- W empik go
Krzysztof Kolumb. Mercedes of Castile: or, The Voyage to Cathay - ebook
Krzysztof Kolumb. Mercedes of Castile: or, The Voyage to Cathay - ebook
„Krzysztof Kolumb” to powieść historyczna Jamesa Fenimore Coopera z 1840 roku. Powieść rozgrywa się w XV-wiecznej Europie i śledzi przygotowania i wyprawę Krzysztofa Kolumba na Zachód, do Nowego Świata. James Fenimore Cooper (1789-1851) był amerykańskim powieściopisarzem, znanym ze swoich pełnych akcji fabuł i żywego, choć nieco wyidealizowanego, wizerunku amerykańskiego życia w lesie i na morzu. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-510-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I.
Według opowiadań Cervantes’a i Le Sage’a, potwierdzonych poważniejszem świadectwem historyi i nowożytnych podróżników, po wszystkie czasy w Hiszpanii zajazdy były niewygodne a drogi niebezpieczne. Zdaje się nawet jakoby mieszkańcy półwyspu pirenejskiego pod tym względem nie mieli nigdy zakosztować przyjemności cywilizacyi; albowiem, jak tylko zasięgnąć można pamięcią, podróżni byli w nim zawsze ofiarą złodziejów i oberżystów. To samo złe które dziś istnieje, istniało już w połowie XV wieku, w epoce będącej początkiem poniżej skreślonych wypadków.
W październiku 1469 r. panował nad Aragonią Jan II de Transtamare, przebywając z swym dworem w Saragossie. Był to jeden z najmędrszych monarchów tego wieku, lecz zubożony przez liczne walki z burzliwym i niepodległym szczepom Katalończyków. Z trudnością też przychodziło mu utrzymać się na tronie, chociaż rządził krajem obejmującym, oprócz Aragonii i zawisłych od niej Walencyi i Katalonii, Sycylią i wyspy balearskie. Władzca ten rościł sobie prawo do Nawarry, a korona Neapolu jemu byłaby przypadła, gdyby nie testament starszego brata i poprzednika jego, przeznaczający takową naturalnemu synowi ostatniego.
Panowanie króla Aragonii było długie i burzliwe, a w epoce wzmiankowanej nieodzowne wydatki, celem podbicia Katalonii, skarbiec jego zupełnie wypróżniły; jakkolwiek w tym właśnie czasie zbliżał się dzień tryumfu dla Janu II, gdyż współzawodnik jego, książę Lotaryngii, umarł w dwa miesiące później. Ale niedozwolono człowiekowi zaglądać w przyszłość; dosyć że dziewiątego października 1469 r. w chwili gdy armia, zostając bez żołdu, miała się rozwiązać, kassy państwa obejmowały tylko skromną summę trzystu sztuk zlota.
Wszelako, dla wykonania pewnego zamiaru nader wielkej ważności, potrzeba było koniecznie znacznego kapitału. Naradzano się przeto, pochlebiano pożyczającym pieniądze, albo ich trwożono, i ruch niezwykły objawiał się u dworu. Nakoniec mieszkańcy Saragossy dowiedzieli się, że władzca ich ma wyprawić uroczyste poselstwo do sąsiada swego i krewniaka, króla Kastylii.
Krajem tym rządził wówczas Henryk de Transtamare, pod imieniem Henryka IV. Byłto wnuk w linii męzkiej stryja Jana II, a więc dosyć blizki krewny króla Aragonii. Mimo to wszakże potrzeba było przyjaznego poselstwa dla zachowania pokoju między obydwoma krajami; wiadomość też o zamierzonej wyprawie zadowoleniem raczej niż podziwem Aragończyków przejęła.
Henryk kastylski, chociaż panował nad krajami rozleglejszemi i bogatszemi od Aragonii, niebył podobnież wolen trosk i kłopotów. Po rozłączeniu się z pierwszą żoną, pojął on w małżeństwo Joannę portugalską, której postępki lekkomyślne wielkie u dworu sprawiały zgorszenie; posunięto się nawet aż do podania w wątpliwość prawowitego urodzenia jedynej córki Henryka i zaprzeczenia jej z tego względu prawa do następstwa.
Ojciec Henryka miał także z drugiego małżeństwa dwoje dzieci, Alfonsa i Izabellę, z których ostatnia wsławiła się później pod mianem katolickiej.
Objęcie rządów przez Henryka nie obeszło się bez wewnętrznych zatargów. Na trzy lata przed czasem opowiedzianych tu zdarzeń, brat jego Alfons ogłoszony został przez pewne stronnictwo królem, i wojna domowa rozsrożyła się w kraju. Śmierć Alfonsa położyła koniec niesnaskom, a pokój, chwilowo przynajmniej, został przywrócony przez traktat, którym Henryk wydziedziczał własną, a raczej Joanny portugalskiej córkę, na korzyść swej siostry przyrodniej Izabelli.
To ostatnie ustępstwo wymożonem było przez konieczność; naturalnie więc starano się wszelkiemi sposobami zniweczyć jego skutki. Pomiędzy innemi środkami użytemi przez króla, a bardziej przez jego poufałych, (gnuśność bowiem i obojętność Henryka powszechnie była znaną), starano się także nakłonić Izabellę do zawarcia ślubów z poddanym lub księciem cudzoziemskim, tak iż w r. 1469 małżeństwo księżniczki było głównym przedmiotem dyplomacyi hiszpańskiej. W liczbie ubiegających się o jej rękę znajdował się syn króla Aragonii; naturalnie więc mieszkańcy Saragossy, dowiedziawszy się o blizkiem wyprawieniu poselstwa, domyślali się, że ono zostaje w związku z tym punktem polityki aragońskiej.
Izabella, sławiona z rozumu, skromności, wdzięków i pobożności, była nadto uznaną dziedziczką dosyć ponętnej korony; niedziw przeto, że mnóstwo miała konkurentów, między któremi znajdowali się Francuzi, Anglicy i Portugalczycy. Zausznicy dworscy, stosownie do własnych widoków, popierali sprawę tego lub owego pretendenta: ale królewska dziewica, przedmiot tylu zabiegów, ukrywała starannie skłonność swego serca. Podczas gdy brat jej, król panujący, szukał rozrywki na południu, ona, przyzwyczajoną będąc oddawna do samotności, zajmowała się czynnie urządzaniem swych interesów, w sposób jaki sama uznała za najwłaściwszy. Zagrażana kilkakrotnie zamachami na swą osobę, których unikła jedynie szczęśliwym wypadkiem, schroniła się do Valladolid, stolicy królestwa Leon. Henryk tymczasem przesiadywał w pobliżu Grenady; ku tej więc stronie zdążała ambasada.
Orszak poselski wyszedł z Saragossy przez jednę z bram południowych, pod eskortą wojskową. Członkowie jego wszyscy byli uzbrojeni, bo wówczas, kto tylko posiadał jakie takie mienie, nie mógł się puszczać w drogę bez tego środka ostrożności. Za orszakiem postępował długi tabor przyborów złożonych na mułach i zgraja zbrojnych służalców, dosyć podobnych na oko do żołnierzy. Tłumy mieszkańców zalegały drogę którą szła ambasada, już z życzeniami za jej powodzenie, już tworząc rozliczne przypuszczenia względem celu takowej. Lecz ciekawość ma swoje granice, a plotka prędko się zużywa; z zachodem słońca większa część mieszkańców Saragossy zapomniała już o wspaniałym pochodzie. Dwóch tylko żołnierzy, stojących na straży u bramy wschodniej, prowadzącej do prowincyi Burgos, jeszcze sobie pod wieczór gaworzyli o tem zdarzeniu.
— Jeśli don Alonzo de Carbajal w daleką puszcza się drogę, będzie musiał diable pilnować swego orszaku; bo w całej armii aragońskiej niema gorszych żołnierzy, jak ci, którzy z nim opuścili bramę południową, mimo wystawności ubiorów i miny buńczucznej. Wierzaj mi, Diego, Walencya byłaby dostarczyła godniejszych ambasady królewskiej wojowników; lecz, jeśli taka jest wola naszego pana, my, prości żołnierze, nie powinniśmy szemrać.
— Mój Roderyku, niejeden już pomyślał zapewne, że pieniądze roztrwonione na to poselstwo lepiej było rozdzielić między nas zuchów, cośmy krwią własną stłumili powstanie w Barcelonie.
— Jednato zawsze piosnka, braciszku, między dłużnikiem a wierzycielem. Jan II. winien ci kilka marawedów, więc ty mu wyrzucasz dukaty, które wydaje na osobiste swe potrzeby. Ja, stary wiarus, znam się oddawna na sztuce ściągania sobie żołdu, gdy skarb go wypłacać nie może.
— Dobreto w wojnie cudzoziemskiej, kiedy bić się przychodzi przeciw Maurom naprzykład; ależ ci Katalończycy, to przecież chrześcianie i dobrzy zresztą ludzie; trudno bo łupić ich jak niewiernych.
— I owszem, bardzo łatwo, łatwiej jeszcze niż poganina; gdyż ten, spodziewając się napaści, uprzątnie co lepsze; podczas gdy ziomek sam ci otworzy skarby swoje i serce. Ale któż to w tak późnej godzinie wybiera się w drogę?
— Sąto ludzie pragnący uchodzić za bogaczów, chociaż niby z tym się kryją; zaręczam ci, Roderyku, że wszystkie te mieszczuchy razem nie mają tyle pieniędzy, by zapłacić sługusa co na noclegu poda im „olla podrida” (rodzaj pieprzonej siekanki).
— Na św. Jakuba, mojego patrona, rzekł stłumionym głosem dowódzca zbliżającej się kawalkady, który z jednym tylko towarzyszem wyprzedził nieco swój orszak, ten urwisz nie bardzo się myli! mamy jeszcze prawda na zapłacenie wieczerzy, ale do końca podróży nic nam z pewnością nie zostanie.
Żartobliwe te wyrazy towarzysz dowódzcy posępnem przyjął milczeniem; jednocześnie kawalkada zatrzymała się przy bramie. Bylito kupcy, jak świadczyła ich powierzchowność, bo w owym czasie każda klassa społeczeństwa miała jeszcze oddzielne ubranie. Pozwolenie opuszczenia miasta było po formie, a strażnik miejski, w kwaśnym widać humorze że mu przerwano spoczynek, zwolna szlaban podnosił. Dwaj żołnierze tymczasem stanęli na uboczu, obojętnie przypatrując się grupie nowoprzybyłych, i tylko wrodzona powaga hiszpańska wstrzymywała ich od głośnych oznak pogardy względem trzech czy czterech Żydów, znajdujących się między kupcami. Reszta towarzystwa należała widać do wyższej klassy handlujących, bo liczna towarzyszyła im służba. Podczas gdy panowie opłacali mały podatek, przypadający za opuszczenie miasta po zachodzie słońca, jeden z służących, jadący na zwinnym mule stanął blizko Diega.
— Ho! ho! braciszku, zawołał żołnierz, nie mogąc powściągnąć języka; ile dublonów kupcy płacą ci na rok, i siła ci sprawiają tych pięknych kaftanów skórzanych, z których w jednym tak ci do twarzy?
Służący, młody jeszcze człowiek, chociaż muszkularne ciało i śniada cera świadczyły o twardo przebytych znojach, zadrżał lekko i zapłonił się na te słowa, których wymówieniu towarzyszyło poufałe poklepanie w kolano. Lecz żołnierz miał twarz tak dobroduszną, że niepodobna było rozgniewać się jego żartem; wreszcie serdeczny śmiech jego zapobiegł wybuchowi nagabanego młodzieńca.
— Za mocno uderzasz mnie po nodze, przyjacielu, rzekł łagodnie; jeżeli chcesz przyjąć moję radę, to nie pozwalaj sobie nigdy takich poufałości, bo niespodzianie mógłbyś się spotkać z kułakiem.
— Na św. Piotra! któżby się poważył...
Nie miał czasu dokończyć, gdyż orszak, ułatwiwszy się, w dalszą ruszył drogę, a muł młodego giermka, spięty ostrogą, silnem potrąceniem o mało nie wywrócił Diega, który właśnie rękę przykładał do pałasza.
— Ten młodzian ma odwagę! krzyknął żołnierz po odzyskaniu równowagi; sądziłem na chwilę że chce mnie poczęstować pięścią.
— Zawsze z ciebie niezdara, kolego, odrzekł drugi żołnierz; nicby nie było dziwnego, gdyby cię był ukarał za niepotrzebne zuchwalstwo.
— Lokaj w usługach Żyda miałżeby natrzeć na żołnierza królewskiego?
— Może i on był żołnierzem; bo zdaje mi się żem widział twarz jego w miejscu, gdzie napróżno szukanoby tchórzów.
— To sługus poprostu i do tego młodzik zaledwie wyszły z rąk kobiet.
— Niech i tak będzie, lecz mimo to wierzę że służył przeciw Maurom i Katalończykom. Wiesz o tem, że szlachta nasza ma zwyczaj wczesnego wysyłania dzieci na wojnę.
— Szlachta!? powtórzył śmiejąc się Diego, do czarta Roderyku, jak można takiego prostaka porównać z synem szlacheckim? Czy myślisz że to przebrany Guzman albo Mendoza.
— Dziwnem ci się to wyda, a jednak przypominam sobie dokładnie, żem go widział na polu walki i słyszał głos jego grzmiący rozkazem. Na św. Jakuba z Compostelli, to rzecz niezawodna. Przybliż się Diego, powiem ci słówko w zaufaniu.
Chociaż nikt nie podsłuchiwał, Roderyk odprowadził na bok kolegę, i oglądając się na wszystkie strony, cichym głosem wymówił kilka wyrazów.
— Najświętsza Panno! zawołał Diego, odskakując z podziwienia na kilka kroków, mylisz się niezawodnie, Roderyku!
— Wiem co mówię, odpowiedział Roderyk; nie widziałżem go tylokrotnie z podniesioną przyłbicą?
— A teraz podróżuje jako giermek przy kupcu, jako sługa żydowski!?
— My, kolego, powinniśmy patrzeć niewidząc i słuchać niesłysząc. Jan II dobrym jest panem, chociaż w tej chwili papiery jego spadły; trzeba zachować poddańczą pokorę.
— Ależ on nie przebaczy mi nigdy tej nieroztropnej poufałości! nie ośmielę się stanąć przed jego obliczem.
— Ej! wątpię żebyś z nim zasiadł kiedy u stołu królewskiego, a na wojnie on, który zawsze postępuje przodem, nie będzie pewnie miał ochoty obejrzeć się za tobą.
— Mniemasz więc że mnie nie pozna?
— W każdym razie, mój chłopcze, nie obawiaj się niczego, bo takim ludziom zwykle ważniejsze sprawy tkwią w głowie.
— Daj Boże żebyś prawdziwym był prorokiem, inaczej nie będę mógł nigdy pokazać się w szeregu. Gdybym mu był wyświadczył przysługę, to możeby o niej zapomniał; ale pamięć obelgi długo się przechowuje.
Tak rozmawiając, dwaj żołnierze oddalili się, a stary nie przestawał zalecać młodemu większą na przyszłość rozwagę.
Tymczasem kawalkada postępowała naprzód, z szybkością wypływającą oczywiście z obawy o złe drogi i z żywej chęci przybycia corychlej na miejsce. Jadąc noc całą, zatrzymywali się wtedy dopiero gdy światło dzienne wystawiało ich na spojrzenia ciekawych. Wiadomo było że ajenci Henryka kastylskiego przebiegają przestrzeń między stolicą Aragonii a Valladolid, gdzie przebywała Izabella. Jednakże podróżni bez przygody stanęli w okręgu Soria, części starej Kastylii. Lubo zbrojne hufce królewskie czatowały po drodze, powierzchowność podróżnych nie mogła niczem zwrócić uwagi żołnierzy Henryka, obecność zaś tych ostatnich oddalała zwykłych złodziejów. Co się tyczy młodzieńca, będącego przedmiotem rozmowy dwóch żołnierzy, ten z uległością towarzyszył panu, zajmując się obowiązkami swojego stanu. Dopiero drugiego dnia wieczorem, gdy orszak opuścił gospodę, gdzie uraczano się olla podridą i kwaśnem winem, wesoły dowódzca, o którym wyżej była wzmianka, zaśmiawszy się głośno, opuścił swe miejsce na przodzie i zbliżył się do tajemniczego giermka. Lecz ten surowem przyjął go spojrzeniem.
— Mości Nunez! rzekł głosem, który bynajmniej nie zgadzał się z zależnem na pozór stanowiskiem jakie zajmował, dlaczego porzuciłeś swe miejsce?
— Wybacz, odpowiedział dowódzca, tłumiąc śmiech tylko przez uszanowanie dla młodzieńca, — ale zdarzyło nam się nieszczęście, które przewyższa wszystko co podają legendy o błędnych rycerzach. Nasz szanowny Ferreras, tak przywykły do złota, od czasu jak się zbogacił handlem zbożowym, płacąc w oberży za wieczerzę, zapomniał sakiewkę. Teraz całe towarzystwo podróżne nie posiada może i dwudziestu realów.
— Jestżeto przedmiot żartu, mości Nunez? odpowiedział giermek z lekkim uśmiechem, zdradzającym chęć podzielania wesołości towarzysza. Bogu dzięki, miasto Osma niedaleko, a tymczasem niepotrzeba nam pieniędzy. Teraz, mój panie, rozkazuję ci abyś powrócił na miejsce i nie wdawał się w bezpotrzebną poufałość z podwładnemi. Godnemu Ferreras oświadcz moje współubolewanie.
Dowódzca rzucił wzrokiem porozumienia na mniemanego giermka, lecz ten odwrócił głowę, jakby sam był w obawie uchybienia swojej roli. Po chwili dawniejszy porządek orszaku był przywrócony.
Północ już się zbliżała, podróżni przeto poganiali muły, żeby prędzej stanąć gdzie zamierzyli. Niezadługo pokazało się w oddaleniu miasteczko Osma, należące jeszcze do prowincyi Soria, lecz położone niedaleko już granic Burgos.
Zbliżywszy się do bramy, młody kupiec przewodniczący uderzył w nią kilkakrotnie kijem. Udany sługa opuścił właśnie swe miejsce i wmieszał się między przywódzców kawalkady, gdy nagle kamień rzucony z murów miasta zawarczał mu koło głowy. Krzyk oburzenia rozległ się w orszaku; tylko tajemniczy młodzieniec nie stracił przytomności, a chociaż mówił podniesionym głosem, jednakże słowa jego nie wyrażały ani gniewu ani trwogi.
— Cóżto, zawołał, czy tak przyjmujecie spokojnych podróżników, kupców którzy w nocnej porze szukają gościnności?
— Kupcy, podróżnicy? odparł głos jakiś wewnątrz, powiedz raczej ajenci króla Henryka. Coście za jedni? gadajcie, bo przywitamy was czemś lepszem jak kamieniem.
— Chciej mnie objaśnić, rzekł młodzieniec, nie dając odpowiedzi na zapytanie, kto dowodzi w tem mieście? czy nie hrabia de Trevino?
— On sam, odpowiedziano z murów głosem nieco złagodzonym. Lecz jakaż może być styczność między zgrają koczujących kupców, a jego excellencyą. Ty zaś, co mówisz tak śmiało i ostro, musisz być chyba grandem Hiszpanii.
— Jestem Ferdynand de Transtamare, król Sycylii, książę aragoński. Oznajm to swojemu panu, i niech przybywa natychmiast.
To objaśnienie, wyrzeczone głosem człowieka przywykłego do rozkazów, zmieniło nagle stan rzeczy. Kawalkada odmiennym uszykowała się porządkiem. Dwaj kawalerowie, będący wprzód na czele, ustąpili pierwszeństwa młodemu królowi, a inni tymczasem, pozrzucawszy przebrania, pokazali się w szatach właściwych. Dostrzegacz psycholog byłby zauważył niezawodnie pochopność z jaką kawalerowie, przywykli do walk rycerskich i turniejów, rozstawali się z poniżającą dla siebie rolą.
Wkrótce całe miasteczko było w ruchu, a tłum cisnący się na mury i światło latarń spuszczonych dla obejrzenia przybyszów, zapowiadały zbliżanie się gubernatora.
— Mamże wierzyć temu co słyszę? odezwał się w tej chwili głos hrabi Trevino, czy rzeczywiście don Ferdynand aragoński zaszczyca mnie odwidzeniem w tak niezwykłej godzinie?
— Rozkaż służbie aby latarnie obróciła ku mej twarzy, a sam się o tem przekonasz. Wybaczam ci, hrabio, to zwątpienie, jeśli je wynagrodzisz gorliwością.
— To on! zawołał gubernator, poznaję w tych rysach potomka królów, którego głos tylokrotnie przywodził hufcom Aragonii w wojnach przeciw Maurom. Otworzyć bramy, a trąby niech natychmiast rozgłoszą miastu szczęśliwą nowinę!
Rozkaz ten szybko został wykonany i młody król wjechał do Osmy, otoczony zbrojnym orszakiem i zgrają zdziwionych mieszkańców.
— Najjaśniejszy panie, rzekł Andrzej de Cabrera, młody kawaler który wprzód był dowódzcą, zbliżając się poufale do księcia Ferdynanda; szczęście prawdziwe żeśmy zdążyli do tej oto gospody bezpłatnej. Don Ferreras zgubił rzeczywiście jedyną naszę sakwę, a w takiej ostateczności trudnoby nam było utrzymać się w roli kupców.
— Teraz, gdyśmy wkroczyli do ukochanej Kastylii, polegamy zupełnie na twej gościnności, bo wiadomo nam, że posiadasz dwa drogocenne klejnoty.
— Miłościwy królu, wasza wysokość żartuje sobie ze mnie, i rzeczywiście jedynato zabawa jaką nateraz mogę mu ofiarować. Przywiązanie do sprawy księżniczki Izabelli uczyniło mnie wygnańcem, w tej chwili prosty żołnierz armii aragońskiej bogatszy jest odemnie. Jakiemiż mógłbym rozrządzać klejnotami?
— Mówią wiele o dwóch brylantach zdobiących głowę donny Beatrix de Bobadilla, które wiem że tobie przypadną, bo młoda dziewica, idąc za popędem serca, chętnie je odstąpi tak przyjemnemu kawalerowi.
— Ach, najjaśniejszy panie, jeśli ta przygoda ma się skończyć tak szczęśliwie, jak została rozpoczętą, tedy najwyższe jego wstawiennictwo bardzo mi będzie potrzebne.
Król, swoim zwyczajem, uśmiechnął się łagodnie i miał coś odpowiedzieć, gdy zbliżający się hrabia Trevino przerwał dalszą rozmowę.
Tej nocy Ferdynand aragoński mógł zasnąć spokojnie i głęboko; jednakże ze świtem porzucił łoże, by opuścić miasto. Ruszając z Osmy, mały orszak zupełnie inny miał pozór jak dnia wczorajszego. Ferdynand, całkiem uzbrojony, dosiadał dzielnego rumaka; eskortował go oddział lekkiej jazdy, pod dowództwem samego hrabi Trevino, i tym sposobem kawalkada 9 października 1469 r. stanęła w Duenas, miasteczku królestwa Leon, sąsiedniem Valladolid. Tu niezadowoleni z pomiędzy szlachty zaczęli się garnąć do księcia, składając mu hołdy przynależne wysokiemu urodzeniu i świetnej przyszłości jego.
Kastylijczykowie, zwolennicy zbytku, mieli wtedy sposobność przyjrzenia się surowemu życiu Ferdynanda. Młody ten książę, chociaż liczył dopiero lat ośmnaście, tak zahartował ciało i ukrzepił członki, że wyrównywał siłą najdzielniejszym rycerzom. Najmilszą rozrywką jego były ćwiczenia wojskowe, i żaden z kawalerów aragońskich lepiej od niego nie harcował konno, czyto na polu bitwy, czy w walce turniejów. Skromny przytem i trzeźwy, jak muzułman, zdawał się być stworzonym do spełnienia dzieł wymagających zarówno wielkiej siły fizycznej, jak głębokiej rozwagi i nieustannej czujności.
W ciągu czterech czy pięciu dni następnych szlachta kastylska, otaczająca Ferdynanda, nie wiedziała, czy dziwić się bardziej porywającej wymowie jego, czy dojrzałości sądu, nie będącej wynikiem zimnej rozwagi, lecz darem wrodzonym człowieka przeznaczonego do panowania cudzym namiętnościom.
ROZDZIAŁ II.
Podczas gdy Jan aragoński starał się wszelkiemi środkami aby syn jego uszedł czujnej uwagi służalców króla Kastylii, mieszkańcy Valladolid oczekiwali skutku wyprawy z tą niespokojną obawą, jaka zwykle towarzyszy niebezpiecznym przedsięwzięciom. Pomiędzy temi, co z niecierpliwością śledzili kroki Jana z Aragonii, znajdowały się osoby, z któremi wypada nam bliżej czytelników zaznajomić.
Chociaż Valladolid w tej porze dalekim jeszcze był od świetności jakiej dosięgł zostawszy stolicą Karola V, zawsze jednak ten gród starożytny i bogaty posiadał znaczną liczbę wspaniałych pałaców. Jeden z nich był siedzibą Jana de Vivero, znakomitego szlachcica, i w nimto dwie osoby oczekiwały wiadomości z Duenas. Wnętrze tego gmachu łączyło poważną zbytkowność owego czasu, z wygodą i wykwintnością, jakie nadać tylko może bezpośredni zarząd kobiecy. W r. 1469 wielki dramat wojenny, trwający od siedmiu wieków, walka chrystyanizmu z koranem, zbliżała się ku końcowi na półwyspie pirenejskim, Maurowie, zajmując długo południowe części królestwa Leonu, zostawili w budowlach tamecznych ślady barbarzyńskiej wystawności; nazwisko nawet miasta Valladolid, przerobione z Veled-Vlid, świadczyło o pobycie w tych stronach rasy arabskiej.
W głównej sali pałacu Jana de Vivero dwie kobiety żywo z sobą rozmawiały. Obie były młode, i chociaż różnej zupełnie powierzchowności, niezaprzeczone posiadały powaby. Jedna z nich szczególniej, zaledwie dziewiętnastoletnia, lecz w całym już kwiecie młodości, uchodzić mogła za skończoną piękność. Gorąca nawet wyobraźnia krain południowych nie wymarzyłaby większej doskonałości. Jej ręce, nogi, kibić i wszystkie ciała zarysy nacechowane były niezrównanym wdziękiem niewieścim, a postać wysoka i okazała szlachetną nadawała jej powagę. Patrzący na nią nie wiedział czy go czaruje bardziej powab zewnętrzny, czy wyraz nieskażonej duszy odbity na jej twarzy. Chociaż urodzona w Hiszpanii, pochodziła w prostej linii od królów gotskich, i z tego zapewne powodu w nadobnej dziewicy zlewała się świeżość północna, z porywającą żywością kobiet południa. Cera jej była biała, włos gęsty kasztanowaty, oczy niebieskie, pełne blasku i pojętności. Dla dopełnienia obrazu powiedzmy, że na obliczu wychowanki dworu malowała się szczera prostota, rzadko w tej sferze napotykana, a krasząca wdzięk młodości urokiem prawdy moralnej.
Ubiór księżniczki odznaczał się prostotą, chociaż bogactwem odpowiadał godnie wysokiemu jej dostojeństwu. Na szyi, śnieżnej białości, połyskiwał krzyż brylantowy, zawieszony na rzędzie wyborowych pereł; kilka kosztownych pierścieni obciążało raczej, niż zdobiło śliczne jej ręce. Byłato Izabella kastylijska, oczekująca w ustroniu rozwiązania swego losu, tak ściśle złączonego z przeznaczeniem ludzkości.
Towarzyszką jej była donna Beatrix de Bobadilla, przyjaciołka młodości i wierna do śmierci poddana. Dama ta, starsza nieco od księżniczki, miała ułożenie stanowczo hiszpańskie; jakkolwiek bowiem pochodziła ze starożytnej rodziny, dom jej wszelako, z polityki czy przypadkiem, nie wchodził nigdy w związki z cudzoziemcami. Jej oczy czarne, błyszczące zapowiadały szlachetną duszę i silną wolę. Postać jej, lubo przyjemna, ustępowała jednak w doskonałości kształtom królewskiej przyjaciołki. Natura, dzieląc swe dary między te młode niewiasty, rozróżniła je odpowiednio stanowisku społecznemu jakie każda z nich zajmowała, lecz widziane z osobna, obie były zachwycające. Izabella kończyła właśnie strój ranny; siedziała na fotelu, niedbale oparta i pochylona ku przyjaciołce, klęczącej przed nią na podnóżku. Dziewice były same, w rozmowie ich przeto panowała największa swoboda; wolna zarówno od etykiety kastylskiej i sztywności hiszpańskiej, toczyła się ona w miarę uczuć naturalnych, nie według ceremoniału dworskiego.
— Beatrixo, rzekła księżniczka, prosiłam Boga by kierował moją myślą w tak ważnej sprawie, i mam nadzieję, że wybór jaki uczynię pogodzi własne moje dobro, ze szczęściem mych poddanych.
— Nikt o tem ani wątpi, szlachetna pani, odpowiedziała Beatrix de Bobadilla, bo Kastylijczycy tak cię kochają, że nie sprzeciwiliby się pewnie twym zamiarom, gdybyś nawet wyjść chciała za sułtana tureckiego.
— Powiedz raczej, moja dobra, odparła z uśmiechem Izabella, że sądzisz o innych po sobie. O! te projekta małżeńskie dużo sprawiają mi kłopotu.
— Lecz teraz minął czas próby. Najświętsza Panno! ileżto w męzczyznach musi być zarozumienia i lekkomyślności, kiedy tacy konkurenci śmieli ubiegać się o rękę mojej pani.
— Jeżeli ze wszystkich wybrałam Ferdynanda aragońskiego, to jedynie z powodu, że związek ten odpowiada najwięcej interesowi Kastylii. Wiesz, Beatrixo, że Kastylijczycy i Aragończycy z jednego pochodzą szczepu i tym samym mówią językiem.
— W imię bozkie, kochana pani, nie porównywaj czystej mowy kastylskiej z dyalektem mieszkańców gór!
— Niech i tak będzie; ale łatwiej zawsze wyuczyć po hiszpańsku Aragończyka, niż Galla; a potem don Ferdynand należy do rodziny Transtamare, jest potomkiem królów Kastylii, i mówią że młody król sycylijski może się podobać.
— Gdyby tego nie umiał, nie byłby chyba mężczyzną. Któryżby z nich nie potrafił ułożyć się, gdy idzie o podbicie serca dziedziczki korony, a jeszcze pięknej jak jutrzenka, dobrej i mądrej, słowem wcielonej doskonałości.
— Moje dziecię, te słowa nie przystoją ani mnie ani tobie.
— A jednak są ony prawdziwem wyrażeniem moich ucznć.
— Wierzę ci, dobra Beatrixo; lecz powinnyśmy pamiętać o ostatniej spowiedzi i mądrych radach jakie nam wówczas udzielono. Tak lekkomyślne rozmowy nie uchodzą kobietom, które za grzechy swoje potrzebują pobłażania. Co do tego małżeństwa, jeśli je zawrę, to więcej jako księżniczka, niż jako niewiasta; bo wiadomo ci, że nie znamy się nawet z Ferdynandem.
— Prawda to wszystko, szlachetna pani; przyznaję, iż dziewica wysokiego urodzenia, może rozrządzać swą ręką na innych zasadach jak prosta mieszczanka, a nawet, że sama jej godność i troskliwe wychowanie, stanowi większą rękojmię szczęścia małżeńskiego, aniżeli gorączkowe przywiązanie. Ale z tem wszystkiem bardzo mnie to cieszy, że tak szlachetny i dzielny, według opisu ojca Alonzo, młodzieniec stara się o twe względy, jak również że, zdaniem mych przyjaciół, don Andrzej de Cabrera, lubo trzpiot wielki, doskonałym będzie mężem dla Beatrixy de Bobadilla.
Izabella, która mimo wrodzonej powściągliwości czuła niekiedy potrzebę poufnej rozmowy, uśmiechnęła się z tego wyskoku, i rozgarniając piękną rączką krucze sploty Beatrixy, rzuciła na nią macierzyńskie prawie, lecz pełne tkliwości spojrzenie.
— Jeżeli wartogłowy powinny się łączyć z sobą, rzekła potem, to przyjaciele twoi mają słuszność. Wymówiwszy te słowa umilkła, a wstyd dziewiczy rozlany po jej twarzy i skryty ogień źrenicy świadczyły, że Izabella, w tej chwili przynajmniej, była więcej kobietą jak królową, zajętą wyłącznie szczęściem swych poddanych.
— W miarę jak się zbliża nasze spotkanie, ciągnęła dalej księżniczka, dziwne jakieś ogarnia mnie pomięszanie, i wyznaję ci otwarcie, moja droga, że przymioty ciała i duszy, przypisywane królowi sycylijskiemu, niemały w tem mają udział.
— To dziwnie, wtrąciła Beatrix. Ja z swojej strony nie oddałabym dobrowolnie ani jednego powabu przeznaczonego mi małżonka..........