jednostek sojuszniczych.
Chłopcy z kwatermistrzostwa, którzy przybyli tu przed nami, załatwili wszystko tak sprawnie, że każdy z miejsca orientował się w trzech najważniejszych sprawach: gdzie ma spać, gdzie dają jeść i gdzie może się wysrać.
Zakwaterowali nas – czterdziestu chłopa, czyli pół kompanii – w hangarze, czy czymś w rodzaju hangaru, długim na sto metrów i szerokim na pięćdziesiąt, z tym że pod tym samym dachem urządzono magazyn sprzętu, amunicji, broni, a nawet wozów. Wszędzie leżały całe góry najprzeróżniejszych gratów, od psikaczy na komary i inne świństwa, przez żelazne racje żywnościowe, do skrzynek z plastikiem i laserowych celowników. Sztuka polegała na tym, żeby wiedzieć, jak się pośród tego wszystkiego poruszać i gdzie urządzić sobie własny kąt. Co do mnie, to znalazłem takie miejsce za paroma skrzyniami z silnikami do łodzi. Od góry przysłoniłem to kawałkiem brezentu, dzięki czemu nie dokuczały mi silne reflektory, wiszące pod sufitem.
W hangarze wrzało jak w ulu. Z każdego kąta dobiegał inny dźwięk. Jedni włączali radia, słuchając wiadomości BBC, z innych głośników waliła muzyka country, rap albo heavy metal. Cuchnęło ropą, benzyną i spalinami. Samochody wjeżdżały, wyjeżdżały. Chłopaki ruszali rozejrzeć się po obozie, zobaczyć co i jak, sprawdzić, czy nie da się czegoś zakosić. Tymczasem, rzecz jasna, inni szwendali się w tym samym celu i pustoszyli ich własność. Wiadomo, jak to jest: „Kto się wypnie, tego rypniem”. Jak nie upilnujesz, to żadne prawo ci nie pomoże. Odejdź na chwilę, a nie będziesz miał do czego wracać.
Wielu chłopaków zabrało się do parzenia herbaty. Stan miał paczkę earl greya. Wzięliśmy więc z Dingerem kubki i poszliśmy do niego.
– Dałbyś trochę. – Dinger wymownie pokazał pusty kubek.
– Tak jest, szefie – odparł Stan.
Stan pochodził z Afryki Południowej, gdzie jego ojciec – Szkot – miał farmę. Matka była Szwedką. Przenieśli się do Rodezji, czyli późniejszego Zimbabwe, tuż przed UDI – jednostronną deklaracją niepodległości – co to pod koniec lat sześćdziesiątych narobiła wiele szumu w świecie. Wziął udział w wojnie domowej, która oczywiście wybuchła po deklaracji. Później rodzina wyemigrowała do Australii i Stan zaciągnął się do Territorial Army – ochotniczej służby ochrony kraju. Zdał egzaminy lekarskie, ale nie bardzo mu to odpowiadało. Wolał coś bardziej męskiego, obozy, działania w terenie, więc po roku złożył raport o zwolnienie. Przyjechał do Anglii z zamiarem wstąpienia do naszego pułku. Rok szkolił się w Walii, a potem – wiadomo – Komisja! Stan przeszedł w cuglach.
Lubił proste ćwiczenia fizyczne, zwłaszcza męsko-damskie. Wysoki – prawie metr dziewięćdziesiąt – wiedział, jak się to robi. Jilly powiedziała mi kiedyś, że baby między sobą nazywały go „seksdoktorem”. W niejednym lokalu w Herefordzie, w damskiej toalecie, znajdziecie napisy opiewające „seksdoktora”. On sam głosił, że najlepsze baby to te, które mało jedzą, a przez to niewiele kosztują, gdy weźmie się je do lokalu. Ważne też, aby rura miała samochód i własne mieszkanie, krótko mówiąc, była samodzielna i niezależna, bo tylko takie nie prą do małżeństwa i nie robią dramatów, kiedy sprawa się kończy. Stan miał powodzenie. Dupy lgnęły do niego jak pszczoły do miodu. On zaś czarował i zachowywał się tak, jak Roger Moore w filmach z Jamesem Bondem.
Miał dość specyficzny stosunek do ubrań. Nie przywiązywał do nich żadnej wagi. Nim nastał w naszej kompanii, wszędzie chodził w wytartej kurtce safari i przykrótkich portkach. Kiedyś przyszedł na eleganckie przyjęcie w marynarce w pepitkę, jak psu z gardła wyciągniętej, i spodniach, które chyba nigdy nie miały styczności z żelazkiem. Sporo podróżował i wszędzie miał narzeczone. Z całego świata przychodziły do niego listy w sprawach matrymonialnych, na które Stan nigdy nie odpisywał. W istocie nawet ich nie czytał, a właściwie nie wyjmował ze skrzynki. W ogóle to Stan okazał się całkiem przyjemnym facetem w wieku trzydziestu kilku lat i wszystko mu w życiu wychodziło. Gdyby nie trafił do naszego pułku, to pewnie byłby takim – wiecie – yuppie albo szpiegiem, z tym że w jednym i drugim wypadku nosiłby niestosowne ubrania.
Większość chłopaków pamiętała o musztardzie i curry w tubach, aby żarcie było smaczniejsze. Ten i ów zaczął podgrzewać puszki, któreśmy wyfasowali na drogę. W powietrzu unosił się smakowity zapach. Wziąłem łyżkę – a człowiek doświadczony zawsze powinien mieć łyżkę – i poszedłem próbować, co kto usmażył. Jest takie niepisane prawo, że ten, który gotuje albo otwiera puszkę, pierwszy nabiera łyżkę żarcia, ale resztą musi podzielić się z innymi. Wbija się łychę tak głęboko, jak tylko się da, i co się wyciągnie, to twoje. Im większa łyżka, tym lepiej, więcej dostaniesz. Ale jak ci się łyżka nie mieści w puszce, twoja strata. Wszyscy więc bez przerwy kombinują, żeby mieć sporą, ale nie za dużą łychę.
Muzyka cały czas rżnęła z głośników. Jeśli się komuś nie podoba, ma tylko jedno wyjście. Trzeba przypilnować, kiedy właściciel radia czy walkmana odejdzie na chwilę, i wyjąć mu baterie. Marka zrobiono w konia jeszcze inaczej. Gdy otworzył swój plecak, znalazł w środku kamień, tak na oko dziesięciokilowy. Dźwigał to świństwo cały czas od wyjazdu z jednostki w Herefordzie, nie wiedząc, co jest grane. Podejrzewając, że to moja sprawka, zamienił mi pastę do zębów na krem przeciwsłoneczny. Rzygnąłem, gdy zabrałem się do mycia zębów.
Marka spotkałem w Australii, w Brisbane, gdzie byliśmy na zaproszenie SAS – australijskiej jednostki powietrzno-desantowych wojsk specjalnych. Zagraliśmy oczywiście mecz rugby. Mark wystąpił w drużynie australijskiej. Potężny, metr osiemdziesiąt z kawałkiem, mocny w nogach, był trudnym przeciwnikiem.
Nasza kompania po raz pierwszy przegrała. Nienawidziłem drania. Rok później spotkaliśmy się ponownie. Mark stawał właśnie przed Komisją, tego zaś dnia, gdy go spotkałem, kończył przepisowy bieg na dwanaście kilometrów, w pełnym oporządzeniu.
Poznał mnie.
– Ty – powiedział – zaproteguj mnie gdzie trzeba. Przyda wam się taki sukinkot jak ja.
Zdał wszystkie testy bez najmniejszych trudności i tuż przed odlotem nad Zatokę dostał przydział do naszej kompanii.
– Ja pierdolę – rzekł, witając się ze mną – nieźle tu u was. „Kiwi” posługiwał się jednym tylko czasownikiem, tym na „p”.
Atmosfera w hangarze była całkiem w porządku – ożywiona, przyjacielska. Pułk wystąpił w takim składzie po raz pierwszy od drugiej wojny światowej. Cieszyliśmy się, że jesteśmy wszyscy razem. Częściej bowiem działamy w małych grupach i, na ogół, w tajemnicy. Tu zaś mieliśmy okazję zaprezentować się całkiem otwarcie i to w sporym składzie. Nic nam jeszcze nie powiedziano, ale czuliśmy w kościach, że nie przyjechaliśmy tu na marne, że sobie powojujemy jak należy – na tyłach przeciwnika – tak jak przystoi chłopakom z jednostki specjalnej. Po to w końcu David Stirling sformował nasz pułk pięćdziesiąt lat temu. I oto koło się zamknęło. Będzie tak, jak wtedy, na początku. Jeśli o mnie chodzi, to widziałem tylko dwie groźby: oczywiście Irakijczyków, ale także służby kwatermistrzowskie, bo obawiałem się, że zabraknie nam wody albo amunicji. A w ogóle czułem się wspaniale, jak budowniczy, który przez całe życie wznosił domki letniskowe, a teraz powierzono mu budowę drapacza chmur. Marzyłem tylko o tym, by wojna się nie skończyła zbyt wcześnie, to znaczy beze mnie.
Nie mieliśmy pojęcia, jakie wyznaczą nam zadania, więc przygotowywaliśmy się na różne ewentualności, od ataku na wyznaczone cele do prowadzenia obserwacji. Oczywiście fajnie jest ćwiczyć zjazdy na linie, wspinaczkę, skoki, ale działania jednostek specjalnych polegają przede wszystkim na dokładności i precyzji wykonania zadań. W istocie hasło SAS wcale nie głosi, że „odważny zwycięża”, lecz „próbuj i sprawdzaj, próbuj i sprawdzaj”.
Niektórzy musieli odświeżyć pewne elementy działań, jak na przykład zasady użycia materiałów wybuchowych, taktykę wprowadzania do walki wozów bojowych, korzystanie z mapy w warunkach pustynnych. Ćwiczyliśmy także obsługę ciężkiej broni. Jeśli o mnie chodzi, to od dwóch lat nie strzelałem z działka automatycznego kaliber 50mm. Szkolenia prowadzili ci, którzy znali się najlepiej na konkretnej sprawie, bez względu na stopień. Jednego więc dnia mógł to być starszy sierżant, a następnego – chłopak, co dopiero nastał w kompanii. Raz po raz ogłaszano alarmy w związku ze scudami – wiecie, co to jest – więc bez specjalnej zachęty przerobiliśmy regulamin walki w warunkach użycia broni ABC: atomowej, biologicznej i chemicznej. Było to ważne, gdyż od dawna nikt z nas tego nie robił. Kłopot był z tym, że facet, który nam to wykładał – instruktor z oddziału górskiego – mówił tak okropnym, szkockim akcentem, iż trudno było go zrozumieć. Międlił słowa jak pijak gadułka.
Staraliśmy się go zrozumieć, ale po kwadransie mieliśmy dość. Ktoś zadał mu jakieś głupie pytanie, a facet zaperzył się do tego stopnia, że zaczął mówić jak karabin maszynowy, więc tym bardziej nie było wiadomo, o co mu chodzi. Ktoś rzucił kolejne pytanie i tak się zaczęła zabawa, z której nic nie wynikało. Przestaliśmy więc zwracać na niego uwagę. Nie przejęliśmy się również wykładem na temat zasad odżywiania się i picia w warunkach pustynnych. Wygłosił go Pete. Z żarciem i piciem łączy się oczywiście problem srania i szczania, a nie życzyliśmy sobie, aby ktokolwiek pouczał nas w tych sprawach. Pete skarżył się potem, że tylko stracił czas. No cóż, nie miał dobrego dnia.
Dano nam przed wyjazdem okulary przeciwsłoneczne, co też się stało okazją do zabawy. Zasiadaliśmy przed hangarem i gdy tylko ktoś zjawiał się w polu widzenia, niedbałym ruchem zakładaliśmy szkła, jak faceci w _Drużynie A_ czy innym serialu tego typu.
Kazano nam brać pigułki zabezpieczające przed gazami bojowymi, zwłaszcza tymi, które oddziałują na system nerwowy. Braliśmy, ale niedługo, bo pojawiły się pogłoski, że piguły źle robią na potencję.
– To nieprawda – powiedział sierżant sztabowy parę dni później. – Właśnie mi stanął i poleciałem w konia – przekonywał nas.
Oglądaliśmy wiadomości na CNN i zastanawialiśmy nad dalszym rozwojem sytuacji.
Było oczywiste, że nasze zadanie zostanie określone dość ogólnie, co oczywiście nie oznaczało, że będziemy działać bez ładu i składu, wysadzać linie energetyczne i w ogóle wszystko, co się trafi. Stanowiliśmy jednostkę o znaczeniu strategicznym i nasze działania na tyłach frontu będą miały poważne konsekwencje. Gdybyśmy – dajmy na to – wysadzili w powietrze nie ten rurociąg co trzeba, to moglibyśmy sprowokować interwencję Jordanii. Dowództwo wojsk sojuszniczych oświadczyło bowiem, że naftociąg z Bagdadu do Ammanu jest pod szczególną ochroną, właśnie po to, by nie odcinać Jordanii od źródeł zaopatrzenia w ropę i nie dawać jej pretekstu do wystąpienia po stronie Iraku. Oznaczało to, że za każdym razem przed podjęciem konkretnej akcji trzeba będzie uzyskiwać zgodę. Chodziło o to, aby możliwie maksymalnie osłabić Irak, nie powodując jednocześnie żadnych komplikacji politycznych czy strategicznych.
A co się stanie – rozważaliśmy – jeśli dostaniemy się do niewoli. Czy Irakijczycy nas wykończą? Jeżeli tak, to trudno. Ważne, aby śmierć nastąpiła szybko. W przeciwnym wypadku sami będziemy musieli zrobić coś w tej sprawie.
Pojawiło się też pytanie, czy nie będą nas gwałcić. Wiecie, jak to jest z Arabami. Trzymają się za ręce i okazują sobie wyraźną sympatię. Tacy już są, to część ich kultury, co oczywiście nie oznacza, że wszyscy są pedałami, ale pytanie było zasadne. Co do mnie, to nie przywiązywałem do tego zbyt wielkiej wagi. Gdyby przydarzyło mi się coś takiego, po prostu nikomu nic bym nie powiedział. Bałem się tylko, że mogą mi obciąć jaja. Taka perspektywa szczerze mnie przerażała. Dlatego podjąłem decyzję: jeśli mnie zwiążą i zaczną ostrzyć noże w wiadomym celu, to zrobię wszystko, aby ich sprowokować i dostać kulę w łeb.
Śmierci się nie bałem. Mam dość specyficzny stosunek do swojej służby. Otóż uważam, że skoro mi płacą, to mają prawo robić ze mną to, co chcą. Krótko mówiąc, jestem ich narzędziem. Nie były to akademickie rozważania, bo zdarzały się straty w ludziach. Dość powiedzieć, że tylko jedna firma ubezpieczeniowa oferowała facetom z SAS polisy na życie za normalną bądź prawie normalną stawkę. Przed wyjazdem na akcję pisaliśmy pożegnalne listy do rodzin i dawaliśmy je zaufanym osobom do wysłania, gdy już zdarzy się to, co może się zdarzyć. Ja zostawiłem cztery listy u kumpla imieniem Eno. W liście do rodziców napisałem tak: „Dziękuję wam za opiekę i wszystko. Wiem, że nie mieliście ze mną łatwo, ale zapewniliście mi dobre dzieciństwo. Nie martwcie się o mnie”. Do Jill pisałem, żeby nie beczała. „Weź szmal i baw się. Za pięćset funtów możesz kupić cały bar w czasie kolejnej imprezy z chłopakami z kompanii”. Dodałem także postscriptum_,_ że ją kocham. Napisałem też do małej Kate: „Kocham cię i zawsze cię kochałem”. Eno miał oddać jej list, gdy dorośnie. Czwarty list był do Eno, wykonawcy mojej ostatniej woli. „Jeśli spieprzysz sprawę, chuju, to będę cię straszył do końca życia” – ostrzegłem.
O 19.00 któregoś wieczoru wezwano nas, to znaczy mnie i Vince’a – dowódcę sąsiedniej sekcji – do szefa. Siedział przy stole z sierżantem i pili herbatę.
– Mamy coś dla was – powiedział, częstując nas filiżanką. – Zadziałacie wspólnie. Andy będzie dowodził. Vince, będziesz zastępcą. Odprawa jutro o 8.00, u mnie. Powiedzcie ludziom, że wymarsz najwcześniej za dwa dni.
Moi chłopcy ucieszyli się tą wiadomością. Poza wszystkim oznaczała ona bowiem, że nie trzeba już będzie stać w kolejce do jedynych dwóch sraczy i pryszniców. Jak się wyrusza w teren, nie wolno przesadzać z higieną. Zwierzęta źle reagują na zapach świeżych ubrań i domytego ciała, a to z kolei może zaalarmować ludzi. Tak więc na jakieś dwa dni przed wyjściem na akcję warto przestać się myć i nie wolno zmieniać ciuchów.
Chłopcy się rozeszli, a ja obejrzałem wiadomości na CNN. Irackie scudy spadły na Tel Awiw. Były ofiary wśród ludności cywilnej, co najmniej dwudziestu czterech rannych. Rakiety wybuchły w gęsto zamieszkanych dzielnicach. Na ekranie mignęły postaci w piżamach, pokazano dzieci, co przypomniało mi własne dzieciństwo w Peckham. W nocy starałem się uspokoić, ale nie mogłem opędzić się od myśli o rodzicach i w ogóle o takich różnych sprawach, o których dawno już nie myślałem.2
Matki – tej prawdziwej – nigdy nie znałem. Nie wiem, kim była, ale myślę, że chciała dla mnie jak najlepiej. Nosidełko, w którym mnie zostawiła na schodach Guy’ Hospital miało metkę od Harrodsa.
Zajęło się mną pewne małżeństwo z południowego Londynu. Gdy miałem dwa lata, zostałem oficjalnie adoptowany. Później – tak sobie myślę – żałowali pewnie tego kroku. Mając piętnaście i pół roku rzuciłem szkołę na dobre i zatrudniłem się w firmie transportowej w Brixton. Już wcześniej zresztą nie wpadałem do szkoły częściej niż dwa–trzy razy w tygodniu. Zamiast przygotowywać się do matury, woziłem węgiel. To robiłem zimą, natomiast w lecie dostarczałem gotowe koktajle do punktów detalicznych. Zarabiałem – jako pracownik na etacie – osiem funtów dziennie, a więc całkiem przyzwoicie. Pamiętajcie, że mówię o roku 1975, kiedy to wystarczyło mieć w kieszeni czterdzieści funtów i już było się kimś.
Ojciec odbył służbę wojskową w intendenturze. Później był taksówkarzem. Brat, starszy zresztą, zaciągnął się do pułku piechoty – Royal Fusiliers. Służył pięć lat, potem się ożenił i poszedł do cywila. Ja wtedy jeszcze raczkowałem, ale pamiętam, jak przyjeżdżał z wojska, zawsze z torbą pełną prezentów. Poza tym niewiele zapamiętałem z dzieciństwa. Było takie sobie, zwyczajne. Nie objawiałem szczególnych zdolności ani zainteresowań, a najmniej pociągało mnie wojsko. Miałem jedno tylko marzenie: zamieszkać z kumplami i robić, co mi się podoba.
Jako nastolatek ciągle uciekałem z domu. Bywało, że z kolegą wyprawiałem się na weekend do Francji. Płacił on. Szmal wyciągał z licznika gazowego u swojej ciotki. Ja też miałem kłopoty z policją, głównie za chuligaństwo, wandalizm i obrabianie automatów na ulicy. Stawałem przed sądem dla nieletnich, co zasmucało moich przybranych rodziców, nie mówiąc już o tym, że płacili za mnie grzywny.
Gdy skończyłem szesnaście lat, zmieniłem pracę, poszedłem do McDonalda sprzedawać hamburgery. Wszystko było dobrze aż do pewnego wieczoru przed Świętami Bożego Narodzenia, gdy razem z dwoma kumplami wpadliśmy w ręce policji, wychodząc z takiego jednego mieszkania w Dulwich, które nie należało do żadnego z nas. Przez trzy dni trzymano mnie w policyjnej izbie dziecka. Dalsze decyzje należały do sądu. Przyznam, że kraty zrobiły na mnie wrażenie i przysięgałem sobie, że jeśli się tylko wywinę, to już nigdy, ale to nigdy, nie zrobię żadnego głupstwa. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli mam dotrzymać słowa, to muszę coś postanowić, coś zmienić, bo inaczej wszystko będzie po staremu i nigdy nie wyrwę się poza Peckham. Wtedy to przyszło mi do głowy, żeby wstąpić do wojska. Skoro bratu podobało się w kamaszach, to dlaczego by nie mnie?
Na rozprawie kumplom wlepiono poprawczak, a mnie uszło płazem. Sędzia ostrzegł jednak, że mam się pilnować. Zaraz następnego dnia poszedłem do punktu werbunkowego. Dali mi jakiś uczony test do rozwiązania, który niestety oblałem. Kazali mi przyjść ponownie za miesiąc. Tym razem zdałem, uzyskałem dwa punkty ponad minimum, głównie dzięki temu, że był to dokładnie ten sam test, co przed miesiącem.
Powiedziałem, że chciałbym zostać pilotem śmigłowca. Gdy człowiek nie ma żadnych kwalifikacji i w gruncie rzeczy nie wie, co chciałby robić, to zawsze strzeli coś głupiego.
Starszy kapral w punkcie werbunkowym stwierdził, że mogę to sobie z głowy wybić, ale dodał: „Możemy dać ci skierowanie do jednostki lotniczej wojsk lądowych, gdzie nauczą cię obsługiwać śmigłowce.
– Wspaniale – odparłem. – Niech będzie.
Co było dalej? – Wiadomo, co się dzieje w podobnych sytuacjach: wysyłają człowieka na Komisję, dają kolejne testy do rozwiązania, każą biegać, badają… i jeśli przez to się przejdzie, jeśli są wolne miejsca w odpowiednim pułku lub korpusie specjalistów, to dostaje się przydział.
W czasie ostatniej rozmowy kwalifikacyjnej oficer, który rozpatrywał moją sprawę, powiedział mniej więcej tak:
„McNab, na to, że zaczniesz awansować w korpusie lotniczym, masz tyle szans, ile na to, że ci kaktus wyrośnie. Idź do piechoty. Tam się lepiej nadasz. Dam ci przydział do Royal Green Jackets. To mój pułk”.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, co to znaczy Royal Green Jackets. Nazwa bardziej mi się kojarzyła z amerykańską drużyną futbolową niż z wojskiem.
Gdybym był odczekał jeszcze trzy miesiące, mógłbym wstąpić do Green Jackets na prawach normalnego rekruta, ale – skończony idiota – chciałem od razu. Tak więc w sierpniu 1976 roku znalazłem się w batalionie dla młodocianych w Shorncliffe w Kencie i nienawidziłem tego wszystkiego. Kadrę stanowili faceci z gwardii królewskiej, a ci potrafili dawać w kość. Nie było mowy o cywilnych ciuchach. Łeb ostrzygli prawie na pałę i nigdy nie dawali przepustek na cały weekend, przez co mordowałem się, jak diabli, gdy chciałem odwiedzić starych w Peckham. Nic dziwnego, że podpadłem, choć to nie moja wina. Spóźniłem się z przepustki dziesięć minut, bo uciekł mi autobus. Shorncliffe to jeden wielki koszmar, ale nauczyłem się reguł gry. Musiałem, nie miałem innego wyjścia. Cykl szkolenia kończył się w maju. Była uroczysta defilada i w ogóle. Sam nie wiem, jak to się stało, ale zrobili mnie kimś w rodzaju sierżanta (w korpusie młodocianych oczywiście) i nagrodzili nawet honorową szablą, jako najbardziej obiecującego młodego żołnierza.
Po promocji znalazłem się w jednostce w Winchesterze, w plutonie szkolnym, na sześciotygodniowym kursie dla młodocianych. Uczono nas taktyki. Panowały tam warunki możliwe do przyjęcia, a atmosfera była bardziej liberalna niż w Shorncliffe.
W lipcu 1977 roku otrzymałem przydział do 2. Batalionu Royal Green Jackets, który stacjonował w tym czasie w Gibraltarze, i wreszcie poczułem się jak w prawdziwym wojsku. Tak właśnie wyobrażałem sobie służbę: ciepły klimat, wspaniali kumple, egzotyczne kobiety i jeszcze bardziej egzotyczne zarazki rzeżączki, trypra i innych chorób wenerycznych. Niestety trwało to krótko, ledwie cztery miesiące. Wróciłem z batalionem do Wielkiej Brytanii.
W grudniu 1977 roku po raz pierwszy wysłano mnie do Irlandii Północnej. Nawiasem mówiąc, musiałem odczekać prawie trzy tygodnie, nim mnie tam skierowano. Cały batalion wyruszył 6 grudnia, a ja dopiero pod koniec miesiąca, po osiemnastych urodzinach. Chodziło o to, że Ulster był szczególnie niebezpieczny dla młodych żołnierzy. Zginęło ich tam wielu, zwłaszcza na początku konfliktu, więc nie wysyłano tam nikogo, kto nie ukończył osiemnastego roku życia.
Nie wiem, czy IRA specjalnie uwzięła się na młodych, ale fakt faktem dość szybko znalazłem się oko w oko z ich bojówką. Któregoś dnia jeden z naszych opancerzonych transporterów utknął w terenie, niedaleko Crossmaglen, i mnie z kumplem zostawiono na straży. Nad ranem, gdy obserwowałem okolicę przez noktowizor, zauważyłem jakieś dwie podejrzane postaci w zaroślach. Wyraźnie zmierzali w naszym kierunku, a gdy podeszli bliżej, zobaczyłem, że jeden z nich niesie karabin. Nie mieliśmy radia, więc nie można było wezwać pomocy z batalionu. Musieliśmy radzić sobie sami, krótko mówiąc, podjąć wyzwanie. Niestety przeciwnicy strefili, zaczęli uciekać. Rozpocząłem ogień. Opróżniłem chyba pół magazynku, z miernym jednak skutkiem. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy w batalionie wystarczającej liczby noktowizorów, więc wszyscy wartownicy korzystali z kilku ledwie egzemplarzy broni z lunetą noktowizyjną i trudno było za każdym razem zmieniać jej parametry w zależności od wzroku konkretnego użytkownika. W tej sytuacji, z sześciu pocisków, jakie wystrzeliłem tej nocy, tylko jeden był celny. Rano sprowadzono psy i próbowano wytropić napastników, lecz bez skutku. Dwa dni później do szpitala po drugiej stronie granicy zgłosił się znany bojówkarz IRA z raną postrzałową nogi. Wiadomość wszystkich podnieciła. Był to pierwszy sukces naszej kompanii w Ulsterze. Obaj z kumplem nosiliśmy się jak bohaterowie, kłócąc się przy tym, który z nas trafił, on czy ja.
Służba w Ulsterze obfitowała niestety w smutne wydarzenia. Paru naszych odniosło rany, gdy ostrzelano nas z moździerzy pod Forkhill. Jeden chłopak z mojego plutonu zginął od wybuchu bomby-pułapki w Crossmaglen, a później jeszcze zginął nasz pułkownik, gdy zestrzelono śmigłowiec Gazelle, którym właśnie leciał. Potem wróciliśmy do garnizonu w Tidworth. Tam nic się nie działo, jeśli nie liczyć drobnego faktu, że tuż przed dziewiętnastymi urodzinami ożeniłem się.
Rok później znów wysłano nas do South Armagh. Awansowałem, dostałem jedną belkę i zostałem dowódcą sekcji. Miałem pod sobą czterech chłopaków. Któregoś sobotniego wieczoru, w lipcu, kompania została wyznaczona do służby patrolowej w Keady, mieście na granicy z Republiką Irlandii. Wiecie, jak to jest w soboty: tłumy ludzi w mieście i w ogóle. Ci z Keady jeździli autobusem na drugą stronę, do Castleblaney na bingo i do kabaretu, a po powrocie rozrabiali na ulicach. Mojej sekcji wyznaczono sektor na południowym skraju miasta, obok osiedla mieszkaniowego. Kręciliśmy się tam po ugorach, a w pewnej chwili zobaczyliśmy z daleka tłum ludzi gromadzących się wokół jakiejś ciężarówki. Nie widzieli nas, bo byliśmy za niewielkim wzgórzem. Spostrzegli, gdy weszliśmy na górę.
Zaczęła się panika. Ludzie pierzchli we wszystkie strony i zobaczyliśmy wreszcie, co jest grane. Sześciu zamaskowanych facetów z bronią w ręku szykowało się do zajęcia miejsc w ciężarówce. Później dowiedzieliśmy się, że przekroczyli granicę, a ich plan polegał na tym, aby z jadącego samochodu zaatakować nasze patrole. Ale to – jak powiadam – później. Na razie stanęliśmy oko w oko, my i oni, z bronią w ręku.
Dwóch wspinało się na ciężarówkę, czterech stało jeszcze na szosie, gdy kazałem dać ognia. Jednego z tych, co byli już na górze, tego, który mierzył do nas, położyłem pierwszym strzałem. Pozostali zaczęli się ostrzeliwać i doszło do całkiem poważnej potyczki. Jeden z przeciwników dostał aż siedem kul i, o ile wiem, do końca życia będzie jeździł w wózku inwalidzkim. Raniliśmy też dość słynnego, choć początkującego jeszcze, bojówkarza IRA nazwiskiem Dessie O’Hare.
I znów stałem się bohaterem miesiąca, nie tylko zresztą wśród naszych. W czasie potyczki rykoszety, a może przypadkowe pociski, zniszczyły wystawę i kasę w sklepie w pobliżu. Mało tego, kula trafiła też w przednią szybę auta należącego do tego samego sklepikarza, niszcząc ją do szczętu. Spotkałem go miesiąc później. Pękał z zadowolenia. Sprawił sobie nową kasę, wystawę i samochód, wszystko – jak się domyślacie – za odszkodowanie.
Gdy w lecie 1979 roku wróciliśmy do garnizonu w Tidworth, miałem już bzika na punkcie wojska i nie wyobrażałem sobie innego życia. We wrześniu skierowano mnie na kurs podoficerski. Zdałem na piątkę i zaraz potem awansowano mnie do stopnia kaprala. Miałem ledwie dziewiętnaście lat, zostałem najmłodszym kapralem w całej piechocie. W 1980 roku wyznaczono mnie na kurs taktyki dla dowódców drużyn. Zdałem z wyróżnieniem i znów znalazłem się w Tidworth.
Garnizon w Tidworth był i jest dość smętnym miejscem. Stacjonuje tam osiem batalionów piechoty, pułk pancerny i zwiadu. W mieście są trzy puby, smażalnia ryb, pralnia i to wszystko. Trudno się dziwić, że moja młoda żona miała tego dość, zresztą ja też i w ogóle wszyscy. Nie było tam nic do roboty, a traktowano nas nie najlepiej. Pewnego dnia kazano mi nawet brać udział w nagance, gdy dowódca brygady urządzał sobie polowanie na kuropatwy. W nagrodę dostałem dwie puszki piwa. A potem pytają, dlaczego młodzi rezygnują z wojska! We wrześniu żona postawiła mi ultimatum – albo wyjadę z nią do Londynu, albo wystąpi o rozwód. Zostałem. Ona wyjechała.
Pod koniec 1980 roku przeniesiono mnie z powrotem do Rifle Depot – centrum szkoleniowego – z zadaniem szkolenia rekrutów. Bardzo mi się to podobało, choć czasami trzeba było zaczynać od najprostszych spraw – tłumaczyć kotom, że należy myć zęby i w ogóle dbać o higienę. Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem o SAS.
W tym czasie poznałem Debby. Służyła kiedyś w RAF. Pobraliśmy się w sierpniu 1982 roku, głównie zresztą dlatego, że mój batalion przenoszono do Paderbornu, w Niemczech, a my z Debby nie chcieliśmy się rozstać. W Paderbornie sprawdziły się moje najgorsze wyobrażenia o Niemczech. Miasto wyglądało jak wypisz wymaluj Tidworth. Jedyna różnica polegała na tym, że nie było smażalni ryb. Służba też okazała się nieatrakcyjna. Ciągle tylko czyściliśmy samochody, zamiast nimi jeździć. Braliśmy udział w jakichś wielkich manewrach, w których nie wiadomo było, o co właściwie chodzi, i na które wszyscy kładli lachę.
Miałem żal o to, że mojego pułku Green Jackets nie zmobilizowano do wojny na Falklandach. Wydawało mi się, że jak już coś się dzieje, to wysyłają tylko chłopaków z SAS. A mnie marzyła się prawdziwa wojaczka. Jeśli piechota tego nie zapewnia – myślałem – to po jasny gwint mam w niej tkwić. Niezależnie od tego, Hereford robiło wrażenie całkiem przyjemnego miasta. Co ważniejsze, nie było miastem garnizonowym, takim jak na przykład Aldershot czy Catterick, gdzie człowiek czuł się obywatelem drugiej kategorii. Dochodziło nawet do tego, że zwykły żołnierz nie mógł kupić telewizora na raty bez poręczenia podpisanego przez oficera.
W lecie 1983 roku, razem z trzema innymi chłopakami z Green Jackets, którzy też mieli tego wszystkiego dość, napisałem raport o przyjęcie do SAS. W ubiegłych latach paru naszych stawało przed Komisją i zostali zakwalifikowani. Między innymi kapitan, który załatwiał nam miejsca na ćwiczeniach w Walii, dzięki czemu mogliśmy wyjeżdżać z Niemiec i trenować w domu. Osobiście zresztą zabierał nas na poligon w Brecon Beacons i ćwiczył z nami forsowne marsze w górach. Poza tym udzielał nam cennych wskazówek i zachęcał do starań o przyjęcie do SAS. Dużo mu zawdzięczam. Zwłaszcza że w wielu pułkach kadra odstręcza chłopaków od starań o przeniesienie; nie daje im urlopów, nie nadaje biegu raportom, a jeśli już zgadza się, by któryś przystąpił do sprawdzianu, to orze nim do ostatniej chwili, tak że chłopak nie ma szans. Nie chcą tracić wyszkolonych i doświadczonych ludzi. Ten był inny i miałem szczęście, że na niego trafiłem. Żaden z nas jednak nie przeszedł przez sito. Ja odpadłem jeszcze przed sprawdzianem na wytrzymałość. Spieprzyłem trzydziestokilometrowy marsz na orientację. Byłem wściekły. Na pocieszenie usłyszałem, że sprawa nie jest zamknięta i mogę próbować jeszcze raz.
Tymczasem wróciłem do batalionu, do Niemiec. Kpiono ze mnie niemiłosiernie za porażkę. Zawsze tak jest, że najbardziej wymądrzają się ci, którzy sami nie mieli odwagi spróbować. Nie przejmowałem się. Byłem młody. Zawsze mogłem zostać w batalionie i być ważniakiem na skalę plutonu czy kompanii. To mnie jednak nie interesowało i złożyłem raport o dopuszczenie do egzaminów zimowych. Do świąt trenowałem w Walii, jak wariat. Debby miała to wszystko w nosie.
Egzaminy zimowe są straszne. Większość odpada już w pierwszych dniach czterotygodniowego sprawdzianu na wytrzymałość. To mięczaki albo po prostu faceci nieprzygotowani do zadań, lub mający absolutnie błędne wyobrażenie o SAS. Wydaje im się, że każdy żołnierz SAS to taki James Bond i w ogóle. Tymczasem jest inaczej. SAS to wojsko, takie przez duże „W”. Kto tego nie rozumie, ten nie wie, o co chodzi i na czym polegają sprawdziany.
Podczas zimowych egzaminów ważna jest pogoda. Jak się brnie po pas w śniegu, trudno wyprzedzić konkurentów.
Zdałem.
Po wstępnym okresie każdy z żołnierzy SAS musi przejść czteromiesięczne szkolenie specjalne, które obejmuje – między innymi – mordercze ćwiczenia w dżungli. Na koniec przechodzi się test na przetrwanie w skrajnie trudnych warunkach. Najpierw przez dwa tygodnie uczą człowieka co i jak, a potem sprawdzają, czego się nauczył. Idzie się do lekarza. Ten zagląda w tyłek, czy nie schowano tam paru batonów czekoladowych na wszelki wypadek, no i się zaczyna. Wywożą człowieka w góry, ubierają w ciuchy z drugiej wojny światowej: portki, koszulę, płaszcz bez jednego guzika i buty bez sznurowadeł. Zadanie polega na tym, żeby nie dać się złapać, a ma się przeciwko sobie kompanię gwardzistów z helikopterami. Poszukujący dają z siebie wszystko. Za złapanie „zbiega” dostają dwa tygodnie urlopu ekstra.
Przez dwa dni ukrywałem się razem z dwoma lotnikami z marynarki wojennej i facetem z RAF. Zgodnie z regulaminem musi się działać w grupie. Moja była chyba najgorsza. Koledzy nie przykładali się, nie zależało im tak jak mnie. Sprawdzian traktowali niczym wakacje, po których wraca się do domu. Mnie zaś zależało na wyniku. Jak się nie zda sprawdzianu na przeżycie, nie ma się prawa do odznaki SAS.
Zaczailiśmy się w kryjówce. Dwóch stanęło na straży, ale niestety zasnęli. Wtedy to nadleciał helikopter z gwardzistami, i po ptakach. Próbowaliśmy jeszcze zbiec, lecz nie było szans. Złapali nas i z zawiązanymi oczami pognali do punktu internowania.
Kilka godzin później, tam właśnie, w punkcie internowania, kiedy wreszcie zdjęto mi opaskę z oczu, zobaczyłem przed sobą szefa kompanii szkoleniowej.
– Odpadłem? – zapytałem z żalem.
– Jeszcze nie. Właź do śmigłowca i staraj się niczego nie spieprzyć.
Miałem szczęście. Starszy sierżant sztabowy służył kiedyś w moim pułku, a poza tym był akurat w dobrym nastroju, więc przymknął oko.
Tym razem byłem sam, co bardzo mi odpowiadało. Ćwiczenia polegały na tym, aby niespostrzeżenie przemykać od jednego wyznaczonego punktu do drugiego i tak dalej. Jednocześnie tak to wszystko urządzono, że na poszczególnych odcinkach kolejno nas wyławiano, a pod koniec wszystkich poddano przesłuchaniu. Na kursie uczą, jak odpowiadać na pytania. Trzeba udawać kogoś, kto nie ma niczego ważnego do powiedzenia. Chodzi o to, aby przesłuchujący uznał, że szkoda czasu i atłasu. Poszło mi dość łatwo. Wiedziałem przecież, że wszystko jest na niby. Niby ci grożą, ale przecież nic ci się nie stanie. To prawda, że po „ucieczce” człowiek jest zmęczony, brudny, przemoczony i zziębnięty. Sedno rzeczy tkwi w tym, by wytrwać i się nie poddać. A jednak, ku mojemu zdziwieniu, niektórzy załamywali się właśnie na ostatnim etapie.
Przy którymś tam „przesłuchaniu” zjawił się jakiś facet, dał mi kubek z gorącą zupą i powiedział, że to koniec. Potem nastąpiło omówienie, które stanowi ważny etap ćwiczeń. Można się wiele nauczyć. Zaskoczyło mnie na przykład, że straciłem poczucie czasu. „Mój” czas różnił się od rzeczywistego o sześć godzin.
Wreszcie wysłano mnie na szkolenie strzeleckie do Herefordu. Tu traktowano nas indywidualnie. Kto nie miał żadnego doświadczenia w tych sprawach, przechodził kurs podstawowy. Takim jak ja, to znaczy z piechoty, o podobnym stażu, stawiano wyższe wymagania. Na koniec przeszedłem szkolenie w skokach ze spadochronem w bazie Brize Norton. To już była fraszka. W porównaniu ze sprawdzianami na przetrwanie, na kursie spadochroniarskim czułem się jak w sanatorium.
Wreszcie, po sześciu długich miesiącach szkolenia i testów, wszystkich nowych wezwano kolejno do dowódcy. Dostałem wymarzony, piaskowy beret z odznaką SAS – sztyletem i skrzydłami. „Pamiętaj – powiedział stary – że łatwiej to zdobyć, niż utrzymać”.
Nie bardzo słyszałem, co do mnie mówił. Chciało mi się tańczyć z radości.
Większość nowych wywodziła się z piechoty, podobnie jak ja, ale było też paru chłopaków z wojsk inżynieryjnych i kilku „drucików”, czyli łącznościowców. Ze stu sześćdziesięciu kandydatów, którzy starali się o przyjęcie do SAS, ostatecznie zakwalifikowało się tylko ośmiu: jeden oficer i siedmiu żołnierzy.
Oficerów obowiązuje trzyletni kontrakt w SAS, z tym że mogą go raz powtórzyć. Co do mnie, to wstępując do wojska, podpisałem kontrakt na dwadzieścia dwa lata, zostało mi więc – przynajmniej teoretycznie – piętnaście.
Dostaliśmy przydziały do poszczególnych kompanii. Istnieje pewna możliwość wyboru. Można chcieć służyć w kompaniach: górskiej zmechanizowanej, powietrznej i morskiej. Jeśli są wolne miejsca, to dowództwo idzie na rękę. Ja trafiłem do kompanii powietrzno-desantowej.
Każda kompania ma swój własny charakter. Obrazowo ująłbym to następująco: jeśli chłopcy z wszystkich czterech zjawiliby się na ubawie, to ci z Kompanii A staliby pod ścianą, milcząc jak skała i łypiąc spode łba na otoczenie, ci z G gadaliby bez przerwy, ale tylko między sobą, chłopcy z D rozglądaliby się za dziewczynami, a z B, to znaczy z mojej kompanii, wygłupialiby się na parkiecie, tak że hej.
Debby przyjechała z Niemiec, aby zamieszkać w Herefordzie. Nie widzieliśmy się praktycznie od stycznia, to znaczy od kiedy przystąpiłem do sprawdzianów. Niemal na drugi dzień po jej przyjeździe wysłano mnie w świat, na dodatkowe dwa miesiące szkolenia w dżungli. Nie zastałem jej po powrocie. Podczas mojej nieobecności spakowała manatki i wyjechała do domu, do Liverpoolu.
W grudniu następnego roku zacząłem chodzić z Fioną, dziewczyną z sąsiedztwa. W 1987 roku urodziła nam się córka, Kate, a w październiku tego samego roku wzięliśmy ślub. Zaraz potem wysłano mnie na dwa lata za granicę. Wróciłem na wiosnę 1990 roku, a w sierpniu odbyła się rozprawa rozwodowa.
W październiku poznałem Jilly. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Ona przynajmniej tak mówiła.