- W empik go
Kryptonim "Młot Thora". Tajemnica Riese - ebook
Kryptonim "Młot Thora". Tajemnica Riese - ebook
Kiedy plany budowy Tysiącletniej Rzeszy stają się coraz mniej realne, naziści wciąż wierzą, że wyprodukują wunderwaffe – cudowną broń – która pozwoli im zwyciężyć. W przededniu klęski zapada decyzja, by wyniki prac badawczych, złoto oraz zrabowane w całej Europie kosztowności ukryć i przechować do czasów, kiedy posłużą odbudowie niemieckiej potęgi. Jednym z głównych miejsc tej akcji ma się stać Dolny Śląsk. Przypadek sprawia, że siedemdziesiąt lat po wojnie pilnie strzeżona tajemnica wychodzi na jaw. W jej posiadanie wchodzą czterej mieszkańcy Florydy, byli nurkowie wojskowi, którzy hobbystycznie uprawiają nurkowanie na wrakach. Szybko się orientują, że wdepnęli w niebezpieczną aferę. Owiany legendami podziemny kompleks przyciąga ich jednak jak magnes…
– Proszę, niech pan usiądzie. – Kolejny drobny gest okazany młodemu oficerowi miał być dowodem zaufania. – Czytając pańskie akta, dochodzę do wniosku, że nie jest pan w stu procentach przekonany o nadchodzącym i nieuchronnym zwycięstwie.
Spojrzał w twarz podwładnego, która nawet na moment nie drgnęła. Taki wstęp mógł być zapowiedzią rychłego transportu do obozu koncentracyjnego lub czegoś wręcz przeciwnego. Na przykład powierzenia zadania, które wymaga lojalności i oddania głównie szefowi wywiadu. Te myśli przemknęły przez głowę Albina Weltena, który jednocześnie zdał sobie sprawę, że gdyby miał być aresztowany za defetyzm czy brak wiary w Tysiącletnią Rzeszę, nikt by go nie wzywał do gabinetu szefa.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-054-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Mówi pan więc, że te stare ramole z Dahlem specjalnie opóźniają prace nad tą cudowną bronią? – Reichsminister lekko się skrzywił. Jego rozmówca nie wiedział, czy chodziło o zbyt gorzką kawę, czy o niechęć do naukowców z ośrodka badawczego.
– Jawohl, Herr Reichsminister.
– Czy ma pan na to jakieś dowody? Oskarżasz przecież, młody człowieku, największe niemieckie autorytety naukowe. – Tym razem uniesione groźnie brwi ministra mówiły jednoznacznie o jego nastawieniu.
– Trudno, żebym miał to na piśmie, ale łatwo można to udowodnić – trzymał się dalej twardo swojej wersji.
– Udowodnić? Proszę bardzo. Słucham. – Reichsminister jednak postanowił okazać cierpliwość swojemu gościowi.
– A więc tak. Po pierwsze odrzucają prostszą drogę dojścia do celu, forsując cały czas zastosowanie tak zwanej ciężkiej wody w procesie produkcji…
– Tak, wiem o tym. Zakłady w Norwegii produkują dla naszych potrzeb tę wodę. Co to znaczy: prostszą drogę?
– Już przed 1939 rokiem wiedziano, że w miejsce ciężkiej wody należy użyć grafitu. Problem polega na tym, że im wcale nie zależy na szybkim wyprodukowaniu nowej broni. Oni chcą przejść do historii jako twórcy pionierskiej metody. Nie ma dla nich znaczenia, czy to nastąpi już, czy za pięć lat i kto wtedy będzie rządził w Trzeciej Rzeszy. Ich koledzy są w Szwajcarii i w Szwecji. Niels Bohr już został wywieziony z Norwegii. I pewnie teraz pracuje dla Angoli.
– Czy pan sugeruje, że…? I skąd pan ma te informacje? One stanowią tajemnicę. – Tym razem zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
– Sugeruję, żeby zabrać z Dahlem grupę młodych naukowców. Jesteśmy, w przeciwieństwie do tamtych, członkami NSDAP, dwóch moich kolegów jest również członkami SS…
– Rozumiem, że przynależność do NSDAP lub SS według pana daje gwarancję szybszego dojścia do celu? Sądziłem, że gwarancją sukcesu jest wiedza poparta doświadczeniem, a nie przynależność partyjna. Jeszcze raz pytam: skąd ma pan informacje o Nielsie Bohrze?
– Herr Reichsminister. Oczywiście przynależność do czegokolwiek nie gwarantuje sama w sobie sukcesu, ale jest gwarancją pełnego poświęcenia dla projektu. O wywiezieniu Nielsa Bohra mówili Otto Hahn i Heisenberg. Któryś z nich dostał tę wiadomość ze Szwajcarii.
– Czy może pan wraz ze swoimi kolegami udowodnić, że ta metoda bez użycia ciężkiej wody jest pewniejsza i szybsza?
– Oczywiście, że tak. Choć w tej chwili jedynie na papierze. Wszystkie wyliczenia prowadzące do tej konkluzji wykonali Heisenberg i Döpel, członkowie Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej. O tak nazwanej grupie naukowców musiał pan…
– Słyszałem, słyszałem – odpowiedział reichsminister, marszcząc czoło.
Zamyślił się. Wróciły wspomnienia, gdy był jedynie osobistym architektem Führera, a o wielkich planach dotyczących nowej broni słyszał tylko z wyrwanych z kontekstu słów, chwalących kolejny projekt budowli w Berlinie, przyszłej stolicy świata. Otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał ukradkiem na młodego rozmówcę, który lekko przerażony swoją odwagą siedział i wpatrywał się w artystyczne zdobienia blatu ministerialnego biurka.
– No tak, ma pan rację. Przepraszam, młody człowieku, trochę się zamyśliłem nad tym wszystkim, o czym mówiłeś. Przyznam, że jest to ciekawe spojrzenie na prace związane z nową bombą.
– Panie ministrze! To nie jest jakieś ciekawe spojrzenie… To są fakty, skutecznie ukrywane przez starych fizyków skupionych teraz wokół Heisenberga. On swoją pozycję zbudował na otrzymanej w 1932 roku Nagrodzie Nobla. Tylko że wtedy nikt nie mówił o próbie rozszczepienia jądra atomu. Teraz zaś nie dopuszcza innych rozwiązań, bo w nich nie ma miejsca dla niego. Do tej grupy weszli młodsi, mający inne spojrzenie na…
– Zostawmy ten temat wraz z nowymi fizykami i chemikami. Muszę sam się w tym rozeznać. Do pana zaś mam jedynie prośbę Proszę opracować dokument referujący zalety pańskiego pomysłu.
– Ale nie mam możliwości, by spokojnie nad tym posiedzieć. Przecież to zajęcie co najmniej na tydzień wytężonej pracy.
– Z tym zaraz sobie poradzimy.
Speer nacisnął przycisk na podstawie czegoś w rodzaju dużej chromowanej słuchawki telefonicznej stojącej na biurku. Rzeczywiście po chwili rozległ się głos sekretarki.
– Słucham pana, reichsminister.
– Proszę wejść do mnie.
Po chwili przed biurkiem stała sekretarka Alberta Speera.
– Frau Waltraud. Proszę znaleźć jakieś spokojne miejsce dla tego młodego mężczyzny. Mały skromny pokoik, stół, krzesło, maszyna do pisania. Obecny tu człowiek będzie w tym pokoju pracował mniej więcej przez tydzień na moje osobiste polecenie. Proszę jeszcze wstawić do tego pokoju jakąś niedużą pancerną skrzynię… To tyle.
– Na kiedy to ma być zorganizowane?
– Możesz zacząć jutro, młody człowieku?
Nie czekając na odpowiedź, Speer polecił jeszcze wystawić przepustkę z tygodniową ważnością.
– To wszystko. – Sekretarka wyszła. – Jesteś zadowolony młody człowieku?
– Ale…
– Nie ma żadnego ale. Powiesz sekretarce, gdzie pracujesz, a ona załatwi ci tygodniową delegację do ministerstwa.2
Zabrzęczał aparat łączący z sekretariatem.
– Przyszedł brigadeführer Schellenberg.
– Proszę wprowadzić.
Albert Speer wstał i podszedł do drzwi, które właśnie się otwierały. Stanął w nich w swoim olśniewającym czarnym mundurze Walter Schellenberg. Zdjął siodłatą czapkę i wyciągnął dłoń na powitanie. Speer odwzajemnił uścisk.
– Witaj, Walterze.
– Guten Tag. Czemu mam przypisać to zaproszenie?
– Siadaj. Najpierw powiedz, czego się napijesz, a potem… Lubisz Bacha?
– Oczywiście, że tak, zwłaszcza koncerty brandenburskie, ale chyba nie po to mnie zaprosiłeś?
– A jednak właśnie po to. Dostałem dwa komplety nagrań, właśnie koncertów, i to w takim wykonaniu, że aż trudno uwierzyć. – Uśmiech gospodarza był całkiem szczery.
– Czyli jakim? I czemu dwa?
– Prosto z frontu wschodniego. Jeden komplet będzie twój.
– Czyżby nasza niezwyciężona armia urządzała sobie w bezkresnym śniegu koncerty muzyki poważnej? Zważywszy na scenerię, to lepiej, jakby zagrali Griega lub Sibeliusa. – Było w tym trochę ryzykownej złośliwości, jednak Schellenberg wiedział, że może sobie na nią pozwolić.
– Żartujesz sobie, a to jest naprawdę doskonałe wykonanie.
– Zdradź wreszcie, o kim mówisz.
– Ein moment bitte. Posłuchaj.
Albert Speer włączył płytę i dźwięki wypełniły wielki gabinet ministra od ściany do ściany. Schellenberg, trochę zdziwiony, zaczął słuchać. Brzmienie potęgował wystrój pomieszczenia. Szef wywiadu SD aż się zdziwił, w jakim stopniu jakość dźwięku poprawiły grube i gęste kotary zasłaniające długą, do niedawna jeszcze pustą ścianę. Teraz za zasłoną wisiały szkice planów nowego tysiącletniego Berlina.
– Dawno u ciebie nie byłem. Wtedy ta ściana nie była osłonięta żadną draperią. Pamiętam, że wisiał na niej obraz dumnego Hindenburga w galowym, czy jak kto woli reprezentacyjnym, stroju. Czy dobrze pamiętam, Albercie? Obok był portret twojej żony wraz z potomstwem. A tak przy okazji: czemu kazałeś zasłonić ścianę tą draperią?
– Za nią jest galeria moich szkiców do planów przebudowy Berlina.
– O!? To musi być bardzo ciekawe. Będziesz mógł mi je pokazać? – Rozmówca szczerze się zaciekawił.
– Czyżbyś ich nie widział? Ale może wrócimy do muzyki, jej początek już przegadaliśmy. Czy chcesz, żeby zacząć jeszcze raz?
Weszła sekretarka, niosąc filiżanki z kawą, omszałą butelkę wina i dwa kieliszki.
– Czy to wino też jest spod Stalingradu? – zapytał z uśmiechem Schellenberg.
– Muszę cię zmartwić. To nasz krajowy wyrób, wino mozelskie. To jest z gatunku eiswein, czyli „wino lodowe” powstałe ze zbioru wyselekcjonowanych kiści zmrożonych pierwszymi przymrozkami. – Gospodarz był nie tylko architektem Hitlera, starał się również uchodzić za konesera win. Podobnie jak inni przywódcy Tysiącletniej Rzeszy po osiągnięciu pewnego statusu, pozował na konesera i znawcę.
– No, no, no. Rzadki specjał.
– Co prawda, to prawda. Dostałem kilka butelek od kuzyna mojej żony.
– Ma winnicę?
– Nie. Ma tytuł szlachecki… i przed nazwiskiem dodaje sobie von, więc chyba zaimponował któremuś z właścicieli winnic nad Mozelą – odpowiedział ze śmiechem Speer. Kuzyna żony nigdy nie uważał za osobę godną bliższego poznania, jednak bez mrugnięcia okiem przyjmował od niego różne drobne uprzejmości, tak by tamten miał wrażenie, że jest zauważany. A przede wszystkim, by wydawało mu się, że obraca się w odpowiednich kręgach i ma do nich dostęp – tak naprawdę nie obracał się i nie miał dostępu. Jednak nie musiał o tym wiedzieć. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś może się przydać, nawet kuzyn żony. – Może jednak starczy tych uprzejmości, Walterze. Pozwól, że przełożę płytę na drugą stronę, a wtedy wrócimy do sprawy, która mnie ostatnio bardzo niepokoi.
– Jeszcze jedno. Co w takim razie schowałeś za zasłoną wiszącą za biurkiem?
– To jest moja największa tajemnica. Poza mną zna ją jedynie Adolf Hitler. Nie wiem więc, czy mogę ją zdradzić tobie. – Speer spojrzał na gościa z udawaną powagą.
– Nie żartuj. Jakaż tajemnica może być skutecznie skryta za zwykłą zasłoną?
– Walterze, nasz Führer marzył kiedyś o karierze malarskiej.
– Chcesz powiedzieć, że on ci pomalował ścianę? – To pytanie, zadane ze śmiechem, należało jednak do kategorii tych bardzo niebezpiecznych i ryzykownych.
– Nie kpij. Za zasłoną wiszą, między innymi, jego obrazy. Zbierałem je od 1928 roku. Jest ich tam sporo i przyznam, że są nawet całkiem, całkiem.
– No toś mnie rzeczywiście zaskoczył. Kiedy będę je mógł obejrzeć?
– Choćby dziś, ale najpierw wysłuchaj muzyki i tego, co ci mam do powiedzenia. – Reichsminister odszedł od stolika, na którym był ustawiony gramofon, nachylił się nad siedzącym brigadeführerem i, ściszając głos, zaczął mu szeptać do ucha: – Był u mnie młody fizyk z Dahlem i… – Albert Speer, cały czas lekko pochylony, wyszeptał Schellenbergowi wszystko, co usłyszał o środowisku fizyków.
– Jaką rolę w tym wszystkim widzisz dla mnie? – zapytał brigadeführer.
– Pomyślałem, że coś w tym może być. Jestem gotów zabrać tych młodych zapaleńców i zobaczyć, czy im się uda.
– A czego oczekujesz ode mnie?
– Że pomożesz mi w zabraniu tych chłopców.
– Jak to sobie wyobrażasz?
– Aresztujesz ich.
– Jak to aresztuję?
– To jedyny sposób, żeby w Dahlem nikt się już nimi nie interesował.
– I gdzie mam ich dostarczyć?
– Zgadzasz się? Rozumiem, że się zgadzasz.
– Czemu nie? Można spróbować. Nie powiedziałeś tylko, dokąd miałbym ich zabrać.
– Na polecenie Adolfa przygotowałem siedziby zastępcze dla kilku instytucji z Berlina. W tej chwili wydaje mi się, że rejon Szwarcwaldu byłby najlepszy. Są tam stworzone przez moich ludzi awaryjne pomieszczenia dla kompleksu Dahlem. Zamknięte i pilnie strzeżone, ale ich uruchomienie to sprawa kilku tygodni.
– Czy nie bagatelizujesz problemu?
– Oczywiście, że nie. Wiem, to jest dość skomplikowane, ale sądzę, że się uda.
– Raz byłem w Dahlem. Oni tam mają jakiś taki bardzo specjalistyczny sprzęt. Ten fizyk, Heisenberg, mówił, że w całej Rzeszy nie ma takiego drugiego. To na czym będą pracowali ci… nieposłuszni?
– Takiego pewnie nie ma. Nie zapominaj jednak, że ten… Wiesz, to jest doskonały kryptonim sprawy: „Nieposłuszni”. Więc ten „Aufsässig” mówił o innej metodzie, którą Heisenberg i inni odrzucili. Aparatura do niej jeszcze jest w Instytucie. Trzeba ją zabrać, bo Führer zdecydował, że w najbliższym czasie fizycy w Dahlem mają zwiększyć tempo prac nad bombą o wielkiej mocy i potrzeba więcej miejsca w Instytucie.
– I…?
– Więc pod tym pretekstem zabierze się sprzęt i przewiezie do Szwarcwaldu. Potem aresztujemy młodych, i do roboty.
– I co będzie, jeśli im się nie uda?
– Wtedy nic się nie stanie. O całym przedsięwzięciu po prostu zapomnimy, ale jak się uda…
– Właśnie, powiem ci szczerze, że bardziej się boję powodzenia niż klęski. Piękna muzyka, czy możesz nastawić drugą płytę?
Speer spojrzał lekko zdziwiony i w tym momencie dotarło do niego, że dźwięki dobiegające z głośnika zaczynają przycichać.
– Ależ oczywiście. Już nastawiam. Jak wrażenia?
– Faktycznie dobre wykonanie. Kto to gra?
– Orkiestra symfoniczna teatru Bolszoj z Moskwy. Dyryguje… poczekaj chwilkę, mam to zapisane na kartce… O! Jest. Samuił Samosud.
– To chyba nie Rosjanin?
– Rosjanin, ale żydowskiego pochodzenia.
– No to uważaj, żeby się Miller o tym nie dowiedział, bo ci zabierze płyty i jeszcze urządzi na dziedzińcu nocne palenie żydowskich dzieł – powiedział, śmiejąc się, Schellenberg.
– Nastawiam drugą stronę. Słuchaj uważnie.
Pokój znów wypełnił się dźwiękiem, obaj zaś panowie powrócili do cichej rozmowy, podczas której przerwy służyły wyłącznie zmianie płyt. Gdy muzyka się skończyła, Speer wręcz z nabożeństwem dał prezent swojemu gościowi. Kilkupłytowy album w jakichś nieciekawych okładkach, i do tego bardzo sfatygowanych.
– To dla ciebie. Nim je nastawisz, najpierw dobrze umyj. Wiesz, frontowcy nie przywiązują wagi do takich rzeczy. Dobrze, że w zdewastowanym sklepie zjawił się mój człowiek. Przyznał się zresztą, że wszedł do środka z prostej ciekawości, bo resztki napisu w tym ich alfabecie nic dla niego nie znaczyły. Zajrzał przez rozbitą szybę wystawową i zobaczył wnętrze zasłane rozrzuconymi i połamanymi płytami. Mimo to wszedł. I o dziwo znalazł sporo nieponiszczonych egzemplarzy. Wziął kilka na chybił trafił, gdy przesłuchał je w kwaterze, wysłał do tego sklepu kilku żołnierzy i kazał przynieść całą niepotłuczoną resztę. Większość to ich narodowa muzyka, według niego nic niewarta, ale kilka płyt wybrał. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu wziął dwa komplety Bacha, ale dzięki temu mam dla ciebie ten upominek. Chodź, odprowadzę cię do samochodu. Trochę się przewietrzę.
Gdy byli już na szerokich schodach wiodących na ulicę, brigadeführer Walter Schellenberg powiedział:
– Wspominałeś coś o tych młodych?
– Tak.
– Wiesz co, Albert? Mam u siebie dwóch oficerów. Z polecenia Himmlera nadzorują wszelkie prace związane z interesującym nas tematem. Możemy ich wziąć do tego naszego pomysłu.
Speer się skrzywił.
– No wiesz?! Himmler? Nie chciałbym, żeby w tym przedsięwzięciu miał jakiś udział, zresztą, jeśli będzie wiedział on, to i Adolf też się o tym dowie.
– I tu się mylisz. Zapewniam cię. Bardzo się mylisz, Albercie.
– Cóż, jeśli nie ma innego wyjścia, to niech tak będzie, ale jak mu to wytłumaczymy?
– Himmler od samego początku ma wielkie zastrzeżenia co do lojalności starych fizyków. Wiemy, że kontaktują się z Nielsem Bohrem, który uciekł do naszych wrogów…
– Wiecie? No i co?
– Nic. Czasami lepiej wiedzieć i nie reagować. Niech im się wydaje, że niczego nie zauważyliśmy. Jeszcze raz dziękuję za płyty. Zapraszam cię do siebie, mam nadzieję, że adres znasz? Będziesz u mnie zawsze mile widziany. – Mówiąc te słowa, Schellenberg wsiadł do czekającego już samochodu.3
– Herr Professor, Herr Professor. – Do gabinetu wpadł stary Franz, będący woźnym, zaopatrzeniowcem i powiernikiem wszystkich fizyków w Dahlem.
– Co się stało, Franz?
– Przyjechali czarni i wynoszą wszystko z laboratorium numer pięć i z pracowni dookoła; że też musi ich być wszędzie pełno, nawet w naszym instytucie.
– Musi pan jednak trochę ważyć swoje oceny, mój drogi. Dziś dezawuowanie tej organizacji to deptanie po odciskach Göringowi i Himmlerowi. – Profesor, choć znał dobrze starego woźnego i jego poglądy, na wszelki wypadek chciał go trochę zmitygować.
– A co mi tam! Syn zaginął gdzieś w Rosji i nikt nie wie, czy żyje, synowa najmuje się do różnych dziwnych prac, byleby zarobić na utrzymanie dzieci. Głupia kobieta uwierzyła, że jako wzorowa Niemka powinna mieć czworo dzieci. No i co? Stanęło na trójce, bo syn już piąty rok wciela w czyn hasło: _ein Reich, ein Volks, ein Führer_, i zabrakło czasu na czwarte. A teraz opieka powiedziała, że nie ma dla niej zapomogi, bo nie wywiązała się z zadania, jakie przed nią postawił niejaki Adolf. To za co mam ich kochać? A niby za co? – Franz nie ukrywał się ze swoją niechęcią do niektórych formacji, zwłaszcza do SS. Choć wiedział, że swoim zachowaniem sporo ryzykuje, nie dbał o to. Od lat był wdowcem, w dodatku jego dość zaawansowany wiek powodował, że wszelkie obawy co do swojej przyszłości pozostawił daleko za sobą. Kiedyś nawet, pytany o to, powiedział, że wszelkie zmartwienia zostały kilkadziesiąt lat za nim.
– Wiem o tym. Robią miejsce pod nową aparaturę. Właśnie na dniach ma przyjść do nas z Francji.
– A czemu ja nic o tym nie wiem? Mało co się z takim jednym nie pobiłem. – Stary Franc i instytut już od lat stanowiły dla wszystkich nierozerwalną jedność i wszystko, co się w nim działo, musiało, przynajmniej w jego mniemaniu, być przez niego zaakceptowane.
– Z jakim jednym? Niech pan uważa. – Profesor Heisenberg naprawdę się przestraszył, znał Franza od lat, lubił go, szanował i nie wyobrażał sobie tego miejsca bez niego.
– Nie no, może pobiłem to za duże słowo, ale pogroziłem mu laską.
– Bój się Pana Boga, Franz! – Profesor Heisenberg aż podniósł się z fotela, w którym siedział. – Groził pan laską esesmanowi? – Pomimo powagi całego zdarzenia nie mógł się nie uśmiechnąć, wyobrażając sobie tę sytuację.
– No nie. Może nie groziłem. Ale… ale ją podniosłem i pokazałem temu tam, co o tym wszystkim sądzę.
– Chodźmy. Zobaczymy, co oni robią. – Profesor na wszelki wypadek postanowił sprawdzić, co się stało, i gdyby zaszła taka potrzeba, załagodzić sytuację.
– Jest z nimi ten młody. No ten, co to lekko utyka na prawą nogę. – Stary Franz znany był także z tego, że tylko wieloletni pracownicy instytutu zasługiwali na to, by ich pamiętał i mówił o nich, używając nazwisk. Wobec wszystkich innych stosował przydomki lub po prostu określenia typu „ten, co utyka” lub „ten z odstającymi uszami”. Wszyscy to akceptowali, a młodzi pracownicy zdawali sobie sprawę, że Franz, będąc kimś więcej niż woźnym, funkcjonuje tu na specjalnych prawach.
– Aa! Wiem. Günter von Tiesenhausen. To bardzo dobrze. Dostał ode mnie właśnie takie zadanie. Ma dopilnować, żeby nie wywieźli niczego ponad to, co jest niepotrzebne. Jak on tam jest, to ja już nie muszę do nich iść. To dla mnie wątpliwa przyjemność. Też nie przepadam za tymi panami.
– Herr Professor, proszę trochę ciszej, oni są wszędzie. Jeszcze pana zabiorą. – Franz wiedział swoje, jemu już nic nie mogli zrobić, swoje przeżył, ale profesor to co innego. Naukowiec traktowany przez niego niemal jak członek rodziny musiał uważać. Do tego był profesorem! A to w mniemaniu Franza ocierało się niemal o wiedzę tajemną, zarezerwowaną tylko dla wybranych.
– Mnie? Nein! Wykluczone. Mnie nic nie grozi. Mam stały dostęp do naszego Führera. I to oni powinni bać się mnie, a nie ja ich. Ale wiesz co, przyjacielu? Jak już tu przyszedłeś, to zrób mi dobrej kawy, nie tego erzacu, który parzysz podczas naszych odpraw.
– Jawohl, Herr Professor. – Franz, który służył w czasie wielkiej wojny w armii cesarskiej w randze kaprala, lubił czasami sobie o tym przypomnieć. Stuknął obcasami i już zabierał się do roboty, gdy nagle obaj usłyszeli:
– Ja też poproszę o dobrą kawę. Dawno takiej nie piłem.
Profesor i woźny spojrzeli w stronę drzwi. Stał w nich oficer SS.
– Tobie, staruszku, radzę bardziej ważyć słowa, które wypowiadasz. Masz szczęście, że byłem uczniem pana profesora i do dziś jestem pod wrażeniem jego wiedzy i niespotykanej inteligencji. Czy pozwoli pan, profesorze, że usiądę? Moi ludzie wszystko pakują i zabierają na samochody, a ja w tym czasie, jak już mówiłem, chętnie napiję się kawy. Gdyby pan mógł podejść – zwrócił się do starego Franza – do mojej ekipy i poprosić, żeby przynieśli tu paczkę z mojego samochodu. Dziękuję, że jest pan gotów się pofatygować. – Widząc zdziwione spojrzenie profesora wyjaśnił: – Wczoraj dowiedziałem się, że będę miał przyjemność zobaczyć pana profesora, więc poprosiłem moją mamę, aby upiekła ciasto, które jak pamiętam, bardzo pan lubił w czasach, gdy byłem pańskim studentem.
– Jabłecznik? – Profesor Heisenberg natychmiast zapomniał o wcześniejszych obawach, do tego naprawdę uwielbiał jabłecznik.
– Oczywiście, panie profesorze. I to z wszystkimi dodatkami.
– Niemożliwe. Gdzież je pan teraz zdobył?
– Och! Dla chcącego nic trudnego. Prawie cała Europa jest nasza. Wystarczy tylko sięgnąć, aby jej największe skarby kulinarne trafiły na nasze stoły.
Rozległo się pukanie i w drzwiach stanął esesman z zawiniętą w szary papier paczką.
– Postaw ją na biurku. Jak tam załadunek? – Ton oficera momentalnie się zmienił, wobec podwładnych zawsze był oschły i do bólu służbowy.
– Wszystko w porządku, herr sturmbannführer. – Żołnierz wyprężył się na baczność; dobrze znał oficera i wiedział, że ten gustuje w niemal pruskim drylu.
– Jak skończą ładować, zameldujcie. Będę cały czas w gabinecie profesora.
– Przepraszam pana. Czy mógłby pan przypomnieć mi swoje nazwisko? – Profesor kojarzył byłego studenta, nawet przy odrobinie wysiłku przypomniałby sobie, jak odpowiadał na pytania na egzaminie, jednak pamięć do nazwisk nie była jego najmocniejszą stroną.
– Gottfried Schuberth, Herr Professor – przedstawił się gość.
– Teraz już sobie przypominam. Mieszkał pan na Zehlendorfie.
– Ma pan świetną pamięć, profesorze. Czy może wie pan, co się dzieje z moim kolegą Maxem Thaumannem? Bo hrabiego spotkałem przy okazji likwidacji pracowni.
– Hrabiego? A, ma pan na myśli von Tiesenhausena? On i Thaumann pracują ze mną. Choć obaj zarazili się inną metodą. Przepraszam, ale więcej nie mogę mówić, to jest tajemnica wagi państwowej.
– Spokojnie, panie profesorze, spokojnie. Jestem wprowadzony we wszystkie sprawy związane z budową stosu atomowego. Mój bezpośredni szef jest bardzo zainteresowany możliwościami militarnego wykorzystania pańskich dokonań. Nieskromnie powiem, że to właśnie ja przekazałem mu informacje, a wręcz zaraziłem go tym pomysłem. No, nie tylko ja, wraz ze mną pracuje również Dietmar Schriver. Powinien go pan pamiętać. Był z naszej czwórki najlepszy. Jest teraz w Paryżu, nadzoruje tamtejszy Instytut Fizyki, ale ma być niedługo w Berlinie, więc jeśli pan profesor chciałby go zobaczyć, a on znajdzie chwilkę wolnego czasu, jestem to w stanie zorganizować.
– Serdecznie dziękuję, ale nie wiem, czy będzie to możliwe z mojej strony. Spędzamy w instytucie całe dnie. Nawet w nim nocujemy. Dom odwiedzam raz na tydzień, a i to nie zawsze. – Profesor Heisenberg zaczął ostrożnie dobierać słowa. Co prawda przypomniał już sobie dawnego studenta, ale jego ton, a przede wszystkim mundur mówiły same za siebie.
– Rozumiem. Tak właśnie powinien odpowiadać Niemiec wierzący w wielkie dzieło naszego Führera. Choć o ile dobrze pamiętam, w minionych latach nie podchodził pan tak entuzjastycznie do jego idei Wielkich Niemiec?
– Człowiek się zmienia, więc nie ma co się dziwić, że i ja stałem się wyznawcą planów Adolfa Hitlera. – Heisenberg starał się nadać swoim słowom ton wiarygodności i przekonania.
– To bardzo dobrze, to bardzo dobrze. Musimy wszyscy stać w jednym szeregu z naszym wspaniałym wodzem. Tylko on może uczynić Niemcy na powrót wielkimi, takimi jak za dawnych czasów. My wierzymy, że wreszcie powstanie Tysiącletnia Rzesza panująca nad tymi wszystkimi podludźmi. Ku chwale naszego narodowosocjalistycznego ruchu. Są co prawda trudne chwile, ale tak jest zawsze, gdy tworzy się coś nowego, i to jeszcze tak wielkiego i trwałego. Na ostatniej naradzie nasz wódz Adolf Hitler dość dokładnie przedstawił swoją wizję…
Rozległo się pukanie i znów wszedł esesman.
– Melduję się. Herr Sturmbannführer. Załadunek jest ukończony. Czekamy na rozkaz odjazdu. – Ponowne trzaskanie obcasami i pokazowy wręcz meldunek, było w tym jednak niewiele szacunku, tylko zwykłe udawanie podoficera, co to potrafi rozpoznać w zwierzchniku służbistę, dodatkowo takiego, który nigdy nie powąchał prochu.
– Zaraz tam będę. Proszę mi wybaczyć, panie profesorze, że nie dokończymy naszej ciekawej rozmowy, ale mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. A wtedy…
Wstał, założył czapkę i strzelając obcasami, wyciągnął rękę.
– Heil Hitler! Herr Professor. Viele danke. Kawa była świetna.
Po wyjściu oficera profesor aż sapnął.
_–_ Uff, ależ to głupek. Jakim cudem ten świetnie zapowiadający się fizyk dał z siebie zrobić takiego durnia? To wręcz nieprawdopodobne.
Sięgnął po filiżankę i powoli dopił resztkę kawy.4
Kolejny raz Speer spotkał brigadeführera Waltera Schellenberga w Kancelarii Rzeszy.
– Dobrze, że cię widzę, Albercie. – Poważną na co dzień twarz Schellenberga rozjaśnił uśmiech.
– Witaj. Też się cieszę.
– Czy mówi ci coś nazwa Dahlem?
– Żartujesz ze mnie? Czy… Przecież to dzielnica Berlina. – Zdziwienie było szczere.
– Tu się mylisz. To malutka miejscowość dwa kroki od Belgii. W pobliżu jest nieczynna elektrownia wodna. Budowana jeszcze za kajzera. W jej wnętrzu są złożone żelazne zapasy dla służb miejskich w Bonn. Bardzo ważne jest to, że w pobliże zapory dochodzi nieużywana boczna odnoga linii kolejowej, która była zbudowana właśnie na potrzeby tamy.
– Czyli trzeba to jakoś opróżnić? – szczerze zainteresował się Speer.
– Nie ma potrzeby. Spora część tych zapasów już została zużyta, a resztę właśnie pod nadzorem SS przenoszą więźniowie z pobliskiego arbeitslager.
– Czy zachowają tajemnicę? – Pytanie Speera należało raczej do tych retorycznych.
– Oczywiście. Prosto stamtąd pojadą hen do Konzentrationslager Auschwitz w Generalnym Gubernatorstwie. – Dalszy los więźniów był przesądzony, ale tym rozmówcy się nie przejmowali.
– Przecież to daleko, Walterze.
– Do GG? – Schellenberg traktował Generalne Gubernatorstwo jako część Rzeszy, a w kraju wszędzie przecież jest blisko.
– Nie. Do naszej tamy.
– A co to nas obchodzi? Będą tam nasi ludzie. Koledzy tego, który był u ciebie.
– No cóż, Walterze.
– Według fizyków powinniśmy mieć stały dopływ wody do chłodzenia czegoś tam. – Schellenberg nie ukrywał swojej ignorancji w sprawach technicznych, wiedział tyle, ile musiał, szczegóły zostawiał fachowcom.
– Więc w tym Dahlem…?
– To nie do końca tak jest. Bliżej jest do innej miejscowości, do Stadtkyll, bo ta budowla jest właśnie na rzece Kyll, ale ze względu na nazwę Dahlem, tak będziemy nazywać nasz nowy ośrodek. Wnętrza tamy są już w dużej części puste. Transport z aparaturą z Dahlem oficjalnie został zbombardowany podczas nalotu. Więc właśnie tam usadowimy naszych „Nieposłusznych”.
– Ale ja już wydałem dyspozycje…
– To bardzo dobrze. Niech tam gdzieś szykują miejsce dla naszych ludzi. Jak będziemy parę razy nieostrożni, to i wróg skieruje swoje zainteresowanie w innym kierunku, a nam da spokój. Tym bardziej że Instytut nazwiemy Dahlem Eins, a ten w tamie zostanie Dahlem Zwei. Każdy pomyśli, że to są różne budynki w tym samym kompleksie badawczym.
– Teraz rozumiem, Walterze, czemu zaszedłeś tak wysoko. Jesteś bardzo przebiegły. – Słowa te Speer wypowiedział zupełnie szczerze.
– Ty też nie jesteś odźwiernym w ministerstwie. Więc… – Schellenberg był aż do bólu autentyczny w tym, co mówił.
– Masz rację z tą lokalizacją, zresztą…
– Tak też myślałem. Przepraszam cię, Albercie, ale muszę już wracać do siebie, a i twój czas też nadchodzi. – Pokazał ręką za plecami Speera.
Podszedł adiutant Adolfa Hitlera, oberst Karl-Jesco von Puttkamer.
– Herr Reichsminister! Führer czeka – powiedział, stając na baczność.