Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Krzaki - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 maja 2025
6,06
606 pkt
punktów Virtualo

Krzaki - ebook

Mariusz Lakier nieco sobie nagrabił. Ściga go gang i policja. Jedynym miejscem gdzie może ich zgubić jest wieś o osobliwej nazwie Krzaki. Napotyka tam liczne indywidua. Z niektórymi zaprzyjaźnia się, z innymi toczy wojny, zaś ku płci przeciwnej lgnie jak magnes do lodówki. Czy zostanie zaakceptowany przez wiejską społeczność?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-510-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Jeszcze tydzień temu napisałbym o sobie, że jestem członkiem Gangu Rzeźników, natomiast dziś jestem uciekinierem. Przez równo sześć dni sprzedawałem wiadomości gangowi z konkurencji, aż siódmego dnia zostałem wykryty przez kolegę, Dariusza Beznogiego.

Parę godzin temu dostałem info, że mam zostać zgładzony. Telefon zabrzęczał, powiedziałem halo, a głos w samsungu oświadczył mi, że moja godzina właśnie wybiła. Godzinę temu wskoczyłem do fiata uno i pojechałem na Warszawę.

Jadę w nerwach, w nerwach tak wielkich, że jakbyś, drogi czytelniku, doświadczył ich, tych nerw, to byś popuścił. Powiadam; najmocniejszy nerwosol by nie pomógł! Jadę zatem, a że pod maską silnik należy raczej do tych marniejszych, to wkurzenie osiada łagodnie na mych ustach, które w pałąk wykrzywione, które złe, szpetne.

Auto prowadzę sprawnie, bo w latach poprzednich ja szkoliłem ludzi, dzień w dzień siedząc w tej elce jak jakiś patafian skończony. Tymczasem nerwy rosną, a bluzgi wydostają się na zewnątrz, wybrzmiewając w przestrzeni owej puszki, jaką jest ten mierny i bierny fiacik. Tym samochodem daleko nie zajadę, myślę we dyni swej, hamuję przeto, coby do konkluzji mądrej dojść. A konkluzja owa brzmi: juma.

Staję więc na parkingu pod karczmą pod lasem i patrzę: tam beczka, tu citroen, tam honda.

Gaszę unasa, wychodzę drzwiami solidnie trzaskając, podbijam na pewniaka do beczki i łokciem robię trach. Alarmu na moje szczęście nie ma zainstalowanego, dłonią więc klamki wewnętrznej szukam, otwieram, tam kabelki pod kółkiem cyk-myk, i już żeśmy w domku są.

Gaz do dechy i pa pa lichy fiacie jeden. Sunę szosą suchą. Co chwilę zerkam w lusterko, czy czasem nie siedzi mi na ogonie pragnący mnie zabić zakapior, lub poinformowany o kradzieży merola policmajster. Muzy na razie nie włączam, panuje bowiem zbyt napięta atmosfera, by próbować odprężać się przy jakiejś nucie.

Kiedy wjeżdżam w teren zabudowany — zwalniam, lecz tylko trochę, by za chwil kilka depnąć na ostro. Jedziem. Na wysokości Kielc odbijam od głównej, skręcam w lewo i myślę, iż drogami powiatowymi lepiej jeździć. Nagle do głowy wpadło mi dość popularne w Polsce imię: Barbara. No jasne! Przecież Barbara Gęś mieszka we wsi Raków.

Pani Barbara Gęś to moja była nauczycielka z podstawówki, która uczyła chemii. Zapadłem jej w pamięć po tym, jak pewnego dnia do klasy wtargnął jej były uczeń. Od razu doszło do mnie, że jest nietrzeźwy. Gość, jakby nigdy nic, podszedł do prowadzącej lekcję pani Gęś i przystawił do gardła biedaczki — nóż. Paulina — przewodnicząca klasy — od razu dała dyla, co przykuło wzrok napastnika. Wykorzystałem sytuację następująco: otóż kiedy dobiegłem do gamonia, kopnąłem go w łydkę, co sprawiło, że stracił równowagę, odciągnąłem wtedy panią Gęś w bezpieczne miejsce, i rzuciłem się do walki. Bez problemu powaliłem pijanego dryblasa, i trzymałem aż do przyjazdu odpowiednich służb.

Po tym wydarzeniu stałem się ulubieńcem Pani Gęs, i mimo że na koniec miałem zawsze dwóję, to sympatia przetrwała próbę czasu.

Zresztą pani Barbara to jedyna osoba, która pisała do mnie listy, podczas mej pierwszej, półtorarocznej odsiadki. Przemiła istota.

Zajechawszy przed jej dom, próbowałem zlokalizować domofon, lub coś w tym stylu, ale nie znalazłem, więc postanowiłem otworzyć furtkę, nie przejmować się ujadającym burkiem, i zapukać do drzwi. Puk puk, puk puk. Otworzyła. Kilka chwil musiało upłynąć, nim zajarzyła kim jestem.

— Mariusz — zawołała jakby zbolałym głosem — tak dawno cię nie widziałam, daj buzi!

Po wstępnych pocałunkach, mizianiach, zdrobnieniach dotyczących wyglądu, typu: oj policzki ci się zaokrągliły, weszliśmy do środeczka.

Jako że ta przemiła istota mieszkała tylko z mężem, w domu panował klimat swoistego wyludnienia; otóż miało się przeczucie, iż najlepsze lata ten dom ma już za sobą, a były to lata, w których, prócz tego, że z materialnego punktu widzenia nie można było narzekać, to jeszcze roiło się w nim od ludzi, bowiem pani Barbara miała aż siedem pociech: trzech synów i cztery córki, co szybko powychodziły za mąż, więc mieszkanie czasem przypominało ul z racji zamieszania i przyjemnej głośności.

Mąż — pan Ireneusz — podał mi dłoń, potrząsnął nią solidnie i zaprosił gestem gospodarza do stołu. Pani Barbara prędko przyrządziła kawę, a ja, kiedy usiadła do stołu, też wyłożyłem kawę na ławę.

Powiedziałem, że jestem ścigany, że grozi mi śmierć, że muszę „zniknąć” w jakiejś dziurze tak, żeby nikt nie mógł mnie znaleźć. Tamci załamywali ręce przejęci do granic możliwości, wszak ja dla nich byłem niczym syn. Natomiast Pani Gęś od dawna wiedziała, że moja życiowa droga nie należy do normalnych, że jest, mówiąc zupełnie szczerze — zła.

— Musisz, tak jak powiedziałeś, zniknąć, i to na dobre parę lat — powiedziała. — Znam pewne miejsce, które mógłbyś obrać sobie za cel. Tym miejscem jest wieś Krzaki. Na szczęście drogi w naszym kraju są tak, tu akurat na szczęście, źle zbudowane, że nie ma siły, żeby drogą taką czy inną dostać się do owej wsi. Jedynym rozwiązaniem jest rzeka. Popłyniesz nią, drogi Mariuszu, i za dwa dni powinieneś dotrzeć na miejsce.

— Rzeką? A czy macie łódeczkę?

— Nie — odparł pan Ireneusz. — Mamy natomiast wanienkę.

— Jaką znowuż wanienkę? — zapytałem zdziwiony.

— Miałeś kiedyś dziecko? — rzucił pytaniem pan Gęś.

— No raczej nie.

— To w takim razie możesz chyba wyobrazić sobie wanienkę, w której myje się niemowlaki?

— Niemowlaki?

Pan gospodarz łaskaw był odejść na kilka chwil od stołu, by po minucie wrócić z rzeczoną białą, plastikową wanienką.

— I ja mam się do czegoś takiego zmieścić? — zapytałem zdezorientowany.

— Musisz. Ta wieś otoczona jest bagnami, tylko rzeką można się tam dostać.

— To mam rozumieć, że mieszkańcy tej wsi są odcięci od świata?

— Nie. Mieszkańcy mają swoje tajemne dróżki, prowadzące do różnych miast. Natomiast ludzie z zewnątrz praktycznie nie mają możliwości dostać się tam. Rozumiesz? — Gospodarz robił wszystko by nakreślić mi sytuację.

— Rozumiem. Ale nim odpłynę jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz. Przyjechałem tu kradzionym mercedesem. Muszę się go pozbyć, inaczej będziecie mieli przeze mnie problemy.

Nie namyślając się wiele, wsiadłem za kółko i pojechałem do najbliższego cepeenu. Kupiłem benzynę, którą wlałem do kanistra, zapłaciłem i depłem, jak to się mówi, na pedał. Po paru minutach dotarłem do lasu. Oblałem auto benzyną, nawet do środka sporo nalałem. I w ruch poszła zapałka.

Uciekłem jak najdalej, by wybuch nie osmalił mnie. Tak oto puszczałem z dymem ślad, ważny tak samo dla gangu, jak i dla policji.

Wróciłem, uściskałem panią Barbarę, panu Irkowi ścisnąłem prawicę i gdy wtryniono mnie do owej wanienki niczym jakiegoś Mojżesza, popłynąłem razem z prądem rzeki.

Okutany w przeróżnej maści fatałachy, z racji iż grudzień mocno dawał się we znaki, płynąłem gapiąc się w niebo. Plus stanowił bez wątpienia fakt, iż Grudzień tego roku nie obfitował w mrozy, dlatego spokojnie mogłem sobie płynąć we wspomnianej wanience, nie zawalając mózgu problemami w stylu: lód czy śnieg. Miałem także przygotowane wiosła, zrobione z byle deszczułek, by w razie zastoju móc odpychać łódeczkę.

Rzeka na początku nie robiła mi psikusów. Płynąłem szybko póki była wąska, lecz gdy rozszerzyła się na maksa, miałem problemik.

Wyjąłem podówczas wiosełka i hej przygodo! Wiosłowałem wzorem jakiego wioślarza.

Najgorsze były jednak noce. Ziąb dawał porządnie w kość, więc telepałem się pod kocami, płachtami, kołdrami jak jaki galaretnik zasrany.

Na szczęście przezorny pan Ireneusz ruszył swą głowiną i dzięki temu miałem przy sobie litra czystej wódki. Abym nie przeholował, liter rozlany został do dwóch butelczyn. Kiedy chwyciłem za jadną, po paru łykach jakoś szybko nadeszło ciepełko, a i humor podreperowany został. Kusiło mnie, by zaśpiewać coś, jakąś kolendę, bo do świąt zostało parę dni, czy inną piosenkę z lat młodości, lecz rozum podpowiadał, żeby zachować ostrożność, boś w końcu uciekinier, a nie badacz rzeki, czy inny biolog, bądź geograf — rzekłem do siebie lekko zagniewany.

Następnego dnia mijał mnie inny stateczek, ni to wycieczkowy, ni to rybacki, a facet, wychylony przez burtę, patrzył na mnie przez lornetkę.

— A co się gapisz, płynąć nie wolno?

— A masz pan uprawnienia?

— Jakie znowu uprawnienia?

— Chyba muszę zadzwonić na straż rzeczną.

— A dzwoń sobie pan, gdzie chcesz.

Gdym to powiedział, szybko skierowałem swą wanienkę ku brzegowi, by jednak ten odcinek rzeczny sobie odpuścić, i zwyczajnie pójść sobie brzegiem, wzdłuż rzeki. A więc założywszy wanienkę na głowę, szedłem zaroślami, krzakami różnymi, w których można było zauważyć rozmaite tak zwane artefakty, typu: zużyte kondomy, flaszki po winach, flaszki po wódkach, puszki po piwach, jakieś starocie, typu zdezelowany zderzak od samochodu, zużyte łóżko, opony i gruz.

Gdzie ci ludzie mają rozum, rozmyślałem. Przecież, gdy śmiecić będzie każdy, za jakiś czas okaże się, iż kompletnie nie ma miejsca wolnego od śmieci. Czy ludzie durakami są? — rozważałem w duchu.

Kiedy jednak wieczór nadszedł wielkimi krokasami, puściłem wanienkę na wodę, i sam się do niej wgramoliłem. Nocą nie doświadczałem żadnych przykrych przygód, za to rozpamiętywałem to, co spowodowało cały ten syf w jakim się znalazłem. Otóż trzeba wiedzieć, iż w gangu Rzeźników spędziłem równo pięć lat. To długi czas, w którym nawiązałem mnóstwo znajomości z ludźmi z półświatka. Na początku w gangu pełniłem funkcję takiego chłopca na posyłki, czyli do mych obowiązków należało kogoś zawołać, gdzieś pojechać i kupić skrzynkę wódki na imprezę, lub ewentualnie obić komuś symbolicznie ryja. Potem awansowałem i stałem się złodziejaszkiem, co to kradnie na zamówienie. Na przykład do naszego gangu przyszło zgłoszenie, że trzeba okraść pewien lombard niedaleko centrum. No to ja wskakiwałem na rower, czasem lazłem z buta i dokonywałem włamu na bezczela, czyli wiadomo: wówczas nie było jeszcze wszędobylskich kamer monitorujących, więc się szło, łomem robiło się dziurę w drzwiach i zgarniało się złoto i srebro do wora. Potem uczyniono mnie dziesioniarzem. Miałem kroić zagraniczniaków w większych miastach Polski, takich jak Kraków, Wrocław, Warszawa, Łódź. Po miesiącu takiej działalności dość szybko dołączyłem do grupy odbierającej długi, jakieś pieniądze, haracze. Wiadomo, że pracowało się z różnymi ludźmi, że niektórzy chcieli być jak bohaterowie z filmów akcji, więc ponosiła ich fantazja, a ja i moi koledzy używaliśmy wówczas siły. Dochodziło do pobić, lecz w tamtym okresie nikogo nie zabiłem. Następnie, kiedy w grę weszły narkotyki, przydzielono mi do pilnowania całkiem spory obszar w województwie podkarpackim, bo to było tak, iż nasz gang, gang Rzeźników działał w paru województwach, we wschodniej Polsce. Do moich zadań należała wówczas kontrola dystrybucji amfetaminy i marihuany, a także tak zwane pilnowanie dziwek, aby zarobiony hajs przynosiły do mnie, a ja wówczas odpalałem im jakiś tam procent. I właśnie wtedy przyjechał do mnie czarnym porszakiem pewien postawny mężczyzna i wręczył mi karteczkę, na której napisane było, że dnia tego i tego, w lokalu Dwa serca mam stawić się sam na rozmowę.

Lokal ten znajdował się w Lublinie, więc, nie mówiąc nikomu nic, pojechałem na ową rozmowę. To wówczas zaproponowano mi, bym sprzedawał im informacje dotyczące mego gangu. Powiedziałem: nie ma sprawy. Dlaczego podjąłem taką decyzję? Otóż pewnego piątku zawitałem do krakowskiej dyskoteki i kiedy poszedłem za potrzebą do kibla, zobaczyłem przez szparę uchylonych drzwi Dariusza, który robił to z moją. Co prawda szybko zorientował się, iż ktoś na nich patrzy i zamknął drzwi, ale na szczeście nie skumał, że to ja. W pierwszym odruchu chciałem tam wparować, wziąć drania za kołnierz i strzelić mu z misia, ale strach wziął jednak górę i nie zrobiłem nic.

Właśnie dlatego podjąłem decyzję o współpracy z tym gangiem. A był to gang Zerojedynkowych. Wolałem pogrążyć gang Rzeźników, miałem zresztą dość takiego życia.

Dariusza Beznogiego uważałem za najbliższego współpracownika, i to od niego przyszła do mnie wieść, że on wie, że sprzedaję wiadomości do Zerojedynkowiczów. Powiedział, że on gangu nie zdradzi, ale że uważa mnie za przyjaciela, to da mi parę godzin na wyjazd. Skąd w ogóle dowiedział się o tym, że miałem kontakty z Zerojedynkowcami? Otóż miałem w aucie założony podsłuch, a osobą która mi go założyła był właśnie Dariusz.

Wsiadłem na wariata w byle auto i dałem dyla. A teraz płynę wanienką do wsi Krzaki.Rozdział 2

Był mglisty ranek, kiedy obudziły mnie hałasy; okazało się, że wpłynąłem wanienką w szuwary, w wielkie suche trawy czyniące szelest.

Było przeraźliwie zimno, więc chciałem natychmiast opuścić ową wanienkę, lecz nie byłem pewien, czy miejsce w którym jestem to moja destynacja, wieś Krzaki. Ciężko mi było wygramolić się z tej prowizorycznej łódeczki, a buty przemokły całkowicie. Musiałem przecież pokonać długi dystans podmokłości, nim dotarłem do brzegu. Pomyślałem, że wypadałoby uczynić swoisty rekonesans, ale wszędzie ta cholerna mgła! Czy ja dotarłem w ogóle do wsi, czy może tkwię na pustkowiu, między łąkami, polami, nieużytkami rolnymi? Różne myśle telepały się po zmęczonej łepetynie.

Stałem przez jakiś czas pogrążony w smutku i zrezygnowaniu, aż z mgły wyszedł człowiek. Miał siwe włosy, siwą brodę, na głowie zaś czapka sterczała pionowo. Na nogach długie, sięgające kolan gumofilce. Odziany w dość styraną kurcinę, rzekł:

— Wszelki duch Pana Boga chwali!

— A o — powiedziałem jak głupek, nie wiedząc co mam mówić.

— Nie wyglądasz mi pan na tutejszego, ja w tej okolicy wszystkich znam, pana zaś nie kojarzę…

— Mariusz jestem, ale ludzie mówią na mnie Lakier… — wydukałem nieśmiało.

— Dobrze, że nie klakier — rzekł mężczyzna i wybuchnął szczerym śmiechem. — Ja jestem Luty. Znaczy taką mam ksywkę, z którą wiąże się pewna dłuższa historia, ale nie czas i miejsce na tego typu opowieści.

— Czy dotarłem do wsi Krzaki?

— No, w pewnym sensie tak, choć do samej wsi z pół godziny drogi. Trzeba wpierw bagna pokonać.

Nastała niezręczna cisza.

— Przychodzę tu często na pstrągi — powiedział Luty. — Nagle usłyszałem jakieś szumy, szelesty, więc ucichłem i zacząłem wypatrywać, aż ujrzałem pana, panie Lakier.

— No cóż… a czy mógłby pan doprowadzić mnie do wsi?

Luty zmierzył mnie od stóp do głowy, po czym rzekł:

— Mam nadzieję że nie jest pan żadnym zbirem, który uczyni zamieszanie w naszej wiosce?

— Hmm. Właściwie to jestem zbirem i właśnie uciekam przed gangiem i policją. Ktoś polecił mi właśnie tę wioskę, że niby będę tu bezpieczny. — Nastąpiła tu dłuższa pauza. Pewnie starszy mężczyzna trawił to co mu zakomunikowałem.

— Okej. Mogę zaprowadzić pana do wsi, pod jednym warunkiem: że oświadczysz pan, że zrywasz pan z dotychczasowym życiem. W innym wypadku nie pomogę panu. Nie chcę we wsi gangstera, który może sprowadzić większe neszczęście.

— Ja już zerwałem z życiem gangsterskim, inaczej bym przecież nie uciekał. Proszę mi pomóc, obiecuję, że nie będę sprawiał kłopotów.

— Wie pan co — odezwał się po dłuższym milczeniu Luty — raczej śmierdzi mi to podstępem. Pan wybaczy, ale jednak nie. Niech pan szuka pomocy gdzie indziej.

— Nie chcę umrzeć — rzuciłem cicho, mając łzy w oczach.

— A co mnie to gówno obchodzi? My i tak mamy notoryczne problemy z takim Szpecem. Paszoł won!

Wyjąłem wówczas zza pazuchy karabin i celując w faceta, huknąłem:

— Prowadzisz mnie do wsi, albo przetnę cię jedną serią!

Dziadek podniósł ręce do góry i grzecznie szedł przed siebie. Musieliśmy wejść w jakąś gęstwinę pełną badyli i krzaków, albowiem co chwile coś mi strzelało w twarz. Lecz w tej mgle nic nie szło zobaczyć. Totalne rozlane mleko. Bałem się, że facet skorzysta z mgły i czmychnie mi gdzieś, na szczęście trzymałem go blisko siebie na muszce.

Nagle doszliśmy do terenu miększego, a rzekłbym, iż bagnistego. Luty kazał wsiąść na tratwę, a sam wziął wiosło, a raczej długiego kija i manewrował nim tak, byśmy mogli się przemieszczać. Cały czas miałem w głowie jedno: oby mnie nie przechytrzył.

Gdy dobiliśmy do brzegu, rzekłem:

— Teraz doprowadzisz mnie grzecznie do swego domku. Pamiętaj, że cały czas mam cię na muszce. Jeden fałszywy ruch, a będzie po tobie.

Starzec pokiwał tylko głową i szedł powoli, pokonując śmietanową biel mgły. Po chwili zorientowałem się, że faktycznie weszliśmy w obszar wiejski, bo co i rusz ktoś obok nas przechodził, i choć nie było tego kogoś widać, to wszelkie odgłosy wyraźnie świadczyły o tym, że teren dookoła nas jest zabudowany. Mimo totalnej mgły Luty był doskonale zorientowany w terenie i bez problemu zaprowadził mnie do domu. Jakby nic otworzył drzwi, wszedł do środka, ja zaraz za nim.

W środku pachniało bigosem oraz tytoniem.

— Mogę zapalić? — zapytał, a ja szukałem miejsca do klapnięcia zadem.

— To twój dom, rób co chcesz.

Luty zapalił papierosa i zaciągnął się nim głęboko.

— Tego mi było trzeba. Zawsze w sytuacjach stresowych palę, wie pan?

Próbuje mnie zmiękczyć, uczynić mniej uważnym, muszę być czujny — pomyślałem.

Byliśmy w kuchni, która to stanowiła pierwsze pomieszczenie. Ja siedziałem przy małym stole, pan Luty natomiast dopalał papierosa przy piecu kaflowym. Na kuchence stały brudne garnki, w jednym z nich był świeży bigos. Aż ślinka napłynęła mi do jamy ustnej. Zauważyłem też, iż w wiszących szafkach drzwiczki były wypaczone.

Poczułem, że z biegiem czasu adrenalina zmalała, więc powiedziałem tonem łagodniejszym:

— No to robimy tak: Pozwolisz mi pan zamieszkać tu na jakieś parę dni. Niestety będę musiał wychodzić z panem, bo nie ufam panu. Szkoda że to się tak pokiełbasiło, że musiałem wyciągnąć broń. Myślałem, że nie napotkam oporu, szukając schronienia.

— Kiedy się spotkaliśmy, powiedział pan, że ktoś polecił panu naszą wioskę. Czy mogę wiedzieć kto to taki? — zapytał Luty, zmieniając wyraz twarzy z przestraszonego na zaciekawiony.

— Pani Barbara Gęś.

Cisza długa a płytka przetaczała się przez kuchnie starszego pana. Ten natomiast gładził brodę, tłumiąc kipiący w nim śmiech.

— Co pana tak rozbawiło? — zapytałem z wyostrzoną czujnością.

— A to, że pani Basia Gęś to moja dobra znajoma i wiem, że jeśli to rzeczywiście ona panu o nas powiedziała, to musi być pan godzien zaufania. Niech pana uściskam!

Wstałem i podszedłem do mężczyzny; uścisków nie było końca, nawet całusy poszły, a jak, i, dzięki Bogu otuliła mnie taka swojskość, że wszystkie lęki i strachy poszły natychmiast precz.

— To ja na jednej nóżce do sklepu po flaszkę skoczę, a pan niech się tu czuje jak w domu! — oświadczył Luty. Zmroziło mnie wówczas nieco, bo pomyślałem, że właśnie idzie zadzwonić na policję, bądź zwołać tu paru chłopów, żeby mi spuścili łomot. Przystawiłem więc łeb do okna i śledziłem owego męża, co to go jeszcze niedawno na muszce trzymałem, lecz zniknął za winklem i tyle go widziałem.

Teraz się okaże, czy rzeczywiście go do siebie przekonałem — pomyślałem ściskając karabin. Jeśli wróci z flaszką, znaczy to, że po kłopocie, ale jeśli nie…

Drzwi gruchnęły a dziadek wszedł do środka. Ujrzawszy mnie do broni przytulonego, zawołał:

— Hejże, a co to ma znaczyć? Przecież wytłumaczyliśmy sobie pewne sprawy, po co ta nieufność?

— No wie pan — rzekłem, odkładając gnata — ta nieufność to zawodowe skrzywienie, wie pan…

— Wiem wiem, niech się pan w końcu rozluźni, nie można w permanentnym stresie żyć. No, usiądź pan, zaraz poleję gorzałki.

Luty powolnymi ruchami zdejmował z siebie kurtkę, buty, szalik i czapkę. Już miał siąść obok mnie, ale powiedział:

— Wie pan co, ja to mam tak, że jak piję, to mnie strasznie gorąc rozpiera, czy nie miałby pan nic przeciwko, jeślibym zdjął nadmiar odzieży, jaki na sobie mam?

— Oczywiście, niech pan zdejmuje — rzekłem zdziwiony pytaniem.

Pan Luty zaczął wielce niezdarnie szamotać się ze swetrem, co to go miał na sobie. Wstałem więc, i pomogłem zdjąć. Potem siadł na skraju wersalki i zdejmował skarpetki. Zwinęte w kłębek, rzucił gdzieś w kąt. Potem jednym ruchem zdarł z ramion podkoszulek.

— Stary jest, noszę go od pięciu miesięcy — rzekł, jakby chciał mi wytłumaczyć ten nietypowy ruch.

I kiedy zaczął zdejmować galoty, coś we mnie pękło.

— Stop! — krzyknąłem podminowany.

— Ale co: stop?

— No chyba nie zamierzasz pan siedzieć przy stole całkiem nagim będąc?

— A czemuż to?

— Ja nie jestem przyzwyczajony pić z obcym i w dodatku nagim facetem.

— No ale pan żeś jest tak samo zbudowany jak ja, nie rozumiem pańskiego uniesienia, gdzie to uniesienie ma swe korzenie, no gdzie?

— W ogólnoludzkiej przyzwoitości, we wrażliwości społecznej, proszę pana!

— O patrzcie no, niby zbir, a gołej dupy się lęka.

— Żeby to jeszcze o dupę chodziło, ale pan za chwilę nieboraka na wierzch wystawi.

— Jakiego znów nieboraka, coś pan?

— Penisa!

— Ooo, a to zakazana część ciała jest? Tak? Niech pan odpowie, proszę pana!

— Tak! Żebyś pan wiedział, że zakazana. To dlatego łowcy pedofili są czynni w sieci, żeby takich ptaszków przechwytywać!

— Jakich ptaszków? Przecież ja jeszcze nic nie pokazałem, a nawet jeśli, to co, przecież pan dzieckiem nie jest, czy tak?

Ze wzburzenia trochę mi logikę wcięło. Fakt, pan Luty to żaden pedofil, a że we własnym domu ma zamiar z kuśką na wierzchu latać, to jego sprawa. Zwłaszcza, że grzecznie mnie zapytał, czy będzie mi to przeszkadzało, a ja odpowiedziałem, że nie.

W końcu machnąłem ręką, mówiąc: a rób pan co chcesz.

Po trzecim kielonku zapomniałem, że piję z gołym dziadkiem. Zresztą od pasa w dół zakrywał go stół, więc i tak nie widziałem elementu gorszącego.

Wódka wchodziła mi wybornie. Cały ogrom lęku, jaki mialem w sercu, nagle pękł niczym przedmuchany balon. I miłe ciepełko rozlewało się po całym ciele. Cieszył mnie również fakt, iż trafiłem do tej będącej zaułkiem Polski — miejscowości — a wiedziałem dobrze, że ściga mnie gang Rzeźników i cała policja. Właśnie, policja! Zacząłem wypytywać Lutego o posterunkowego, jaki on jest, czy możliwe, że mnie wytropi, itd… Mężczyzna odpowiedział, że ichniejszy posterunkowy to kawał niedorozwoja, żebym się nie martwił, że jego można kiwać jak dziecko. Odetchnąłem trochę, choć jeszcze miałem w sobie cząstkę nieufności w stosunku do Lutego i nie we wszystko wierzyłem. Postanowiłem obserwować, bowiem dobra obserwacja gwarancją sukcesu.

Gdy butelka pokazała dno, nie wykazywaliśmy potrzeby na powtórkę. Siedzieliśmy chwilę milcząc, aż rzekłem:

— Panie Luty, mogę czuć się u was bezpiecznie?

— Oczywiście. Ja mam dług wdzięczności wobec pani Barbary Gęś, więc jeśli ona pana tu przysłała, ja będę ojcował panu, a nawet i matkował.

— Nie no, aż tak to nie trzeba. Ale dziękuję mimo wszystko i przepraszam za kłopot.

— A co to za kłopot, panie, przestań pan. No, tymczasem ja pójdę do łóżka, bo mnie sen wzywa.Rozdział 3

Obudziłem się rankiem kolejnego dnia. Ustaliłem z Lutym, że dobrze będzie dla mnie, jeśli przez jakiś czas w ogóle nie będę wychodzić z chałupy. Tak więc spędziłem święta Bożego Narodzenia w chacie u wciąż obcego, ale z każdym dniem coraz bardziej otwartego starszego pana. Nawet przyzwyczaiłem się do tych jego nagich posiedzeń przy wódce. Dopóki oczywiście nie paradował przed moimi oczyma z dzwonkiem na wierzchu, było okej.

Pewnego dnia, a był już początek stycznia, Luty powiedział mi, że mógłbym przebrać się za kogoś i poudawać kogoś kim nie jestem.

Rzekł Luty:

— Bo u nas na wsi rządzi taki Prokurator i wszystkich wtrynia do więzienia. Może byś przebrał się za jakiegoś ministra, czy coś, wiesz, kogoś wyższego rangą, żeby tego rodzynka zgasić i pokazać mu, kto tu rządzi.

— Ale czy to w mojej sytuacji bezpieczne, żebym ja z prokuratorem zadzierał?

— Wiesz, tutaj jest tak naprawdę takie mini państwo: z wójtem który uważa się za prezydenta, tym całym prokuratorem, co to ponoć skończył ledwo podstawówkę, no i policjantem robiącym za premiera. Trafiłeś w specyficzne miejsce, ale wiedz, że to jest państewko w państwie, i nic co dzieje się w Krzakach nie wyjdzie na zewnątrz. Lepiej być tu kimś, niż być pomiatanym, pozbawionym jakiejkolwiek funkcji kmiotkiem.

— Cholera. No to co ja mam robić?

— Może powiedz, że jesteś nowym posłem.

— Posłem? Jakim znowu posłem?

— Obojętnie. Po prostu tak powiedz. To podziała na nich jak duch na dzieciaka, zobaczysz. Przestraszą się ciebie, przynajmniej na początku. No i będą, mimo wszystko, mieć jakiś szacunek.

— Ale ja nie znam się na posłowaniu nic a nic.

— Nie szkodzi. Zacznij świrować pawiana, bądź pewny siebie, a będą traktować cię tak jak powiedziałem. Najgorzej jest być niepewnym. Od razu to wyczują i zjedzą. A najgorszy jest z nich wszystkich ten Prokurator. Wołają na niego Wilczapaszczanaszcza. Strzesz się tego faceta, to bezczelny fajfus.

— Co mam jeszcze wiedzieć o tej przedziwnej wiosce?

— A to, że jesteśmy w stanie wojny.

— Że co?

— A no! Słuchajże! Od ponad siedemdziesięciu lat toczymy z sąsiednią wioską wojnę o honor. Tak naprawdę ciężko mi teraz nakreślić genezę konfliktu, ale wygląda to z grubsza tak: raz oni najeżdżają nas i robią tu jesień średniowiecza, raz my najeżdżamy ich i robimy im jesień średniowiecza. Taka wojenka trwa zwykle od jednego do góra trzech dni. Bijemy się wówczas po mordach, tłuczemy pięściami. Wszelka broń jest zakazana. W 1990 roku jeden z tamtych użył pistoletu, zabijając dwie osoby z naszych. Tamci przynajmniej honorowo się zachowali, bo przekazali nam gagatka, a my powiesiliśmy go na drzewie.

— Jak nazywa się tamta wroga wam wieś?

— Kuciapki Obrośnięte Pajęczyną.

— O cholera.

Luty wyciągnął mi z szafy białą, wypraną koszulę, i kiedy ją założyłem okazało się, że leżała na mnie bardzo dobrze. Rzekłem wtedy:

— No to w takim razie mogę spokojnie wyjść sobie na zewnątrz w celu zapoznania tutejszej ludności, co o tym myślisz?

— Niby racja, ale jeszcze spodnie trzeba ci znaleć.

Otóż starszy człowiek zakasał rękawy i zaczął szukać odpowiednich, czarnych spodni.

Co do pana Lutego, to muszę powiedzieć, że bardzo fajnym okazem ludzkim był. Uczynność, odpowiedzialność, gościnność i lojalność, to bez wątpienia przymioty będące znakami rozpoznawczymi owego męża. Bardzo przypadł mi do gustu pan Luty, aż za bardzo.

Po jakichś dziesięciu minutach Luty wyłowił z dna pawlacza wyprasowane, czyste spodnie. Gdym je przymierzył, znów doznałem szoku, leżały bowiem jak ulał.

— No to teraz, jako poseł, mogę zabłysnąć w wiejskiej społeczności.

— Z Bogiem — rzekł pan Luty z pewną dozą niepokoju.

— A to pan nie idziesz ze mną?

— Nie bardzo. Nie chcę, aby kojarzyli mnie z panem.

— Ale i tak zobaczą, że wychodzę z pańskiego domu.

— No to niech patrzą. Potem coś wymyślę, żeś się pan włamał, czy coś.

— No no, tylko bez takich!

— Dobra, spokojna kalarepa, coś wymyślę — powiedział z uśmiechem urwipołcia pan Luty.

Kiedym wyszedł po tylu dniach ukrycia na podwórze, serce zabiło mi mocniej. Zimne powietrze stycznia prawie powaliło mnie na glebę. Rzekłem, ni to do siebie, ni to do kogoś:

— Ale pogoda krzepka!

Ruszyłem z buta przez wieś. Szedłem sobie spokojnie, a ludzie gapili się na mnie ze swych podwórz, z okien, z samochodów, a kanalarze z kanałów.

— Hej, mości panowie — krzyczałem jowialnym tonem — witam was jako poseł i jako człowiek!

Machałem im ręką, komplementa najróżniejsze prawiłem, słowem: wylewny byłem niczym ta beczka śledzi pełna. Aż na mej drodze stanął ktoś. Zatrzymałem się.

— Poseł jestem — rzekłem i wyciągnąłem prawicę na powitanie. Słońce przyświecało ze styczniowego nieba, psy ganiały dookoła, a na polach istne pustki z racji zimy.

— Poseł? Europejski? — zapytał ktoś, głosem grubym jak niedźwiedź.

— A pewnie, że Europejski, przecież Polska w Europie jest — odpowiedziałem radości pełen. Tajemniczy mężczyzna przypatrywał mi się ostrożnie, zwlekając z ręki podaniem.

— No, śmiało, podejmij mą prawicę — rzekłem, udając lekką niecierpliwość.

Ten ktoś w końcu uścisnął mi dłoń i powiedział:

— Jestem Baszakaszawasza, i pełnię tu rolę Dozorczą.

— A co pan dozoruje, że tak zapytam figlarnie?

— Wszystko — odrzekł oschle tamten.

Pan Dozorca należał do grubasów i w dodatku wąsiastych. Wąsy jego zwisały po bokach, widać, że zapuszczał je latami.

— A pan właściwie dlaczego chodzi sobie samopas? W jakiejś konkretnej sprawie pan chodzi, czy tak bez planu, bez składu, bez ładu pan chodzi?

Pytanie pana Baszykaszywaszy zawierało w sobie szczyptę goryczki. Odpowiedziałem mu w sposób następujący:

— Proszę pana… daj mi pan spokój, dobre?

Gdym to wypowiedział, wyminąłem Dozorcę ze swoistym nerwem i poszedłem dalej.

Muszę orzec, iż wieś Krzaki miała cudowne widoki. Co rusz otwierała się nowa przestrzeń z dalekimi lasami, bliższymi łąkami, polami, nieużytkami. A domki jak malowane; z kominów majestatycznie wiły się szare i czarne dymy, co świadczyło, że tutejsza ludność pali oponami. Nerw jakiś wykrzywił moje oblicze, i mimo że nie miałem wówczas lusterka, czułem, że moja mina nie należy do przyjaznych. Z takim właśnie wyglądem spotkałem panią Wisienkę.

— A cóż to za szpetny facet przechadza się tutejszą dróżką? — usłyszałem. Wiedziałem, że baba mówi do mnie, lecz aby zrobić wrażenie dżentelmeńskie, ozwałem się tak:

— Czy pani mówi do mnie, czy koło mnie?

— Nie bądź pan taki ważny. A w ogóle kim pan, panie tajemniczy, jesteś? — zapytała nieco zmieszana pani Wisienka, choć jeszcze wówczas nie wiedziałem, że ma na imię Wisienka.

— Jestem Poseł.

— Ojej, ale czy Europejski?

— Oczywiście, że tak, przecież nie Chiński, ha ha ha.

Pani Wisienka chciała zapewne wysłać mi uśmiech, lecz zamiast niego ujrzałem grymas kobiety zmagającej się z poważnym problemem gastrycznym.

— Pani godność to…

— Wisienka — rzekła, wchodząc mi w słowo, jak w szkodę.

— Czy będzie pani na tyle miła, że pójdzie pani ze mną, jako towarzyszka, przez ową wieś?

— Co prawda szłam do sklepu po kiefir, ale kiefir nie zając, prawda… więc tak, czemu nie…

Tak więc, porwawszy ją za mankiet, szliśmy.

Wieś wyglądała następująco: w jej centrumie, jeśli mogę tak rzec, było jezioro całkiem sporych rozmiarów, w którym roiło się ponoć od ryb. Jezioro stanowiło odnogę rzeki, którą dopłynąłem do wsi Krzaki. Dookoła jeziora stały sklepiki różniaste: a to spożywczak, a to monopolowy, a to obuwniczy, sklep z nićmi, sklep z ubraniami, księgarenka prowadzona przez pana Jana Grzyba, który, mimo że miał dziewięćdziesiąt dwa lata, to wciąż interesował się książkami i z chęcią doradzał każdemu jaką pozycję wybrać. Natomiast brat pana Jana Grzyba, pan Stanisław Grzyb, lat osiemdziesiąt siedem, pracował w bibliotece, więc można było stwierdzić, że pasją braci Grzybów była literatura.

Przez wieś przechodziła jedna ulica, i to właśnie po obu jej stronach stały domostwa mieszkańców Krzaków. Szosa nie była jednak prosta, a z racji przeszkód geograficznych, przypominała szlaczek. Na końcu wsi ostatnim domem Krzaków był dom należący do pani Szalupy Gruboudej, a od głównej drogi odchodziła odnoga w postaci dróżki prowadzącej do lasu. W lesie natomiast stały dwie drewniane chatki i należały ponoć do wiedźm, na szczęście w dzisiejszych czasach zamieszkiwały je działaczki z partii: Przyroda to przyszłość, w skrócie PTP.

Wracając jednak do przechadzki z panią Wisienką, to wyglądało to tak. Szliśmy dość powoli, oddalając się od centrum wsi, kiedy zapytałem:

— Niech mi szanowna pani coś o sobie opowie.

Wisienka zmarszczyła usta, i po paru minutach powiedziała:

— Na imię mam Wisienka, mam siedemdziesiąt dwa lata, natomiast wyznaję zasadę, iż pieroga pokazuję dopiero na drugiej randce. — Szczerze mówiąc, to zamurowało mnie totalnie. Pomyślałem, że ta kobieta ma mnie za jakiegoś napalonego erotomana, dlatego szybko odparowałem:

— Ale łaskawa pani Wisienko, ja wcale niech chcę, aby pani pokazywała mi swego pieroga, czymkolwiek ten pierog jest.

Nastała ciężka atmosfera. Kątem oka zobaczyłem, że moja towarzyszka spacerna płacze, a raczej chlipie.

— Jako poseł stanowczo domagam się, aby przestała pani płakać!

I kiedy tak uspokajałem starszą kobietę, uświadomiłem sobie, że wszyscy mieszkańcy, a przynajmniej ci, co byli na zewnątrz swych domostw, patrzyli na mnie, komentując po cichu, bądź plotkując okrutnie. Speszyło mnie to. Powiedziałem do Wisienki:

— Pani pozwoli, że ją pożegnam — i krokiem bystrym posuwałem się w stronę domu Lutego, a dom Lutego stał jakieś pięć minut drogi od centrum.

— Nie tak prędko — usłyszałem głos należący pewnie do kogoś bardzo władczego. Odwróciłem się i ujrzałem jego. Prokuratora. Był to niski i tłusty osobnik, z podwójnym podbródkiem i wyłupiastymi oczami. Odziany w garnitur, rzekł:

— Czy pan aby nie przesadza?

— A w czym?

— W bezczelności! Wywołał pan płacz u tamtej kobiety — tu wskazał palcem panią Wisienkę.

— Ale ja…

— Kim pan jest — zahuczał Prokurator.

— Jestem Poseł.

— Ale czy… europoseł? — zapytał drżącym głosem niski agresor.

— Oczywista, że tak.

Prokurator wyciągnął notes, zaczął kartkować, kartkować nerwowo, szpetnie, wyrywając kartki, jego dłoń drżała, tak samo jak on cały drżał. Gwizdnął gwizdkiem sportowym, który wisiał mu na tłustej szyi. W sekundzie pojawił się bardzo wysoki, i bardzo chudy mężczyzna w stroju policjanta. To był Ten Policjant, o którym wspomniał mi Luty.

— Zostaje pan aresztowany za wywoływanie stanów depresyjnych — zahuczał Prokurator.

Wysoki, prawie dwuipółmetrowy Policjant, założył mi kajdanki i poprowadził do aresztu. Gapiowie w liczbie iks, patrzyli na mnie jakbym na szafot szedł. Pomyślałem wówczas, że on, Prokurator, wie, że jestem byłym gangstererm i że to jest główny powód mego zatrzymania.Rozdział 4

Siedziałem w pomieszczeniu obskurnym, ale niezbyt strasznym. Otóż areszt mieścił się w stodole, za komendą, ta natomiast była między stawem a rzeką, czyli w samym sercu wsi. Siedziałem na sianie a jedyne co mi doskwierało, to zimno dające porządnie w kość. Z górnej belki zwisał powróz. Przeleciała jedna myśl, która mnie zmroziła. Chyba nie mają zamiaru mnie wieszać, pomyślałem. Mimo, że tak naprawdę nie zdążyłem poznać tych ludzi, miałem w sobie przeświadczenie, mówiące, że właśnie przez ten krótki okres podczas spaceru poznałem ich na tyle, że mogłem stwierdzić, iż są ci ludzie na tyle specyficzni i w pewnym sensie mentalnie zacofani, że przy odrobinie szczęścia i umiejętności wchodzenia w relacje międzyludzkie, nie powinno sprawić mi trudności aby wejść między nich, między struktury władzy, żeby z Wójtem, którego nie dane mi było poznać, być jak równy z równym. Ta myśl przynosiła mi pokój i trzymając się jej kurczowo, postanowiłem zawojować wieś Krzaki.

Nagle drzwi stodoły otworzyły się ze zgrzytem i do środka wszedł Dozorca, pan Baszakaszawasza. Powiedział mi dzień dobry, podał drożdżówkę z serem i mleko w butelce. Gdym wtrąbił śniadanie, Dozorca powiedział:

— W takim razie za mną. Idziemy do gmachu Sądu Najwyższego.

— Ale jak to, czy w ogóle będzie mnie reprezentować jakiś adwokat, czy coś?

— O wszystkim przekona się pan w gmachu Sądu Najwyższego, tymczasem żwawo chłopcze, ja czasu nie mam na pierdoły wszelakie.

Gmach, o którym mówił pan Baszakaszawasza był za kościołem, i przypominał zwykły barak, długi a niski kloc. Nad drzwiami widniał kolorowy napis: Dom Weselny. Zdziwiony i nieco rozśmieszony całą sytuacją, podchodziłem do sprawy na luzie. Dozorca zaprowadził mnie do pierwszego z brzegu pokoju, przypominającego rozmiarami salę gimnastyczną. Pod ścianą, na której zobaczyłem krzyż i godło, stało biurko, a stało ono na takim jakby postumencie, dość wysokim, że bez schodków ciężko byłoby tam wejść.

Otóż Dozorca posadził mnie na ławie oddalonej od wspomnianego biurka. Oprócz niej, w sali stało dużo krzeseł ustawionych przy bocznych ścianach.

Do środka wszedł dostojnie, jak wieżowiec wysoki Policjant. Zmierzył mnie surowym wzrokiem i posłał mi szyderczy uśmiech. Też mu posłałem uśmiech, z tym że nie szyderczy, a niewinny.

I kiedy tak siedziałem, nie wiedząc w co tak naprawdę się wpakowałem, podszedł do mnie pewien facet, z miną świadczącą o tym, że jest mistrzem w swym fachu, i przemówił:

— Witam pana. Nazywam się Szlauf Wickenbacher, i jestem pańskim adwokatem. Mam nadzieję, że nie diabła — i gdy to rzekł, wybuchnął głośnym i obrzydliwym rechotem.

Tymczasem widownia zapełniła wszystkie miesjca. Zauważyłem nawet pana Lutego, który unikał mego wzroku jak ognia. Spojrzałem na zegarek: wybiła siódma rano. Równo z wybiciem godziny, do środka wszedł Prokurator razem z panią Wisienką. Usiedli oni w ławie usadowionej najbliżej wspomnianego biurka na podwyższeniu. Czekaliśmy w milczeniu. Milczenie natomiast było totalne. Minuty mijały, a ja zacząłem się nieco niecierpliwić.

— Kto będzie sędzią? — zapytałem głupio swego adwokata.

— Wodnik — odpowiedział wcinając kanapkę z pasztetem adwokat.

— Co za Wodnik?

— Wodnik to ważna i tajemnicza persona. Musisz pan wiedzieć, że mieszka on w jeziorze i jest największym przeciwnikiem księdza, z którym ma na pieńku.

— Jak to w jeziorze? W tym jeziorze? — powiedziałem, mając na myśli jezioro umiejscowione w centrum wsi.

— Bo to trochę mutant jest. Potrafi wytrzymać pod wodą parę dni, jak nie tygodni. Zresztą sprawę miał prowadzić Wójt, ale że ma on kupę roboty, to w zastępstwie ma przyjść Wodnik. Może to i lepiej, bo Wójt to cholernie trudna postać. Rzekłbym, iż tragiczna. Wodnik natomiast to…

I w tym momencie drzwi zaskrzypiały, a do sali gimnastycznej udającej Sąd, wszedł dziadek z bródką, siwy całkowicie, lecz jurny, bo poruszał się niebywale energicznie. Zasiadł za biurkiem, poprzekładał jakieś tam pisma, teczki, notatniki, sprawdził mikrofon, uderzając weń palcem i rzekł:

— Witam zgromadzonych na sprawie pana Klakiera.

Tłum wstał i zaczął bić brawo. Niby komu? Zresztą wystąpił pewien bład, ponieważ wołano na mnie Lakier, a nie Klakier, i skąd w ogóle Wodnik-Sędzia o tym wiedział?

Po chwili wszyscy usiedli. Z torby naramiennej, pan Sędzia wyciągnął jajka, majonez, żółty ser, musztardę, bułki, parówki, nóż i pomidorka. Potem zawiesił torbę na oparciu krzesła i zaczął przekrajać na pół bułeczki.

Wcinał w całkowitym milczeniu, tylko mlaskanie, bekanie, i tego typu spożywcze odgłosy łowione włączonym mikrofonem wypełniały salę

— Andrzej, przynieś mi soli z łaski swojej — zwrócił się Wodnik do Dozorcy.

Po chwili Dozorca przyniósł sędziemu sól. Ten posypał sobie jajka, i, smarując je majonezem, jadł ze smakiem i swoistą pasją.

— Ekhm — chrząknął mój adwokat. Wodnik dalej jadł, jakby nigdy nic.

— Może byśmy tak zaczęli, panie sędzio, co pan na to? — odezwał się delikatnie Prokurator.

— W sumie czemu nie — powiedział z ustami pełnymi jedzenia Wodnik.

Pan Prokurator, Wilczapaszczanaszcza, wstał z krzesła, stanął na środku przed obliczem pana Wodnika, ukłonił mu się, po czym uczynił odwrót, i skierowany twarzą do widowni, oraz mnie, zaczął swą przemowę:

— Kochani moi! Zebraliśmy się tu dziś z samego rana, ponieważ w naszej wiejskiej społeczności doszło wczorej do poważnego nadużycia. Otóż facet mówiący o sobie per Poseł, wziął i w sposób plugawy zaczął smalić cholewki do pani Wisienki. Pani Wisienka, jak wiadomo, ma już swoje lata, ale wciąż zachwyca jurnością, krzepkością, gibkością, słowem jest zawsze i wszędzie gotowa na seks. Ten nowy człowiek, ten cholera wie skąd Poseł, z sobie tylko znanych powodów, wywołał u naszej uroczej i kochanej kobiety stan depresyjny polegający na łzawym wytrysku ocznym. Dlaczego on tak uczynił? Czy możliwym jest, aby ten Poseł był szpiegiem z wrogiej nam wioski: Kuciapki Obrośnięte Pajęczyną?

— O to to — powiedział, wciąż mając w ustach przeżuwany pokarm, pan Wodnik.

— Czy jest zatem na usługach — ciągnął Prokurator — naszych podłych niestety sąsiadów, aby mącić, wprowadzając niepokój? To się, szanowne państwo, nazywa wojna hybrydowa! Musimy odpierać tego typu ataki, a trzeba wam wiedzieć, że na początku to są właśnie takie niewinne niedopowiedzenia, takie półsłówka, ćwierćsłówka, takie miał miał, cmoku cmoku, wiecie państwo, takie cimci-rymci. I co? I oto niewinna kobieta płacze.

— O to to — burknął wsuwający parówkę pan sędzia.

— Czy zatem możemy traktować pana Posła jako osobę niewinną, która przypadkiem wywołała stan depresyjny? Czy można wierzyć komuś, kto nagle pojawił się w naszej wsi? Wszyscy dobrze wiemy, jak trudno do nas się dostać. Nawet pekaes nie dojeżdża bezpośrednio do nas, tylko do naszych podłych sąsiadów z Kuciapek Obrośniętych Pajęczyną. W jaki zatem sposób, pan Poseł trafił do naszej wsi Krzaki?

Cisza nastała na sali, tylko brzęczenie much, naślinanie i mlaskanie pana Wodnika.

— No, co tam? — zapytał jakby od niechcenia Wodnik, kiedy najadł się do syta.

Wtedy wstał mój adwokat i tak zapsioczył:

— Ależ co wy, do jasnej cholery, pieprzycie? Mój podopieczny, znaczy ten, mój klient, jest czysty jak baranek, on by muchy, ba, komara nie skrzywdził, dlatego z otwartymi usty słuchałem przemowy Prokuratora, który gówno wie i w dupie był.

Zdziwiła mnie przemowa adwokata, który w ogóle nie zdążył ze mną porozmawiać, a który śmiało wypowiadał się na temat mojej osobowości.

— Wiedzcie, że mój klient to gość otwarty na świat — kontynuował adwokat — otwarty na nowe znajomości, tak męsko-męskie, jaki i męsko-damskie. Fałszem jest twierdzenie, że mój klient wywołał stan depresyjny. Znając panią Wisienkę już kawał czasu, mogę zaryzykować stwierdzenie, że jest to kobieta tak niestabilna psychicznie, jak krzesło bez jednej nogi. Dlatego mogę rzec, iż Prokurator kłamie w żywe oczy. On chce wpakować Posła do pierdelka tylko po to, żeby przypodobać się Wójtowi, a każdy z nas wie, kim jest Wójt.

Cisza na sali zapanowała jak makiem dziad zasiał.

Rzekł Prokurator:

— Coś ty powiedział? O Wójcie takie słowa??? O Boże…

Ludzie siedzący na ławach westchnęli jednocześnie, jakby mój obrońca dokonał jakiegoś świętokradztwa obrzydliwego. Adwokat poczerwieniał i spuścił głowę. Nie wyglądało to zbyt dobrze.

— Sami widzicie, co ten adwokat pieprzy! O Wójcie takie słowa… toż to, toż to obraza majestatu do kwadratu!

— Andrzejku! — zawołał pan Wodnik. — Andrzeeej!!

— Tak tak, już — rzekł biegnąc do Wodnika Dozorca.

— Przynieś mi, Andrzej, piwo z kantorka, puszkowe. A jak by tam nie było, to idź łaskawie, i kup mi piwo w sklepie, dobre?

— Dobre! — rzekł Dozorca i pognał do sklepu.

Tymczasem Wilczapaszczanaszcza, niezrażony wtrąceniem pana sędziego, kontynuował:

— Moim zdaniem do pierdelka powinien pójść Poseł i adwokat. Już od dawna bowiem snułem wizję, w której adwokat siedzi za kratkami, wołając, że on niewinny, a za nim stoją inni osadzeni, gotowi do wiadomo czego. Wystarczy, że schylisz się po mydełko — rzekł szyderczo do adwokata Prokurator, i pogładził się po podwójnym podbródku.

Zmieszany z błotem pan Szlauf Wickenbacher wstał, otarł czoło chusteczką, i powiedział, dbając o wewnętrzną godność i spokój:

— Pamiętajcie, że zrobiłem dla tej wioski dużo. To ja założyłem wam internet, to ja sprawiłem, że dojeżdża pekaes, co prawda nie do samej wsi, ale tu niedaleko, do Kuciapek Obrośniętych Pajęczyną. Proszę, miejcie to na uwadze, gdy będziecie mnie sądzić.

A ja? — pomyślałem zdziwiony. Ani słowa o mnie? Cóż to za obrońca jak z koziej dupy trąba!

Sędzia, pan Wodnik, ogłosił przerwę, po czym wyszedł z sali. Ja tymczasem wyszedłem na tak zwanego papierosa. Stojąc na zewnątrz budynku, trząsłem się z zimna, bowiem nie miałem kurtki. Po chwili przyszedł adwokat. Wyciągnął papierosa i drżącymi dłońmi odpalał zapalniczkę.

— Źle jest, oj źle, trafię za kraty za niewinność — lamentował Szlauf Wickenbacher.

— A ja? Czy pomyślał pan o mnie? — zapytałem, tracąc nadzieję na dobry finisz tej całej inby.

— Ja mam o panu myśleć, podczas gdy grozi mi dwadzieścia pięć lat pierdla?

— Aż tyle? Niech pan nie przesadza. Jeśli nawet tam trafimy, to najwyżej na tydzień, nie więcej.

Adwokat roześmiał się nerwowo.

— Tydzień, dobre dobre, tydzień, ha ha ha!

Tymczasem nadszedł Dozorca, który włożył sobie do ust gwizdek i zagwizdał. Pomyślałem, że jest to znak, żeby wracać na miejsca. Kiedy szedłem korytarzem, podszedł do mnie Luty i rzekł cicho:

— Bardzo mi przykro.

Mieszanina uczuć rządziła w moim wnętrzu, chciałem pociągnąć za język Lutego, ale ten zniknął w tłumie. Kiedy wszyscy zajęli swe miejsca, pan Wodnik znów sprawdził mikrofon, stukając palcem, po czym oświadczył:

— A teraz niech wystąpią główni zainteresowani. Pani Wisienko, niech pani zabierze głos najpierw.

Pani Wisienka ubrana w płaszcz z futra niedźwiedziego, zaskrzeczała:

— Jest mi niesłychanie przykro, iż ten pan, a miałam liczne plany dotyczące jego, wywołał stan depresyjny. Oj… — tu pani Wisienka złapała się za serce. — Krwawi mi dusza, krwawi mi serce, krwawi mi nos, krwawi mi zadnia część… Oj, jak ja cierpię, jak ja łzawię, jaka ja nieszczęśliwa! Powiedziałam owemu Posłowi, żeby nie łapał mnie za pieroga.

— Nie tak było — krzyknąłem zeźlony, natomiast Wodnik machnął ręką, w sposób mówiący: a idź przeklęta mucho. Zamilkłem więc, a pani Wisienka brnęła w kłamstwa:

— No i on zaczął robić podchody, to się zbliżał, to oddalał, aby tak mnie otumanić, żeby pieróg był jego.

Co chwilę zerkałem w stronę adwokata, lecz ten był tak pochłonięty wizją spędzenia dwudziestu lat w puszce, że w ogóle nie słuchał co mówiła pani Wisienka. Zdany więc byłem tylko na siebie.

Wstałem, chrząknąłem, i powiedziałem, a raczej huknąłem:

— To wszystko to kłamstwa są szpetne! Pani Wisienka powiedziała mi, że ona jest kobietą, która pieroga nie pokazuje na pierwszej randce. Ja, aby nie miała mnie za napaleńca jakiegoś, rzekłem, iż nie interesuje mnie żaden pieróg, na co ta rozpłakała się rzewnie.

— Dosyć — zawołał pan sędzia. — Wy obaj, czyli pan Poseł Klakier i pan Szlauf Wickenbacher dostajecie dwadzieścia pięć lat odsiadki w naszym więzieniu. Koniec rozprawy, dziękuję wszystkim.Rozdział 12

Kolejny dzień przyniósł wiele akcji, reakcji oraz konfrontacji. Był to słoneczny, lutowy dzień, bez śniegu, za to mroźny i wietrzny.

Nie spałem dobrze, ponieważ obok mnie leżał jęczący Józek Kółko. Nie mogliśmy go przecież puścić do domu z taką raną, dlatego postanowiliśmy, aby został w domu Blaszków.

Wąsacze szybko doszli do porozumienia, i ani poszkodowany Kółko, ani zazdrośnik Blaszka nie nosili w sobie złości.

Wstałem rano i przemyłem twarz wodą. Myślałem że spotkam Lucynę, ale jak zwykle ta wstała najwcześniej i pojechała do Przemyśla.

Kiedy zjadłem śniadanie, zrobiłem jedzenie Józkowi, ale ten stanowczo odmówił. Wzruszyłem więc ramionami i poszedłem na wieś.

Szedłem w kierunku centrum wsi, czyli tam, gdzie wokół stawu tętni życie. Mijałem drzewa o nagich gałęziach. Próbowałem sobie te gałęzie przedstawić w dobrym świetle, natomiast nie potrafiłem. One nie były brzydkie, lecz trzeba przyznać, że na którymś tam poziomie obserwacji łączyły się ze zgrozą i właśnie ten fakt wpływał na postrzeganie zimowych drzew w takich a nie innych kategoriach.

Szedłem. Pełen dumy, pychy i antycypacji o jasnym odcieniu. Głowę miałem uniesioną, pogodną twarz i duszę radosną.

Mijając słup z ogłoszeniami, zobaczyłem zdjęcie wąsaczy, Szlaufa i moje z podpisem: POSZUKIWANI. Uśmiechnąłem się w duchu, ponieważ wyczułem dłonią skrawek papieru spoczywający na dnie kieszeni.

Kiedy znalazłem się w pobliżu stawu, po lewej ręce mijałem kościół, i właśnie w tej chwili, zza krzaków wystrzelił Dozorca, pan Andrzej Baszakaszawasza.

— Hola hola, gdzie panu tak spieszno, drogi uciekinierze?

— Tak jak każdy mieszkaniec, mam prawo do swobodnego przemieszczania się na terenie wsi — rzekłem z niebywałym spokojem w głosie.

— Otóź nie! — grzmotnął Dozorca. — Jesteś pan zwykłym przestępcą, który w dodatku zwiał z więzienia, dlatego szykuj się pan na następną rozprawę, gdzie sędzia przyklepie panu dożywotkę, hahaha!

Wyciągnąłem wówczas papier i wręczyłem go panu Andrzejowi.

Ten cały czas śmiał się, lecz śmiech ten gasnął w oczach.

— C… co to ma b… być? — jąkał się Dozorca.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij