- promocja
Krysia. Mała książka wielkich spraw - ebook
Krysia. Mała książka wielkich spraw - ebook
Michalina Grzesiak, autorka bestsellerowej książki na podstawie bloga "Krystyno, nie denerwuj matki" powraca z nową książką!
To nie jest przewodnik, który poprowadzi was przez gąszcz rodzicielskich wyzwań. Z tej książki niczego się nie nauczycie. Nie znajdziecie tu żadnego tutorialu, który odwiedzie was od popełniania błędów. No serio, to nie tu. Tu notorycznie coś się paprze.
Ta książka pokazuje świat oczami dziecka, a widzenie i rozumienie u pięciolatki to jakby wyższy stopień wtajemniczenia. To jest sztuka. Tak nie oceniać, nie kategoryzować i nie nienawidzić.
Jest w nas, dorosłych, poczucie, że mamy niekontrolowaną władzę nad młodszymi. Przeświadczenie, że wolno nam przelewać w ich głowy dokonania i porażki, wiary i niewierności, chęci i niechęci, lubienia i nielubienia.
Niepopsuty człowiek, kiedy tylko dopuścisz go do głosu, opowie ci o pomaganiu nieznajomemu na dziale z lizakami i tęsknocie za „umarniętą” mamą, chociaż mama jeszcze nigdzie się nie wybiera. Przekona świat, że chłopcy mogą malować paznokcie na czerwono i zakładać sukienki z tiulem. Wskaże też palcem najsubtelniejsze sposoby wyznawania miłości każdemu, kto tylko zechce go posłuchać.
Posłuchajcie Krysi.
„Szczęśliwe dzieci, które mogą być Krysiami i szczęśliwi dorośli, którzy z Krysi nie wyrośli. To wielka sztuka – zachować w sobie trochę dziecka. Nie myśleć kolorami skóry, konwenansami, opiniami innych, nie patrzeć na płeć. Wiedzieć, chociaż przez chwilę, co jest w życiu ważne. Znów zedrzeć buty, farbować włosy bibułą, gadać z mamą o przedszkolnych dramatach, a potem zasypiać w samochodowym foteliku.
Ta książka uczy słuchać uważniej, myśleć prościej, dostrzegać więcej. Ta książka budzi w czytelniku dziecko, które zasnęło znudzone dorosłością.”
Anna Ciarkowska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66431-05-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Krysia
Temat: O planach na przyszłość
Temat: O sprawiedliwym pantofelku
Temat: O semisamotności
Temat: O cywilizacji mocy
Temat: O piosenkach miłosnych
Temat: O chłopakach, którzy lubią malować paznokcie
Temat: O mrówkach
Temat: O siniakach
Temat: O umieraniu kota, część pierwsza
Temat: O pierwszeństwie
Temat: O patyczku
Temat: O miejscu gdzieś na końcu świata
Temat: O szynce bez skórki
Temat: O mówieniu do siebie ładnie
Temat: O umieraniu kota, część druga
Temat: O byciu najlepszym
Temat: O trójkątnym słońcu i księżniczkach z płaskimi głowami
Temat: O tajemniczym składniku
Temat: O Rainbow Dash
Temat: O ludziach różowych i niebieskich
Temat: O farbach plakatowych i ludziach z drewna
Temat: O kobiecości, synonimie męstwa
Temat: O ziewaniu, które się nie udało, i o całkiem zabawnej huśtawce
Temat: O niepoczesanych włosach
Temat: O najpotężniejszym kochaniu, jakiego doświadczył ojciec
Temat: O dmuchanym zamku, którego nie widziała mama
Temat: O hip-hopie i twarożku
Temat: O systemie rozliczeń wartym więcej niż gotówka, frytkach i ubłoconym buciku
Temat: O trzech strojach karnawałowych, które zbudowały światopogląd
Na koniecWstęp
To nie jest książka, która niczym przewodnik poprowadzi was przez gąszcze rodzicielskich wyzwań i wytnie w amazońskim buszu niezrozumienia ścieżkę połyskującą maczetą, lub inna superpozycja, którą każdy powinien mieć, żeby nie oszaleć. Z tej książki niczego się nie nauczycie. Nie znajdziecie tu również żadnego tutorialu, który odwiedzie was od popełnienia lekkiego albo nawet skrajnie wielkiego macierzyńskiego błędu. No serio, to nie tu. Tu notorycznie coś się paprze.
Ta książka pokazuje jedynie świat oczami mojego dziecka, a widzenie i rozumienie u pięciolatki to jest jakby wyższy stopień wtajemniczenia, którym się dzielę, uznawszy, że warto. To jest sztuka. Tak nie oceniać, nie kategoryzować i nie nienawidzić. Kochać do szaleństwa półtorametrowy dom kuca tylko dlatego, że jest różowy i można z nim spać, choć skrajnie niewygodny w ściskaniu, lub pomadkę ochronną z filtrem SPF10 kochać podobnie mocno, pomarańczową, bo piękna i niezbędna do robienia dnia dobrym. Szanuję małe procesory w codziennym bytowaniu dziewczynki, które wyjątkowo łatwo określają poziom przeżywania. Życzę sobie również móc tak olać sprawy, które wpływ powinny mieć na mnie wręcz mikromalny.
Zacznę od początku. Nie jestem do końca normalną, przewidywalną kobietą, a matką to już w ogóle. Jestem nie do zdefiniowania, bardzo trudna do skatalogowania. Luźna, wyjątkowo liberalna w kwestii dziewiczej eksploracji życia przez własne potomstwo, jednocześnie czujna i konserwatywna w obronie wartości, które uważam za istotne. Moje dzieci mają wiedzieć, że przychodzi się do mnie ze wszystkim, i nigdy nie czuć się niepewnie. Mają mnie jednak znać na tyle, żeby w tej wolności w smakowaniu świata wszystkimi końcówkami znać szacunek podczas klasycznego „przeginania pały”.
Mam wiele za uszami w kwestiach światopoglądowych, emocjonalnych i wychowawczych, ale kto ma dzieci, ten wie, jak ciężko pozbyć się przekonań, by nie popsuć szczęśliwych, szczenięcych mózgów, takich o — sauté. Jak niewiarygodnie poplątany jest proces odpuszczania koncepcjom, które już przetrawiliśmy, wałkowaliśmy i rozgryzaliśmy, a które dla najmłodszych jeszcze nie istnieją. Możliwe, że nigdy nie będą istnieć. Jak uciążliwe jest dla rodziców dawanie szansy na samodzielną naukę pewnych sekwencji działań, na których sami spalili się na węgiel.
Jest w nas, dojrzałych, wyższa siła, która powoduje, że czujemy, iż mamy niekontrolowaną władzę nad młodszymi. Przelewa wszystek dokonań i porażek, wiar i niewierności, chęci i niechęci, lubień i nielubień, szans i odrzuceń w naczynia tak małe i ciasne, że trudno uwierzyć w to, co nam się właściwie logistycznie wydaje i czy nas jednak zdrowo nie pojebało, tak dzieciom narzucać widzenia. Bo zamiast stół czysty w głowach im zostawić, stawiamy na nim zawzięcie: miskę z orzechami po brzegi, chociaż nikt ich w domu nie lubi, tacę z jabłkami cortland, podczas gdy większość woli ligole, obiad, kiedy nikt nie wspomniał nawet, że głodny. Zagracamy przestrzeń możliwości, przeciąg w poglądach, zero w uprzedzeniach i ciśniemy w chłonne jak gąbki łby, że mają to, a tamtego już nie. No jak to nie jest egoizm, to już nie wiem, co nim jest.
Stań nad łóżkiem, zakręć karuzelą kolorowych stworów, spójrz na dziecko swoje, śpiące, niemyślące, wolne i powtarzaj:
— To jest młody człowiek. Nie nienawidzi, nikogo nie ocenia, nie wyśmiewa. Nie jest rasistą, homofobem i antysemitą. Nie rozróżnia jeszcze kolorów, tym bardziej nie dzieli ich na nadkolory i podkolory. Jest nietknięty. Niespaczony. Niezadeptany jak świeży śnieg. Nie zmieniaj w nim tego.
Niepopsuty człowiek, kiedy tylko dopuścisz go do głosu, opowie ci o armiach mocarnych zrobionych z drewna, o pomaganiu nieznajomemu na dziale z lizakami i tęsknocie za „umarniętą” mamą, która to tęsknota będzie wielka, ten człowiek już to wie, chociaż mama jeszcze nigdzie się nie wybiera. Przekona świat, że chłopcy mogą malować paznokcie na czerwono i zakładać sukienki z tiulem. Wskaże palcem najbardziej eteryczne ze sposobów wyznawania miłości i podbuduje fundament własnej wartości każdemu, kto tylko zechce go posłuchać.
Ta książka nie radzi, nie wyznacza drogi i niczego nie ułatwia. Ta książka jest o moim własnym, niepopsutym człowieku, którego jeszcze nie pożarła rzeczywistość, a którego słuchanie uczy mnie więcej niż przeczytanie milionów książek. Szczególnie teraz, kiedy na placu macierzyńskiego boju zostaliśmy semisamotni.
A więc cisza.
Proszę Państwa, przed Państwem moja córka, Krysia.Krysia
To było jak samospełniająca się przepowiednia. Siedzieliśmy z Grześkiem nad wielkim, ciążowym brzuchem i zastanawialiśmy się, jak nazwać dziecko, żeby na starcie nie spartolić mu życia. Jak „oznaczyć” człowieka rozsądnie, lecz nie nudno, oryginalnie, ale też tak, żeby nie przesadzić i nie osiąść z wyborem w skrajnie egzotycznych regionach. Przecież kryteriów nadawania imion potomstwu można by wymieniać wiele: po rodzicach, po dziadkach, po sławnych, po idolach, po bohaterach, aktorach, po głębokim znaczeniu w mitologii, sztuce, po czymś tam jeszcze na pewno i — najważniejsze, które przyświecało nam — po moim trupie.
Z Krysią jest zupełnie inaczej. Nie jest w głowach matki i ojca żadną sławną aktorką ani babcią, chociaż jedna z jej babć miała dokładnie tak samo na imię. Z nikim mi się nie kojarzy, nikogo nie reprezentuje, za niczym nie stoi. Wybór jej imienia jest odzwierciedleniem cech charakteru, których oczekiwałam, snując wizje o człowieku szczęśliwym. Krycha więc, dokładnie jak to widziałam w snach, z małego, różowego i mokrego ziemniaka zaraz po porodzie, zawiniętego w szpitalne koce ze stemplem stawianym na każdym skrawku materiału, miała przeistoczyć się w symbol niepodległości, odwagi, buńczuczności, mądrości i przede wszystkim dzikości — potrzeb i podejścia, dzikości w dążeniu do wolności, dzikości w miłości. Miała być niedokładna, nierówna, nieodrysowana od konkretnego szablonu, lekko niedomknięta jak niespasowane drzwi szafki w kuchni, dręcząca niedoskonałością i kształtem ludzi z zaburzeniami pokroju detektywa Monka, żywiołowa jak wiatr. Miała być na tyle inteligentna, żeby nie dać się zaszufladkować, nie bać się wyrażać opinii, nie tłuc tępo w ten sam kawałek drewna, w który jak na taśmie produkcyjnej uderzało całe społeczeństwo. Odważna miała się stać moja maleńka dziewczynka, żeby stawać w obronie słabszych. Niezlękniona wcale, żeby w przyszłości komunikować śmiało, bez większego namysłu: „Mamo, tato, jestem inna”, o ile inną zechce zostać. Taką ją sobie narysowałam w myślach. Taka wydawała mi się promienista. Świecąca z radości.
Taka jest.
Moją rolą w procesie jej doświadczania świata jest jedynie nadzór, polegający na odwodzeniu od śmiertelnych pomysłów, których o dziwo ma niewiele, oraz dawanie tyle miłości i zrozumienia inicjatyw wszelakich, żeby nigdy nie dowiedziała się, jak to jest być samotnym człowiekiem. Pustym emocjonalnie i fizycznie. Czasem więc wywala się na rowerze, suszy krwistego strupa na trzech innych, pozostawionych w tym miejscu kilka przygód wcześniej, fika z trzepaka przy dziesiątej „kiełbasce” prosto na plecy, potyka się o wiecznie rozwiązane sznurowadła albo szczypie język wyjątkowo mocnym spinaczem do bielizny, który znalazła pod łóżkiem. To wszystko. Krystyna nie ma samobójczych potrzeb wieku dziecięcego, zupełnie odwrotnie niż jej młodszy brat, który zjadł pierwszą kostkę do toalety gdzieś w okolicach drugich urodzin, a po bliskim jego spotkaniu ze schodami, gdyby nie liczni świadkowie, nadawalibyśmy się do otrzymania Niebieskiej Karty.
Rysia, jak ją nazywamy pieszczotliwie w domu, jest pięcioletnią hybrydą kobiecości i łobuzerki. Różowe tiule łączą się ze zdartymi czubkami brokatowych trampek, komponują z podrapanymi kolanami i wiecznie czarnymi od piachu paznokciami. Mała kocha kuce, konie, lalki i małe kotki, jak każda dziewczynka w tym wieku. Wielbi glitter i świecące elementy garderoby. Nie ma natomiast żadnych zahamowań, żeby dobrać do nich bluzę z kościotrupem i skarpetki w jeże, a czoło przewiązać bojową bandaną. Chętnie kopie w piłę z chłopakami i dowodzi bazom, chociaż najczęściej ustawia w nich dyżury usypiania bobasa. Świetnie zarządza bratem, dopóki ten nie zaczyna wyrywać jej włosów albo nie tłucze plastikowym tomahawkiem. W mgnieniu oka z generała dywizji zmienia się w bezbronną księżniczkę rodem z bajek, jak kameleon. Uwielbia się przytulać.
W grupie przedszkolnej jest najmniejsza, ale nie najdrobniejsza. Posturą przypomina raczej małe cherubiny z obrazu Santiego niż smukłe, skurczone kobiety o dorosłych twarzach uwięzione w ciałach przedszkolaków. Głowę zdominowały nierówne, napierzone, elektryzujące się loki, nie wiadomo dokładnie jakiego pochodzenia, i grzywka, obcięta ekstremalnie krótko, którą sto lat temu ciachnęłam tępymi nożyczkami, a która to za żadne skarby nie chce odrosnąć. Często prosi o warkocze, próbując doścignąć w delikatności i damskości rówieśniczki, ale nie dość, że zaplatane na niesfornym materiale wyglądają jak mysie ogonki, to jeszcze nie mają szans przetrwać w jej energicznym i śmiałym szale bycia. Codziennie więc wyczesana rankiem „na damę”, wieczorami wraca do domu z cudzą gumką na włosach, którą wiąże sama naprędce. Czasami pozostawia włosy w nieładzie, odgarniając je tylko chaotycznie z czoła, ale jak przystało na wielkich ludzi i ich wielkie pomysły — na sztampową rutynę nie zawsze jest czas. Kiedy je myje, a myć musi już sama, bowiem (podobno) robi to najlepiej, mocno odchyla głowę, pytając, jak długie ma już pasma. Na mokro podwajają swoją długość, z czego jest tak dumna, że dzwoni do babci i się chwali. Później wychodzi cała mokra, owinięta w szary ręcznik, i staje przy ościeżnicy drzwi, na której każdego wieczoru prosi, by zaznaczać postęp we wzroście. Nie interesuje jej czas, potrzebny do zauważalnej różnicy, nie interesują tłumaczenia, ponieważ z cierpliwością Krysia stoi na bakier, po mamie.
Pod zasłonami kędziorów w kolorze słomy chowają się duże, brązowe oczy, nie mniej butne niż Krysiny całokształt. Są niepokorne i połyskujące, nie pozostawiają wątpliwości, że ten okaz nie jest jednym z najspokojniejszych ludzi na świecie. Kiedy śmieją się oczy, śmieje się cała okolica, ale kiedy zaczynają płakać, to w komplecie z innymi oczami, którym jest tych oczu żal. Najczęściej z moimi. W kwestii córki jestem miękka, bez pancerza, chociaż zawsze wiem, kiedy Ryśka płacze z bólu, a kiedy udaje, chcąc przeforsować w ten sposób sobie tylko znane plany na życie.
Dwie malutkie rączki są emocjonalną mapą totalnego galimatiasu pomysłów na siebie. Piękne, zazwyczaj długie paznokcie, których nie obgryza, pomalowane dawno temu czerwonym lakierem, są już obdarte z pierwszej świeżości; na palcach goszczą zestawy pierścionków z motywami kwiatowymi i symbolami popkultury. Pod paznokciami historia dokonań dnia w postaci czarnych rezerw ziemi i zaschnięte hałdy ciastoliny, które idealnie wchłaniają drogie kremy do rąk, podkradane mi ukradkiem. Często mam wrażenie, że mieszkają w niej dwie zupełnie różne dusze, które wynajmują jedno ciało i próbują się dogadać. Walczą na pięści, starają się, dochodzą do ładu, względnie się tolerują, ale iskrzy. Krysia jest inspirującą osobą, otwartą książką z największymi literami, którą czytam. Często wpatruję się w jej zamyślone oblicze z maleńkimi skrawkami świeżo skoszonej trawy lub drobinkami piachu z przydomowej piaskownicy, parkującego w każdej ścieżce między włosami, i czytam z pucułowatej buzi. Teksty o świeżości. O wolności. Niepopsute. Nieskalane żadnym uprzedzeniem i szczere.
Cokolwiek by o Krystynie nie pisać — chłonie. Jak mała gąbka albo sucha ziemia w doniczce z monsterą nawadnia swoje pola wilgotnymi informacjami. Co prawda, słuch ma raczej wybiórczy, nastawiony na rozrywkę, przyjemności i szelest opakowań słodkich kabli od Haribo, ale na szczęście potrafi też wyssać z dnia cenne informacje. Zdolność ma taką, taki talent, jak żadna inna, że potrafi pogodą ducha, stojącą na straży szatańskich pomysłów, powiedzieć „spokojnie” — i to w taki sposób, że cichną mi w głowie wszelkie hałasy. Jak wtedy, kiedy ucho od potłuczonego kubka trzymała w swoich maleńkich, różowych palcach i drepcząc delikatnie w kapciach po stertach szklanego pyłu, patrzyła ze zrozumieniem na to ucho urwane i wołała z pewnością w głosie przez kuchenne drzwi:
— Spokojnie! Potłukłam kubek, ale najważniejsze, że nikomu nic się nie stało. Najważniejsze, że jesteśmy cali.
Taka jest. Nie wprost i nie mono. Bez numeru katalogowego i opisu produktu. Nieprzewidywalna. Niesamowita. Moja.