Kryształy Czasu: Saga o Katanie, Tom I z XIII, Labirynt Śmierci. Część 2 - ebook
Kryształy Czasu: Saga o Katanie, Tom I z XIII, Labirynt Śmierci. Część 2 - ebook
Kontynuacja wielotomowego cyklu napisanego przez twórcę RPG Kryształy Czasu.
Niesamowita drużyna młodego Katana wkracza na ostatni, najniebezpieczniejszy poziom Labiryntu Śmierci.
Już nie wszyscy z tych, którzy weszli w podziemia wędrują nimi nadal. Co się z nimi stało? Jaki był ich los? A jaki los czeka tych, co znaleźli się na trzecim poziomie? Czy, jak mówi przepowiednia, chociaż dwóch zdoła się uratować? A jeżeli, to co ich czeka na zewnątrz?
Katan, to już nie niemowlę. Bard... to już nie bard a tan Irmin, tan Vercyn, tan....
Ścieżka życia każdego z bohaterów kształtuje się inaczej. To wprost niewiarygodne, że można wymyśleć o każdym z nich inną historię.
Same pytania i żadnej odpowiedzi? Zapewne nie tego się spodziewałeś, ale możesz je znaleźć tylko na kartach tej książki.
Więc wejdź wraz z drużyną Katana na trzeci poziom Labiryntu Śmierci i podążaj dalej ich śladem. Nie zgub ich, bo wędrują bardzo szybko. Poznaj dalsze losy planety Ochrii.
Przedłuż swoją przygodę z Kryształami Czasu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64966-03-3 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Labirynt Śmierci: GORLAM
– Co wy byście, biedroneczki, zrobiły bez swojego grubego kapłana? – rzekł Can i rzucił kontrzaklęcie… Zdążył w ostatniej chwili… Szczególnie, że jedno z wielkich ostrzy ześliznęło się z jego złotej aury, rozcinając lekko szatę.
Efekt był jednak na miarę cudu. Dwa najpotężniejsze antyczne czary iluzjonistyczne, rzucone przez dwie ponadnaturalne istoty, w jednej chwili przestały działać. Tym samym tysiące złotych rycerzy, gigantów, smoków i innych sług Gorlama Walecznego rozpłynęło się w nicości. Uczestnicy kawalkady ponownie znaleźli się w znanym sobie Labiryncie Śmierci. Każdy stał nieruchomo, przejęty tym, co się stało. Tylko szpaler widzów pozostał ten sam, choć w większości umysłów wspomnienia ostatnich chwil przelatywały niczym wiry chaosu…
– Jak śmiałeś!? – ryknął Gorlam. – To był tylko popis. Sławny popis moich strażników. Jedynie demonstrowali swoje możliwości! Nikomu nie mogła stać się krzywda!
Gniew oczywiście skierowany był do grubasa. Mimo to uśmiech nie zniknął z jego twarzy, gdy wzdychając odpowiedział:
– Dobrze zrobiłem. Gdyby nie ja, przelałoby się więcej krwi… Powinieneś okazać wdzięczność.
Bóg Rycerstwa nie dowierzał. I jeszcze ten ton. Nawet powątpiewał, czy Can ma coś wspólnego z paladynem i jego kastą. Zresztą w ogóle mało co potrafił odczytać z umysłu kapłana…
– To niemożliwe. Jeśli nie udowodnisz, że jest inaczej, to znaczy, że jesteś wielkim kłamcą…
– A jak udowodnię, to znaczy, że ty jesteś wielkim frustratem, czyż nie tak?
W momencie, gdy kończył, tan Uramis znalazł się przy kapłanie i przystawił martwiacze szpony do jego gardła. Drugą ręką nadal trzymał miecz w pozycji defiladowej. Mimo że jego bóg został obrażony, nie chciał popełnić błędu i zachować się jak paladyn. Nie na tym poziomie. Labirynt mógłby to wychwycić, a wtedy klątwa zabiłaby go tak łatwo, jak zrobiła to z Bogiem Gwiazd…
To samo uczyniła tan Sunin i tan Kemot. Ona przystawiła do szyi grubasa ostrza dwóch wschodnich mieczy. I tylko brzdęk metalu o bruk przypomniał, że przed chwilą w rękach trzymała miecz i tarczę. Malauk natomiast wycelował kuszę w szyję kapłana. Oczywiście zdążył ją uprzednio załadować…
Can nie zwrócił uwagi na championów Gorlama. Tak jakby ich nie było. Znudzonym krokiem wyminął ich i podreptał do jednego z paladynów. Nikt nie próbował go zatrzymywać, choć magiczny oręż otarł się o pulchne ciało…
– No to popatrz na tego nieszczęśnika… – powiedział, dotykając ramienia tan Onida. – Ten nieborak ma zbroję rozciętą na ramieniu. Wszystkie trzy warstwy, płytę, kolczugę i skórznie. Ostrze tarczy, która go zraniła, doszło do kości, a wewnątrz zbroi jest wiele krwi… Czy potrzebujesz jej jeszcze więcej, żeby uwierzyć?
Gorlam i Asteriusz w jednej chwili dokonali tej samej przemiany. Dzięki niej zbroja serpenta stała się przezroczysta, choć nadal widać było jej kontury. Zgromadzonym ukazała się straszliwa rana rozpoławiająca górną część bicepsa tan Onida. Włókna mięśni można było zobaczyć nawet z dużej odległości. Niepojęte było to, że paladyn Seta nawet nie krzywił się z bólu albo nie było tego po nim widać. Jak dotąd zresztą rysy kobrzej głowy rzadko wyrażały jakieś uczucia…
Can nie przejął się tym, co sądzą inni. Prostym, nieskomplikowanym czarem uleczył straszliwą ranę tan Onida i kontynuował:
– Teraz, gdy już wierzycie mi i memu zapomnianemu bogu, nadszedł czas, byście dowiedzieli się, co takiego zobaczyłem wewnątrz fortyfikacji Gorlama. To było naprawdę interesujące… posłuchajcie…
Gorlam złapał się za swą opancerzoną głowę. Ten, co właśnie ośmieszył go, postanowił zdradzić sekrety jego raju dla wyznawców…
Asteriusz, rozumiejąc go, telepatycznie, jak prawdziwy, dobrotliwy ojciec wyjaśnił:
– „A jednak uratował życie nie tylko tan Onidowi! My, piętnastka championów oraz nowi rycerze Katana odruchowo mieliśmy zamiar użyć umiejętności tak charakterystycznej dla naszej kasty. Podstawy tarczownika miały zasłonić nas przed ciosami. Ten podstawowy odruch spowodowałby, że noszący czarną klątwę z komnaty z obrazem zginęliby, jak ja wcześniej. A to oznacza jedno. Co by nie mówić, jesteśmy winni mu życie i wdzięczność…”
– „Ale to była zaledwie Rzeczywista iluzja. Tylko odzwierciedlała prawdziwy wizerunek mej siedziby i jej obrońców. Jak do tego mogło dojść? To tylko widziadła…”
– „Obaj iluzjoniści użyli antycznej i zakazanej formy tego zaklęcia… To już nie były ułudy czy projekcje. Powstały jako najbardziej rzeczywiste kopie wszystkiego, duplikaty, które były równie prawdziwe, co twoi paladyni. Mało tego, wykryli zło i zaatakowali. Tak, jakby mieli twoją zgodę, choć jej nie mieli. Gdyby nie Can, dwie sekundy później doszłoby do straszliwej jatki, krew polałby się obficie po każdej ze stron…”
To przytłoczyło Gorlama, pojął swoją pychę, opuścił głowę i przestał myśleć o chwale. Zmniejszył też swój rozmiar do poziomu przeciętnego malauka…
W tym czasie Can kontynuował opis wnętrza siedziby Boga Rycerzy…
Hannah leżała w wielkim łożu, naga i niczym nieokryta. Obok na brzuchu wylegiwał się przystojny elf, którego posągowe, choć lekko spocone ciało mogłoby zawrócić niejednej niewieście w głowie. Mimo to czuła się bardzo niezręcznie. Dopiero co zdążyła wziąć ślub, a tu zdrada praktycznie w następną noc po nocy poślubnej. Nie leżało to w elfiej naturze. Jej rasa przecież słynęła z wierności i niezmiernie silnych uczuć. Pocieszała się, że może ten ślub nie był taki prawdziwy, ale… musiała przyznać jedno: czuła, że jest zakochana w Pierwszym Bezimiennym. A sądząc po lekkim bólu brzucha i stanie umysłu, nie było to nic nieznaczące uczucie…
„Nie płacze się nad rozlanym mlekiem” – pomyślała. – „Przecież wcale tak źle czasu nie spędziłam i to nie moja wina, że zostałam porwana…”
Mimo wszystko na razie po dziurki w nosie miała męskich niewiniątek. Postanowiła działać.
Rozejrzała się po świątyni. Trochę zdemolowana ostatnimi wydarzeniami, wymagała dużego nakładu pracy. I to ciężkiej pracy albo…
Wzrok dziewczyny powędrował ku przytulonemu do niej Drugiemu Bezimiennemu, a na ustach pojawił się filuterny uśmiech…
– Mury, baszty, mury, kasztele, mury i zamki. Gorlam ma faktycznie na punkcie fortyfikacji niemałego fi…, no, niech będzie… niemały finezyjny rozmach… Ktoś, kto chciałby zdobyć to miejsce, wpadłby w labirynt fortyfikacji ciągnących się na setki kilometrów. Nim by się obejrzał, zostałby otoczony przez obrońców doskonale znających te umocnienia.
Choć Gorlamowi podobały się ostatnie słowa kapłana, nie dawało mu spokoju, skąd posiadł tę wiedzę… Ponadto towarzyszyła mu obawa o jego obronne sekrety, które właśnie zaczął zdradzać tłuścioch…
Podłoga świątyni jak dawniej była solidną kamienną konstrukcją. Fotele stały w komplecie, a grube wełniane dywany, narzuty i koce wyglądały jak nowe. I jeszcze ta sadzawka na środku z małą fontanną w kształcie kryształu…
Naga Hannah, wygodnie siedząc okrakiem na ramionach przystojnego elfa, pod nosem radośnie, choć cichutko podśpiewywała.
Słowo równowaga wywierało ogromny wpływ na Bezimiennego. Dla niej robił wszystko…
Dziewczyna uszczypnęła swego mężczyznę w kształtny podbródek, po czym dodała:
– Możesz mnie już zdjąć ze swoich ramion. Pozycja na barana nie jest naturalna dla mojej rasy. Najwyższa pora, byśmy się zajęli urozmaiceniem wyglądu świątyni i dla równowagi wymyślili jakieś ubrania dla siebie. Czas się odziać. Gdy to zrobimy, zdejmiemy je i nauczę cię spać. Zobaczysz, jaka to przyjemność zapadać w kontrolowaną nicość…
– Z powietrza ta kompilacja fortec jest w zasadzie nie do zdobycia. Każdy z obrońców porusza się na latającej magicznej tarczy. Nie dosyć, że daje ona ogromną szybkość, to jej ostre końce działają jak gilotyna. Podejrzewam, że sunący na niej rycerz w jednej szarży mógłby ściąć wiele głów… szczególnie martwiaczych…
Championi Gorlama, a zwłaszcza tan Uramis, odskoczyli jak oparzeni. Właśnie zdali sobie sprawę, że ich bóg zaakceptował dziwne zachowanie kapłana, a nawet przemilczał drobną zniewagę… Nie mogli w to uwierzyć, bo jego wyznawcy umierali niekiedy za drobniejsze przewinienia na honorze…
– Ilość latających obrońców jest tak duża, że mało która inwazja miałaby szansę dotrzeć do fortyfikacji. Podoba mi się też ukrywanie latających tarcz w małych obłoczkach, które nawet nie rozwiewają się przy szybkim ruchu. Zwykłym istotom obrońcy tego boga kojarzą się więc z tym, że jego kapłani-rycerze zawsze latają na chmurkach…
To Gorlam był w stanie jeszcze przełknąć, ale następny opis mocno go zirytował.
– Logiczny wydawałby się atak spod powierzchni ziemi. Tu jednak winszuję pomysłowości. Cała ta sto na sto kilometrów sieć fortyfikacji potrafi na żądanie arcykapłanów unieść się i lewitować albo przelecieć na nowe miejsce. Nawet bardzo odległe. Bez jakiegokolwiek naruszenia konstrukcji. I sądzę, że robiono to już nieskończoną ilość razy…
– „Nie nieskończoną, tylko zaledwie jakieś osiem milionów dwieście trzy tysiące razy” – odruchowo poprawił w myślach Bóg Rycerzy i przesłał tę informację zebranym.
– Można by jeszcze zaatakować poprzez portale, ale tu kolejny niecodzienny pomysł. Na żądanie arcykapłanów mury potrafią zmienić ustawienie i atakujący znajdą się w zamkniętej przestrzeni. I to bez jakichkolwiek szans na wydostanie się.
Gorlam tylko westchnął, zaś Can kończył opis:
– A wewnątrz…
Drugi Bezimienny właśnie zasnął. Tym razem Hannah nie omieszkała nauczyć go, czym jest pobudka i kiedy ma wstać, a w zasadzie, na jakie hasło. Sama była jednak też bardzo zmęczona, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Przytuliwszy się serdecznie do przystojnego elfa, pocałowała go delikatnie w czółko i wtuliła się w jego ciepłe ramiona.
Nie trwało długo nim zapadła w błogi, słodki sen, tak jak on nie zdając sobie sprawy, że właśnie ktoś próbuje wtargnąć do pierścienia…
Wielki władca na czele elity swych wojsk…
– Nie wiem, po co, ale co druga komnata wewnątrz zabudowań to zbrojownie, kuźnie, warsztaty zbrojmistrzów, płatnerzy i stajnie. Reszta to sale narad, sale gier bitewnych, gdzie odgrywa się symulacje bitew, albo komnaty rehabilitacyjne, w większości sauny, siłownie i baseny. Tam w zasadzie nie ma nic dla kobiet. Można by uznać, że podobałoby się im tylko co dziesiąte pomieszczenie, choć połowa z nich to sale trofeów, historii rodów i chwały. Gdzieniegdzie są ogrody, sale balowe, sale błaznów czy kapliczki, gdzie modlą się niewiasty o powrót swych mężów. Na szczęście jest tam kilka pomieszczeń tylko dla kobiet, gdzie mężczyzna nie może wejść bez specjalnego zaproszenia. To oczywiście sale ogrodowe, izby krawieckie, pracownie prezentacyjne, aule poezji i tajemne pokoje schadzek…
– Tam nie ma czegoś takiego, o czym ty mówisz? – Zdziwił się awatar.
– No, może się tak nie nazywają, ale uwierz, pełnią podobną rolę…
– Dosyć – wtrącił nagle Asteriusz. – Czas na pochód następnego boga. Gorlamie, myślę, że miłym gestem dla tan Onida będzie, by wszyscy poznali siedzibę jego boga…
Tan Onid przyklęknął na kolano i odpowiedział:
– Jako wyznawca Seta ślę ci wielkie podziękowania, Panie, za propozycję. Jeśli tylko tan Sahrac odczyta wspomnienia z mojego umysłu…
Tan Sahrac zareagował od razu:
– Nie odczytam tym razem twoich myśli, ale byłem tam, więc to, co pokażę, znam z autopsji. Mam nadzieję, że Set mnie za to za szybko nie zabije. Proszę też bogów o muzyczne natchnienie.
Asteriusz i Gorlam ze smutkiem skinęli głowami, bo oznaczało to głoszenie chwały jednego z najbardziej złych bóstw. Jednak niedopuszczenie do tego wywołałoby być może jeszcze gorsze konsekwencje, bo zakłóciłoby równowagę Labiryntu. Mimo to mieli wielkie wątpliwości i wielką ochotę na zmianę planów…
Nim jednak podjęli decyzję, rozległy się dźwięki nowej muzyki. Przerażająco gadziej wężowej melodii…
Moc, której źródłem był czarnoksiężnik tan Onid, szybko podchwyciła emanacje bogów. Poczuwszy siłę, skupiła się i dokonała potężnej przemiany. Wtedy za plecami dosłownie każdego uczestnika przemarszu zaczęło pojawiać się coś strasznego…
To coś u każdego rozdzieliło się na dwa mroczne, poruszające się cienie, a potem było jeszcze gorzej…
Rozdział LXXXVII
Labirynt Śmierci: SET
Gdy tan Onid, champion Seta, fanatycznie recytował modlitwę, w korytarzu robiło się coraz bardziej tłoczno i mroczno. Nikt nie czuł się już bezpiecznie. Jej przeklęte frazy były jednak czymś innym niż te odmawiane ustami przerażających kapłanów-czarnoksiężników, ulubieńców boga. Różniły się jednym wyrazem w drugim i ostatnim wersie. Przecież zamiast dobro powinno być zło…
Mimo to przyspieszały materializację mitycznych sług…
Ssstraszliwy ssserca mego Panie, sssłyszysz teraz me błaganie,
Ssstary, ssrogi dobra sługa, sssłuszny wróg każdego massstuga
Ssstrasznie sssilnie prosi, ssstań obok, bo na walkę się zanosi.
Ssspętamy, ssskatujemy wroga, ssskończy się obcego zła pożoga,
Ssseta sssługi zatriumfują, ssspokój i dobro świat zdominują.
Choć tan Onid dalej recytował modlitwę i tyle działo się wokół niego, to Gorlam zachował spokój. Patrząc na paladyna-czarnoksiężnika dziwił się, jak można być takim głupcem. Nadal nie dowierzał drodze, którą jego zakon obrał w swej wierze. Telepatycznie spytał Asteriusza:
– „Czyż oni naprawdę są tak naiwni, że sądzą, iż Bóg Złych Istot pomoże im niszczyć inne zło, a potem przemieni się i stanie się dobrym bóstwem? To ma coś wspólnego z ich inteligencją?”
– „Nie, Gorlamie – łagodnie przekazał jego ojciec. – Niestety częściowo mają rację. Set przy nich robi wszystko, by utwierdzić ich w tym szalonym przekonaniu. Daje im do dyspozycji potężne sługi i potwory, nie kusi ku złej drodze, a nawet ulega ich małostkowym zachciankom. Oczywiście, jeżeli któryś przesadzi w żądaniach, to się wkurza i anihiluje delikwenta. Ale zdarza się to bardzo rzadko, bo oni też nauczyli się przymykać oczy na pewne fakty. Nie porywają się z motyką na słońce ani nie starają się być zbyt fanatyczni w swych żądaniach. A czy w ciebie, Gorlamie, nie wierzą może czarni rycerze?”
– „Tak, ale traktują mnie bardziej jako Boga Rycerzy i Honoru niż Boga Paladynów i Walki ze Złem. Chociaż niektórzy są naprawdę nieodgadnieni i wierzą we mnie z o wiele bardziej niepojętych przyczyn… Szczególnie, jeżeli chodzi o nawrócenie na stronę dobra… choć bardziej boją się chyba sprawiedliwości po śmierci i oczekują odkupienia…”
– „Mimo to, jak widzisz, mamy tu podobną sytuację. Są źli do szpiku kości, a jednak ich tolerujesz… To samo robi Set, choć nienawidzi wszystkich paladynów, tych akceptuje i mało tego, bardzo realnie wspiera w ich misjach, czynach i mocach. Są też jego oczami i uszami w armiach światłości. Moralność go nie interesuje. Wykorzystuje ją na rzecz sił zła i ciemności”.
– „Jak bardzo Set jest potężny, na przykład w porównaniu z nami?”
– „Rozejrzyj się wokół. Teoretycznie jest nieobecny, a splendor władcy zła i ciemności widać wszędzie. Jego sług jest już dwa razy więcej niż innych istot w szpalerze i pochodzie. A to dopiero początek…”
I faktycznie. Gorlam, gdy tylko rozejrzał się na boki, po raz pierwszy zrozumiał, jak daleko sięga moc obcego boga, którego trafnie nazywano opiekunem gorliwych wyznawców zła…
Drugi Bezimienny momentalnie się obudził. Bezbłędnie wyczuł zachwianie równowagi i skojarzył je z niedawno poznanym słowem „pobudka”. W następnej chwili zamienił się w nicość i już go nie było w komnacie. Instrukcje elfki co do takich sytuacji były jasne…
Nie trwało jednak długo nim wrócił i namiętnym pocałunkiem obudził dziewczynę. Potem oznajmił:
– Dobrze, kochanie, że mimo iż byliśmy tak zajęci, powiedziałaś mi o zabezpieczeniach przed intruzami. Właśnie słudzy władcy trzeciego poziomu próbowali wtargnąć. Nie znali hasła i wszyscy obrócili się w nicość w poczekalni. Trochę mnie to wzmocniło. To jak sute śniadanko dla ciebie, kochanie. Co teraz robimy? Masz ochotę dalej mnie uczyć elfich niuansów czy może wolisz porządki?
Uśmiech dziewczyny i ruch jej głowy zasugerował, że kolejny stres tak ją rozbudził, że już ma chęć na obydwie… przyjemności.
Zaczęła jednak od porządków…
Tan Onid był wniebowzięty. Bóg wysłuchał jego prośby, zresztą jak zwykle w przypadku championa. Czuł też, że ma coś do przekazania innym.
Rozejrzał się i uśmiechnął…
Przy każdym z tysiąca orków oraz przy każdym z członków drużyny, a nawet, co wręcz nierealne, przy każdej istocie w szpalerze stanęły po dwie mroczne postacie. Mityczne istoty stworzone z esencji zła, równowagi i porządku, a nawet dozy witalności czy świętości. Byli to sławni Słudzy Seta. Dar dla niewiernych i wyznawców, bez względu na stopień wiary, ale jakże ją wzmacniający…
Pierwszy sługa był wężem. Kilkumetrową kobrą grubości ludzkiego torsu. Była obsydianowo czarna, ale jej łuski błyszczały. Odcienie czerni tworzyły klucz kolorów, powstały dzięki miniaturowym runom na każdej z łusek. Zwinięta na dole, stroszyła swój kobrzy kaptur od posadzki aż ponad głowy swych ofiar. Nie miała jednak rozkazu atakować, a odwrotnie – strzec je. Mimo to jej niekorzystny wpływ mógł być zatrważający. Za każdym razem, gdy tę strażniczkę wzywano na pomoc, obniżał się nieznacznie poziom wiary w dotychczasowego boga. Gdy ta przestawała istnieć, rozwijała się nowa wiara – wiara w Seta. Nie miało to wpływu na charakter ofiary, ale z czasem…
Drugą postać stanowił wojownik-gwardzista. Był to trzymetrowy, szczupły olbrzym z rasy humanoidów, które dawno temu zostały przez Seta zniewolone. Chude, wręcz zaschnięte kończyny i głowa węża, krokodyla lub szakala przerażały, ale ornamentowana złotem łuskowa zbroja i pojedynczy, przepięknie wykonany półtalerz w ręku sugerowały, że jest to raczej rozsądna istota. Najciekawsze było to, że złoto z jego zbroi i na broni po śmierci tego olbrzyma nie znikało jak reszta, a pozostawało. Chciwe istoty wzbogacały się bajecznie, a na ich ustach wyjątkowo często pojawiało się imię boga. A jemu o to właśnie chodziło…
Hannah przyglądała się wielkiej świątynnej komnacie. Nareszcie można było powiedzieć, że ją upiększyła. Spodobał jej się ozdobny baldachim o podwójnych kotarach nad wielkim łożem. I dodatkowa magia, która zasłaniała i odsłaniała obie zasłony jak za dotknięciem dłoni.
Oczkiem w głowie była jednak fontanna…
Jedni byli zszokowani, drudzy zestresowani, a jeszcze inni zaciekawieni. Ale niemal wszyscy co chwila oglądali się do tyłu, bo tam za plecami zajęły pozycje stwory zła. Mało tego, unosiły się w powietrzu kilka centymetrów nad ziemią.
Tylko bogowie, Can i tan Onid ignorowali swoich nowych strażników, wytwory kreacji Seta. Niektórzy, jak tan Arkadian i Mantisa bawili się w jakąś dziwną grę w przemieszczanie się ze swoimi parami, które uporczywie nie chciały zatrzymać się przed ich twarzami. Oboje po czwartym obrocie zrezygnowali i wtedy Sługi Seta zajęły miejsca za ich plecami.
Wszechobecny chaos przerwała muzyka, która stawała się coraz głośniejsza…
Elfia gospodyni dokonała ostatnich poprawek. Tym razem fontanna prawie spełniała jej oczekiwania. Cieszyło ją, że partner w imię „równowagi i nicości” co chwila formuje nowy kształt, by następnie go dezintegrować na jej prośbę. Po kilkunastu próbach nadal nie wykazywał znudzenia czy zniechęcenia. Już sobie wyobrażała, ile nagadaliby się ci tak zwani normalni mężczyźni. Tylko by marudzili, a przecież to takie ekscytujące zajęcie…
Długo trwało, nim postacie w pochodzie przyzwyczaiły się do takiej ilości stworów zła za plecami. Szczególnie że muzyka nie pomagała im w tym…
Najpierw była niczym syk kobry, paraliżująca i wywołująca ciarki na plecach. Z czasem wydawała się wabić i przyciągać. Podobała się. Z każdą chwilą coraz bardziej zachęcała, by za nią pójść. Potem, przynajmniej dla słuchaczy o czystym sercu, było jeszcze gorzej. Uwodziła, wciągała, a w jej frazach czuło się pełną melodyjność. Jednostajny syk zmieniał się w fontannę dźwięków, przy których miało się ochotę odpoczywać w błogości ducha, niczym zmęczony wędrowiec w miękkim, puszystym fotelu. Przy niej sługi zła nie jawiły się jako potwory. Przy tej muzyce były to milusińskie zwierzaczki, które miało się ochotę przytulić albo przyjaciele, z którymi chciało się spędzić całe życie.
Hannah dalej eksperymentowała. Jej fontanna miała już trzymetrowy wodospad, parującą ciepłem wodę, magicznie powstające fale, rozbijające się o brzegi cembrowiny, a nawet przemyślną zjeżdżalnię do łazienki dla gości…
Pozostało już tylko wymyślić drugą zjeżdżalnię, która wiodłaby bezpośrednio z balkonu do fontanny…
Gdy muzyka i stwory okazały się nie takie straszne, pochód ruszył. Wtedy też zmieniło się otoczenie, choć nikt nie spostrzegł, by któryś z iluzjonistów rzucił czar. Tylko tan Onid nadal recytował coś pod nosem…
Tym razem znajdowali się w miejscu, które nie było ani Labiryntem Śmierci, ani górską okolicą czy zieloną równiną. Jawiło się jako przeogromny, naturalnie wydrążony tunel, pełen ciemności i czarnych barw. Owalny przekrój i wytarte brzegi skał świadczyły o tym, że niegdyś prawdopodobnie jego czeluściami przemykał jakiś gigantyczny czerw lub wąż.
Był na tyle szeroki, że widzowie w szpalerach, ustawieni przy bocznych ścianach tunelu, nadal stali tak samo oddaleni od maszerującego pochodu jak poprzednio. Tylko ich miny wskazywały na to, że czegoś się obawiają i to bardzo…
Ich wzrok jednak zaczął przenikać przez ciemności. Jakby one same na to „zezwalały”… Chwilę potem w oddali pojawiło się wielkie rozszerzenie, a tam…
Zjeżdżalnia do fontanny tym razem wiodła wokół ścian. Mało tego, była jakby ich wysuniętą częścią. Ozdobnym kamiennym korytem. Tam też spływała ciepła woda, podgrzewana alchemiczną magią na całej długości. Drugi Bezimienny kiedyś, w innym labiryncie, unicestwił jakiegoś czarodzieja, ale dla równowagi zatrzymał jego wiedzę… Teraz odnalazł stosowną formułę i wcielił ją w życie…
Odpowiednie magiczne połączenia z akwenem na zewnątrz doprowadzały i odprowadzały wodę, po drodze ją odsalając. Kolejny pomysł wdrożony w życie na podstawie wiedzy alchemicznej…
Woda w fontannie parowała, tworząc na małej wysokości magiczną mgiełkę. Jedynie głowa powinna z niej wystawać. Pozwalało to zażywać kąpieli nago, nie będąc widocznym dla przebywających w świątyni.
Dodatkowo nad cembrowiną znajdował się zielony posąg ulubionego legwana elfki. Bezimienny obiecał, że kiedyś, jak tylko zakończy się oblężenie, zastąpi go żywym…
Zatrwożonym oczom członków pochodu i widzów w szpalerach ukazało się miasto boga, mityczne Setarcanum. Pogrążone w magicznych ciemnościach, szokowało prostotą i wielkością. Było to miasto piramid…
Arcik miał już serdecznie dość kolejnej pompatycznej ceremonii, a teraz jeszcze i obecności przy nim i Ifrat aż czterech strażników. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zaczął opowiadać kawały. Poza Ifrat i Sawem najbardziej podobało się to najbliżej stojącym orkom oraz… owym Sługom Seta. Faktycznie, oni mieli nawet poczucie humoru. Już wcześniej gnom sprawdził, że rozumieją Wspólny i Dawną Mowę, a że było ich wokół dwukrotnie więcej, to okazali się cennymi słuchaczami…
Do czasu jednak, bo trochę przesadził…
W ogromnej podziemnej jaskini, której brzegów nie było widać, znajdowała się z pozoru nieprzeliczalna liczba piramid. Budowane z bloków skalnych, najprawdopodobniej z piaskowca, na pewno umagicznione, były pokryte siecią pentagramów, runów i skryptów. Te ostatnie informowały, do kogo należały wraz ze wszystkimi istotami w środku.
Budowle łączyła sieć masywnych obsydianowych murów o ozdobnych blankach po obydwu stronach. Szerokość fortyfikacji sugerowała obecność wewnątrz obszernych tuneli lub korytarzy.
Najbardziej interesujące okazało się to, co pozostawało zakryte przed ich wzrokiem. Wszystkie piramidy miały bowiem ogromną część tkwiącą w podłożu, jakby były w nim częściowo zagrzebane. Podstawa ich musiała być kwadratowa, ponieważ w jaskini znajdowały się sześcienne dziury w ziemi, o podobnej wielkości co dół budowli. Piasek tam był wydrążony, a wokół tych miejsc jego fałdy układały się w nieładzie. Dla bardziej domyślnych oznaczało to jedno. Piramidy na życzenie właściciela prawdopodobnie potrafiły magicznie przemieszczać się …
Pochód maszerował dalej. Od dłuższego czasu mijali kolejne piramidy. Szli tak może z pół godziny. Główna droga wiodła prosto, a po jej bokach stali zatrwożeni widzowie. Oni też często oglądali się przez ramię na swych mrocznych strażników…
Wtedy większość dojrzała w oddali najokazalszą z piramid. Kilkanaście razy masywniejszą od największej z pozostałych. Legendę legend… Wyglądała niczym autonomiczne miasto, gdyż z niej do sąsiadujących prowadziła gęsta sieć murów. Hebanowo czarny piaskowiec był jednak na niej gładki jak lustro, a nie matowy i chropowaty jak na poprzednich. Mienił się przy tym magiczną ciemnością, migoczącą co chwila innymi odcieniami czerni.
Właściwości miejsca pozwalały nadal przenikać wzrokiem ciemność, choć żadne światło nie dawało większej widoczności niż na metr. Magia musiała być wielce silna, bo nawet krótkowidzące rasy po raz pierwszy w życiu były w stanie dostrzec z daleka detale. I to tak, jakby były pół metra od nich. Szczególnie wyróżniały się dziesiątki tysięcy runów, które masowo pokrywały wszystkie piramidy. Dopiero z bliska ciemności przebijały odcienie spiżu, najbardziej po czerni ulubionego koloru Seta…
Właśnie grupa miała wchodzić na brukowany pomost, gdy…
Wtedy Arcik popsuł wszystko. Zachęcony powodzeniem ostatniego żartu, przeliczył na oko ilość mrocznych gwardzistów i powiedział, prawie krzycząc:
– Przez pustynię w panice ucieka dwadzieścia tysięcy Sług Seta. Biegną, aż się za nimi kurzy. Przewracają się i podnoszą, aby tylko dalej. W końcu jeden z nich nie wytrzymuje i w biegu pyta wodza:
– Co to za inwazja nas goni? Czemu my tak zwiewamy?
Zdyszany wódz odpowiada:
– Za nami biegnie krasnoludzki paladyn.
– A, no to zwiewajmy. Zaraz, ale on jest jeden? To czemu się nie zatrzymamy?
– Jakbyśmy to zrobili, to wiesz, jeszcze mógłby nas dopaść i któremuś przywalić…
Orki i członkowie drużyny ryknęli śmiechem…
Słysząc to gnom jeszcze dodał:
– E, Secie! Piętnastu paladynów nadchodzi… Zwijaj miasto!
Zabawy było co nie miara…
Nie za długo jednak, bo nie wszystkim było do śmiechu.
Urażeni obrazą boga, Słudzy Seta zaatakowali. Za mniej błahe przewinienia karali śmiercią…
Najgorsze było to, że nie były to już iluzyjne widziadła, a prawdziwe istoty z krwi i kości, które nie znały zmiłowania
Rozdział LXXXVIII
Labirynt Śmierci: PANTEON PRAWYCH
– Co wy byście, żuczki, zrobili bez swojego grubego kapłana? – rzekł Can i rzucił nieznane innym kontrzaklęcie…
Chwilę potem zadziałały nagle dwa efekty, które na pewno nie pochodziły od jednego zaklęcia. Iluzja rozwiała się jakby pod wpływem starcia iluzji, zaś dziwne istoty zniknęły, odesłane z tego świata. Nawet awatarzy byli pod wrażeniem, choć największym niedowiarkiem był tan Onid. Po jego minie widać było, że długo nie ochłonie.
Wszystko co zrobił kapłan stało się tak szybko, żadna z potencjalnych ofiar nie doznała uszczerbku od Sług Seta. Dwie pary jednak nie znikły, ale żadne z tych czterech stworzeń nie atakowało swojego „pana”…
Pierwsza para o dziwo nadal stała za plecami tan Onida. Były potulne jak baranki. Wręcz zachowywały się, jakby wcześniej nic się nie stało.
Druga para pozostała przy… Katanie. Unosiła się lekko nad jego barkami, a zważywszy, że fotel był niesiony, było to dość wysoko. Oba osobniki czarnymi oczyma o pionowych źrenicach, z których biło ciemne, błyszczące światło, spozierały w dal, wzdłuż wszystkich uczestników pochodu. Ich srogie miny, półotwarte usta oraz przyjęte pozy ciała sugerowały jedno: nie darują temu, kto obraził ich boga.
Para ta, pomna konsekwencji ostatnich wydarzeń, na wszelki wypadek postanowiła na pewien czas zniknąć z oczu drużynie i przeniosła się w inny wymiar. Oczywiście nie oznaczało to, że opuściły Katana (na zawsze)…
Arcik poczuł mrowienie na plecach. Zrozumiał swój błąd, ale jak każdy gnom zbytnio nie przejmował się wszelkimi groźnymi minami, pogróżkami czy wrogimi spojrzeniami. Intuicyjnie, co było charakterystyczne dla jego rasy, odgadywał ukryte w nich znaczenie, prawdziwe intencje, a nawet zamiary. Przeczucie mówiło mu, że obecnie Słudzy Seta mogą jedynie pomarzyć o zemście. Otoczony piętnastoma paladynami i tysiącem uważających się za nich orków czuł się nad wyraz bezpiecznie. Na wszelki wypadek jednak podjechał z Ifrat blisko tan Arkadiana. Lepiej, aby jego młody pan znajdował się w pobliżu, gdyby ktoś zły chciał mu zrobić krzywdę.
Tan Sahrac domyślił się, że to już koniec przedstawienia związanego z Setem. Podskórnie czuł jednak, że wypada zrobić również ten sam gest dla innych bogów. Połączył się telepatycznie z Kwiatuszkiem i obydwoje rozpoczęli rzucanie kolejnych zaklęć.
Tan Vercyn nagle padł na kolana. W niezrozumiały dla siebie sposób wyczuł w pobliżu ogromną moc Reptiliona Wielkiego. Gigantyczny smok, spoczywający niczym człowiek w siedzącej pozycji, podpierał pysk prawą łapą. Takiego awatara spotkał onegdaj, a teraz właśnie ponownie ujrzał go w swym umyśle. Wszyscy wokół zobaczyli jednak coś innego.
Miast ścian Labiryntu, istoty w szpalerach i w pochodzie spostrzegły, że otacza ich surowy górski krajobraz nieznanej krainy. Nie widać było żadnych oznak życia, nawet roślin. Proporcje były nienaturalne. Otaczające ich szczyty kończyły się wysoko w chmurach, a sądząc po wielkości, musiały być przeogromne u podstawy. Tylko nieliczni, jak tan Hamilkar, zrozumieli, że ten iście księżycowy krajobraz mógł pochodzić tylko z jednego miejsca – z An-Gchoru. Kontynentu śmierci, jak go nazywano. Ojczyzny smoków i dinozaurów oraz ich monstrualnych matek. Świata równie niebezpiecznego, co niepojętego i legendarnego…
W oddali, na ich tle, wyróżniał się przedziwny zamek w kształcie kła. Miast bloków piaskowca użyto do jego powstania czegoś niezwykłego. Budulec wykazywał jednolitą strukturę i barwę identyczną z prawdziwym smoczym zębem. Poza wielkością różnił się tak nieznacznie, że z daleka można by go spokojnie uznać za prawdziwy. Wyznawcy Reptilliona Wielkiego głosili legendę, że faktycznie pochodzi on od prawdziwego jestestwa, z którym gdzieś w innym świecie starł się ich bóg.
Ci, co mieli dobry wzrok, mogliby przysiąc, że bardzo wysoko nad ziemią w strukturze kła znajdują się przepastne, pionowe szczeliny, z których wylatują lub do których wlatują setki smoków. Ze względu na wysokość bardziej wyglądały jak roje moskitów, jednakże wszyscy domyślali się, że każdy, kto miał zaszczyt dostąpić spotkania z Bogiem Smoków, musiał być na pewno wielkim, antycznym osobnikiem.
Tan Vercyn niedługo cieszył się widokiem siedziby awatara swego boga…
Tym razem nie za sprawą grubego kapłana iluzja znikła.
Tan Abuk klęknął, zaś Saw po krasnoludzku skłonił się przed nowym miejscem. Nawet mały Arcik zszedł z Ifrat i padł na twarz. Miast gór An-Gchoru wszyscy znaleźli się u podnóża siedziby awatara boga Oriaka. Oriaka Sprawiedliwego…
Znajdowali się na podniebnym targowisku otoczonym chmurami. Najwspanialszym, jakie można sobie wyobrazić. Sam plac ciągnął się po horyzont, zaś eleganckie domostwa-sklepy na jego obrzeżach były cudami architektonicznymi. Każde różniło się ozdobami, kolumnami, balkonami, oknami czy dachami. Miały wszakże jedną część identyczną – obszerny kram u podstawy. Upiększały je baldachimy, grube wzorzyste kobierce i tygrysie skóry na ziemi miast dywaników.
Na samym placu rzędami stały ozdobne kupieckie kramy, pełne najprzeróżniejszych towarów.
Miejsce tętniło życiem. Wielorasowy tłum istot już sam w sobie przyciągał wzrok. Przy każdym sklepiku czy kramie tłoczyło się wielu kupujących, zaś bogato odziani mieszkańcy spokojnie przechodzili wzdłuż uliczek. Elfi strażnicy z halabardami, w szpiczastych hełmach, z poważnymi minami patrolowali sektory. Choć na ogół nie wyznawali wiary w tego boga, byli najchętniej wynajmowani ze względu na swą spostrzegawczość i odporność na wszelkie sugestie… Sądząc po dość skąpych, acz ozdobnych strojach pozostałych osób można by wnioskować, że miejsce to znajduje się gdzieś na Archipelagu Wschodnim lub Południowo-Wschodnim.
Nieoczekiwanie zobaczyli siedzibę boga, Pałac pałaców jak go nazywali miejscowi. W niewyjaśniony sposób wzrok wszystkich przebił się przez osłonę niewidzialności i nawet osoby w szpalerze dostrzegły szczegóły gmachu…
Był to prawdziwy pałac nad pałace, rozmachem przebijający wszystko, co stworzyli śmiertelni. Liczne kopulaste wieże mieniły się złotem. Posiadał ogrody miast blanek i wrota otwierane do wewnątrz, które szokowały przepychem i zapraszały do środka. Budowla nie miała okien, a zamiast nich na różnych wysokościach znajdowały się ogromne, bajeczne balkony. Tam najprzeróżniejsi kupcy rozmawiali o interesach. Na niektórych można było zobaczyć handlujące potwory, a nawet… smoki.
Przez otwarte balkony ujrzeli też wnętrza pałacowych sal. W oczy aż bił widok złota i klejnotów, które je upiększały. Bogactwo, przepych i luksus czekały na wyznawców Oriaka Wspaniałego lub Wielkiego Sędziego, jak go nazywali niektórzy…
Wtedy też krajobraz ponownie się zmienił …
Tym razem tan Hamilkar padł na twarz. Aż huk podniósł się, gdy jego zbroja i hełm uderzyły o ziemię. Wtedy to członkowie pochodu i widownia w szpalerze poczuli, że znajdują się w przestworzach…
Miast w Labiryncie Śmierci, pochód wraz ze swym szpalerem widzów, otoczony błękitem nieba, unosił się nad białymi chmurami. Nie byli jednak sami. Choć stopy wszystkich opierały się o powietrze niczym o ścianę czy solidną podłogę, to wokół latały dżiny i anioły.
Te pierwsze, choć zamiast nóg miały nieustający wir powietrza, od pasa w górę przypominały odzianych w łuskowe zbroje łysych, barczystych gwardzistów. W rękach dzierżyły ogromne kostury, których wymyślne końce kojarzyły się z halabardami. Nie były jednak nimi i ci, co bliżej poznali tę broń wiedzieli, że potrafi wystrzeliwać dezintegrujące pociski, kule świętego ognia albo wskrzeszać i uzdrawiać.
Co innego anioły. Te nie były ani odzianymi w płytowe pancerze paladynami ani rycerzami, jak słudzy Gorlama, czy mieniącymi się mrowiem gwiazd na zbrojach paladynami-astrologami Asteriusza. Powietrze przemierzały anioły z rasy kara-achti, odziane w białe szaty magów. Każdy fragment odzienia zdobiły srebrne runy. Widoczne spod nich fragmenty ciał oraz twarze przyozdobione były wymyślnymi tatuażami. Tylko powiewające w powietrzu płaszcze, dużo większe od ich właścicieli, rozpostarte na równie imponujących skrzydłach, emanowały nieskazitelną bielą. Jedynie na plecach znajdował się wyraźny haftowany obraz białego smoka spowitego złocistą poświatą…
Zresztą takiego samego, jaki wyłonił się w pełnej okazałości przed nimi…
Przerażająca wielkość, bijąca moc, którą odczuwali i zachowanie jego awatara świadczyły, że tym razem nie jest to iluzja…
Przed nimi w pełnej okazałości swego majestatu stanął Dagonin Biały.
Rozdział LXXXIX
Labirynt Śmierci: DAR DWÓCH BOGÓW
– „Witajcie, nieulękli wędrowcy, a szczególnie Ty, przyjacielu Asteriuszu i Ty, młody Gorlamie” – telepatycznie do wszystkich odezwał się biały smok. – „Tam, gdzie pojawia się wielka magia, pojawiam się i ja. Jesteście u kresu podróży, a Labirynt nie wytrzyma długo takiej monotonii i spokoju w waszych przygodach. Aktualnie nie są zbyt dynamiczne. W mowie mych wyznawców ująłbym to tak: wiem, że to czas odpływu, ale jak dotąd szliście niczym tajfun, nagle po bitwie wasze zachowanie przypomina flautę na morzu. Gdy huragan walk, wysadzanie ścian albo wrót na dobre ucichną, Labirynt sam przyniesie sztorm, o jakim nie śniliście…”
Miny zebranych wyrażały niewielkie zmieszanie, choć podświadomie wielu zrobiło się miło, że ich działania przyrównano do siły tajfunu.
Biały smok dalej przesyłał informacje, choć tym razem w większości skierowaną do konkretnej osoby:
– „Dostąpiliście zaszczytu obejrzenia siedzib większości waszych bogów. Niestety nie zdążycie już przyjrzeć się siedzibie szlachetnego Askabadana, boga obecnej wśród was tan Irmin, którego jest championką. Wiedząc o tym, połączyłem się z nim niedawno. Bóg Szlachetności, Niezłomności i Pokoju prosił, bym przekazał, że odwiedzi was osobiście. I zrobi to wtedy, gdy nadejdzie czas poświęcenia, a wam zabraknie już sił i nadziei…
Tan Irmin przyklękła na jedno kolano. Oba wyprostowane ramiona skierowała mocno w tył. Choć nadal dzierżyła w dłoniach miecz i tarczę, to ich końce prawie dotykały ziemi, daleko za jej plecami. Była to sławna pozycja modlitewna wyznawców Askabadana, zwana Strzałą Nadziei. Chwilę potem na ludzkiej twarzy srebrnej smoczycy pojawiły się łzy szczęścia…
Krótką przerwę wykorzystał Bóg Gwiazd i odezwał się do przybyłego:
– Witaj, Dagoninie Biały, mój druhu i wierny przyjacielu. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy nasi pierwsi awatarzy mieli możliwość spotkać się po raz ostatni. Nawet nie śmiałem przypuszczać, że zdecydujesz się odszukać zaklęcie Kwiatuszka, wejść w nie i przepłynąć tutaj. Choć możesz bezpiecznie przemieszczać się z jednej emanacji magii w drugą, to ryzykowne jest pojawiać się w Labiryncie Śmierci…
Tym razem Bóg Magii odpowiedział nie używając psioniki:
– Co do naszego ostatniego spotkania, to widzę, że nie zapomniałeś, jak uwalnialiśmy się z więzienia Organitiona. Nie licząc Nehverusa, to ostatni z prawych bogów, którego ten pochód powinien zobaczyć. Cieszy mnie jednak, że w waszym gronie nie ma jego wyznawcy. Jeszcze znalazłby pretekst i pojawił się, szukając okazji do bitew, rzezi i mordu. Posiada niezniszczalne siły do prowadzenia wszelkich wojennych zmagań. A jego zabójcy…
– Wiem, przyjacielu. Moja młoda służka Hannah, którą porwano w tym Labiryncie, była uprzednio jego okrutną morderczynią. Ten oto Pierwszy Bezimienny jest jej mężem i wyruszył z nami, by ją odszukać. Możesz nam pomóc?
– Na szczęście mogę, ale teraz nie macie czasu tym się zajmować. Służka wraz z Drugim Bezimiennym oblegana jest w pierścieniu przez władcę trzeciego poziomu Labiryntu. Nie próbujcie jej pomagać. Jest was za mało, aby mu się przeciwstawić. Przejdźcie ostatnie komnaty tego poziomu, odpocznijcie i wkroczcie do jego siedziby. Potem pozostanie wam jeden dzień, by go dopaść i pokonać nim cykl się dokona. Moja ingerencja w wasze losy już się kończy. Niedługo Labirynt mnie stąd wypchnie i odpowie burzą chaosu. Zróbcie większą przerwę na trzecim poziomie, albo nie przetrwacie. Taka jest moja rada, a wybór należy do was.
– Wiem, przyjacielu, że to ostatnie chwile spokoju, o jakich potem już tylko będziemy marzyć na niższym poziomie. Masz rację, potrzebujemy odpoczynku. Nawet mężny Gorlam stracił wiele wszechmocy na finezyjne otwarcie pewnych wrót. Gdyby nie skorzystał z mojej mocy, nie przyszedłby nam z odsieczą. Jeszcze jedno: jest z nami Can z jego zapomnianym bogiem. Nie zaryzykuję ponownego użycia swych astrologicznych mocy, a nie mogę dociec, kim jest i co się kryje w jego zaciśniętej dłoni. Czy możesz w tym również pomóc?
Nastąpiła krótka chwila ciszy i zastanowienia. Wiele oczu z napięciem wpatrywało się w oblicze ogromnego białego smoka w złocistej poświacie…
– Nie pomogę ci, przyjacielu, mimo że pragnę tego z całego serca. Moje boskie oczy nie widzą go, choć wiem, że jest, a oczyma mych aniołów mogę oglądać go do woli. Wiem tylko, że w jego dłoni spoczywa los tego świata i że coś wiąże go z ostatnim z prawych. Z waszym młodym Katanem. Bądź mu przyjacielem, a przetrwasz, bądź mu wrogiem, a przepadniesz… A co do dłoni…
W tym momencie wszystko ponownie zniknęło. Już nie było przestworzy, aniołów, dżinów i boga strzegącego zasad i potęgi magii. Był tylko Labirynt i wiele, bardzo wiele zaskoczonych istot…
Tan Sahrac wzdrygnął się. To, co się stało, nie zależało od jego woli czy woli Kwiatuszka. Tego dokonał ktoś inny. Aby jednak morale nie załamało się, postanowił wyświadczyć ostatnią przysługę. Jeden wyznawca bowiem nie widział siedziby swego boga, a tego bóstwa żadną miarą nie można było ignorować…
Tan Kaldahar poczuł, że umiera. Pełen wiary w swego umiłowanego Pana oddawał się temu z rozkoszą. Nie panikował, gdyż jako champion sławnego Morglitha tylko w stanie komy – półśmierci, półżycia mógł rozmawiać ze swym bóstwem.
Poczuł znajomą więź, a potem na głos zaczął powtarzać święte słowa…
Otoczenie zmieniło się nie do poznania. Miast potrójnego korytarza Labiryntu, wszyscy znaleźli się w… grobach. Choć były otwarte od góry, to ciemna jak noc ściana magii zasłaniała widok. Czuli, że pozostali są blisko, jednak ich ciała ograniczały zimne płyty zamkniętej przestrzeni, której jedynym wystrojem były trumny. Ozdobne, dopasowane wielkością, miękko zapraszały do ułożenia się w nich i zamknięcia oczu. Na wieki…
Nikt jednak nie chciał się kłaść. Każdy twardo stał na nogach, próbując ze wszech miar udowodnić, że jeszcze nie przyszła jego pora na spoczynek. Niektórzy modlili się, ale wielu sięgało brzegów swych grobowców, by się z nich wydostać. Nie mogli, choć ich miejsca spoczynku nie były zamknięte od góry. Jeszcze…
Wtedy mroczną ciszę rozproszył śpiewny głos tan Kaldahara:
W imię czaszki na mym sercu,
W imię śmierci na kobiercu.
Pan dusz istot już wymarłych,
W imię stworów nieumarłych.
Śle słowa Dagonina Białego,
Co odsuną was od złego.
Dar przesyła on ogromny,
Co na wieki będzie pomny.
I wasz oręż magią zdobi,
Tak, że nikt go nie podrobi.
Niech mu każdy imię nada,
Bo inaczej nie wypada…
A po krótkiej przerwie dodał:
Ten, co teraz tego nie zrobi,
Swój grób zaraz… sobą ozdobi!
Tak oto ostatnia wola i dar Dagonina Białego została przekazana ustami championa innego boga. Boga Śmierci, Morglitha…
Znów pojawili się w Labiryncie Śmierci. Trochę trwało, nim otrząsnęli się z przygnębiającego wrażenia, jakie wywarł na nich pobyt we własnym grobie. Nie zastanawiali się jednak długo. Słowa tan Kaldahara wywołały wielki popłoch. Oczywiście, nie wszyscy zrozumieli je od razu, ale ponieważ pochodziły od samego Morglitha, nikt nie zwlekał z nadaniem imienia. Idiotyzmem byłoby sprzeniewierzenie się temu, co decydowało o życiu i śmierci, a często i o tym, co po niej. Każdy w pochodzie i szpalerze wyciągał swoją ulubioną broń i zastanawiał się nad imieniem dla niej. W końcu pierwsi zaczęli je nadawać. Z pozostałych nikt nie chciał być ostatni. Tan Arkadian na przykład nazwał swój miecz Czterogwiazdą, a meduza, jego żona wybrała imię Czterogrot.
Tylko gruby kapłan miał problemy, bo nie dysponował żadną bronią. Mimo to powiedział:
– Mój miecz paladyński, zdobycz obiecana w Komnacie Luster, który gdzieś czeka na mnie nazywać się będzie Tanak Olbrzymi. No, bo jak tusza duża, to i nazwa musi być adekwatna.
Ci, co nadali nazwy, od razu spostrzegali, że na ich orężu pojawiły się dwa symbole. Jeden był miniaturowym białym smokiem w złocistej poświacie, drugi po przeciwnej stronie wyglądał jak… czarna, wypukła czaszka.
Dwie bronie jednak zmieniły się kształtem nie do poznania…
Pierwszą był łuk Mantisy, przy którym pojawił się kołczan białych strzał. Gdy dziewczyna mu się przyjrzała, na jej twarzy od razu zakwitł szeroki uśmiech. Broń zmieniła się nie do poznania. Wyglądała jak sklejone ze sobą równolegle cztery kościane łuki z jednym otworem pośrodku. Powstał on poprzez lekkie wygięcie środkowej części „drzewców”, przez co utworzyło się tam miejsce na grot strzały. Otoczone było przez cztery dziwne ostrza, które najprawdopodobniej obejmowały i przytrzymywały przód pocisku, gdy napięto cięciwę.
Meduza natychmiast nałożyła strzałę, którą od razu posłała w dal. W chwili gdy wylatywała przez rozszerzenie, momentalnie uległa przemianie. Cztery ostrza w jakiś magiczny sposób rozszczepiły pocisk na tyle samo części, przez co w dal poleciało coś na kształt promieni światła. Wyznawcy Asteriusza mogliby przysiąc, że były to promyki gwiazdy. Sekundę później cztery białe strzały wbiły się w ścianę Labiryntu, aż do połowy długości drzewców. Potem eksplodowały. Nikt z obecnych nie był nigdy świadkiem czegoś tak niemożliwego, ani nie wyobrażał sobie, że istnieje strzała, która na ponad pół metra wbije się w lity mur, i to na pewno magiczny. Poza tan Uramisem nikt też pewnie nie spostrzegł, że na lotkach każdej z czterech strzał pojawiły się aż cztery symbole bogów. Widząc skuteczność swojej broni, Mantisa z radości wspięła się na tan Arkadiana. Otaczając go splotami i ramionami, poczęstowała wyjątkowo długim pocałunkiem.
Druga broń, równie mocno zmieniona, należała do tan Kemota. W jego dłoniach spoczywała ogromna kusza z dwoma skośnie ułożonymi po bokach magazynkami na bełty. Nie widać było żadnego mechanizmu napinającego, a nawet zaczepu na cięciwę. Za to z prawego boku drzewca kuszy znajdowały się cztery runy, symbole bogów. W odróżnieniu od broni Mantisy, zamiast symbolu mitrylowej wagi widniał symbol Gorlama Walecznego.
Tan Kemot uniósł kuszę i przyjął pozycję strzelecką. Intuicyjnie dotknął pierwszego znaku, symbolu swego boga. W tym samym momencie przepełniła go odwaga i brawura, a dwa bełty pojawiły się na szerokim drzewcu. Gdy paladyn dotknął wizerunku białego smoka w złotej poświacie, cięciwa w magiczny sposób napięła się i zahaczyła o bełty. Muśnięcie następnego uniosło z przodu broni coś na kształt ażurowej gwiazdki. Tan Kemot wyczuł, że niewidzialna moc kieruje jego spojrzeniem i przeznaczeniem bełtów. Wzrok strzelca powędrował przez środek tajemniczego celownika. Natychmiast na jego obliczu pojawił się uśmiech, a on sam rzekł:
– Na cztery ręce malauka! Widzę cel tak, jakbym stał pięć metrów przed nim.
Gdy palec tan Kemota musnął ostatni symbol, czyli czarną czaszkę, oba pociski pomknęły w dal. Gdzieś tam daleko z głośnym „pin” odbiły się od ściany. Właściciel broni, ponieważ też był gwardzistą, zasępił się tylko nad faktem, że ma zaledwie osiem zapasowych mini-kołczanów, choć po dwadzieścia bełtów każdy. Nie opuszczało go niepokojące przeczucie, że wkrótce mu ich zabraknie…
Marsz wzdłuż szpaleru widzów trwał jeszcze około godziny. Dopiero wtedy po prawej stronie ściany zobaczyli drzwi, niepodobne do tych, jakie wcześniej mijali. Tu szpaler kończył się. Wielkie dwuskrzydłowe wrota w miedzianym kolorze pokrywały magiczne runy i dziwne guzki. Spomiędzy nich wystawały ostre kolce, długie na ćwierć metra.
Wielu zrozumiało, że to cel podróży. Dwie ostatnie komnaty prowadzące na najniższy poziom Labiryntu.
Nim jednak ktokolwiek z czołówki pochodu miał szansę sprawdzić pułapki czy cokolwiek powiedzieć, z ogłuszającym hukiem obie połówki wrót otwarły się na oścież, a nieprzygotowanym na to awatarom, członkom drużyny i orkom ukazało się wnętrze ogromnej komnaty. A w niej…
No właśnie. Na widok czegoś takiego nikt nie był przygotowany. Zupełnie nikt…
Tylko gruby Can, choć równie zaskoczony, instynktownie postanowił ratować sytuację. Roztrącając pancernych kompanów, dosłownie wszarżował do środka. Nie bacząc na straszliwe niebezpieczeństwa, zabójczą magię i niewidoczne jeszcze pułapki, rzucił się, by sprostać wyzwaniu…
Chwilę później w podobnym stylu, ale z toporem w dłoni zrobił to Saw. Niestety. Gdy tylko pędzący krasnolud minął próg… wielkie kolczaste wrota zamknęły się z ogłuszającym trzaskiem…