Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krzywe 10. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzywe 10. Tom 3 - ebook

Grupa nastolatków spędza wakacje w Krzywem na Mazurach. W tej zabawnej i pogodnej opowieści podpatrujemy, jak młodzi ludzie radzą sobie z pierwszą miłością, przyjaźniami, a także z własnymi rodzicami. Seria miętowa to współczesna Polska: aktualne problemy, radości i tematy z życia tu i teraz.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-2727-347-5
Rozmiar pliku: 777 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Michał pod­cią­gnął się na rękach i zaj­rzał przez okno. Spod kolo­ro­wej powłoczki w fan­ta­zyj­nie zaple­cione sło­nie i żyrafy wysta­wała nie­zbyt czy­sta, ale za to bar­dzo ład­nie ukształ­to­wana dam­ska pięta.

Zesko­czył na zie­mię i uśmiech­nął się do swo­ich myśli.

Przed beto­no­wym gan­kiem z czte­rema stop­niami zrzu­cił ogromny, jaskra­wo­czer­wony ple­cak ze ste­la­żem. Nie zamie­rzał walić w zamknięte na głu­cho drzwi. „Tak, ja zawsze jestem nie w porę. Pięta – mruk­nął sam do sie­bie – a myśla­łem, że cze­kają na mnie ze śnia­da­niem”. Zdzi­wił się tylko, że Kan­dra nie obszcze­kała go na powi­ta­nie.

Obszedł dom i od strony poro­śnię­tego gęstą koni­czyną podwórka patrzył w pootwie­rane na oścież okna z fra­mu­gami poma­lo­wa­nymi na nie­ty­powy, ciem­no­brą­zowy kolor. Popy­chane poran­nym wia­trem raz po raz leciutko stu­kały, wypusz­cza­jąc na zewnątrz nie tylko dra­ma­tycz­nie powie­wa­jące firanki, ale też różne tony i odmiany chra­pań i posa­py­wań. Nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści – wszy­scy jesz­cze spali.

Przedarł się przez minio­gró­dek i zaj­rzał do dużego pokoju sto­ło­wego z komin­kiem i rogami jelonka nad drzwiami. Tuż pod oknem stała ława, na któ­rej pię­trzyły się kubki z fusami po wie­czor­nej her­ba­cie, gazety, nie­mal do końca wypa­lone świece, kolo­rowe pisma, które widział już nie raz i spory pół­mi­sek z kiku­tem pszen­nego precla na środku. Tuż koło tale­rza zauwa­żył głowę psa. Kan­dra na widok sta­rego zna­jo­mego wydała krótki, stłu­miony pisk, ale nawet nie drgnęła. Była zajęta pil­no­wa­niem resztki pie­czywa.

– Chodź, sunia, pobie­gasz sobie.

Pies jed­nak tylko łyp­nął na Michała i na­dal sie­dział ze wzro­kiem wbi­tym w talerz.

– Pil­nu­jesz precla! – domy­ślił się Michał i ostroż­nie, żeby nie pode­ptać roślin, wydo­stał się na podwórko.

Wpa­ko­wał ple­cak w spory krzak bzu koło ganku, bo wyda­wało mu się, że tam będzie w miarę sucho. Spoj­rzał na zega­rek – była ósma czter­na­ście. Posta­no­wił przejść się po oko­licy.

Pogła­skał olbrzymi jesion po dru­giej stro­nie drogi i od razu poszedł nad jezioro. Jesz­cze zanim zoba­czył, jak wygląda brzeg, i czy doj­ście jest w porządku, posta­no­wił przy­wi­tać się z wodą i zamo­czyć cho­ciaż nogi. Co prawda sią­piło obrzy­dli­wie, ale prze­cież to jesz­cze nie powód, żeby nie pobro­dzić w wodzie – szcze­gól­nie, gdy czło­wiek od sie­dem­na­stu lat uwię­ziony jest w blo­kach i praw­dziwą wodę widuje jedy­nie pod­czas waka­cji. Po pra­wej stro­nie, gdzie była piękna, piasz­czy­sta plaża, jakieś dzie­ciaki, wyma­chu­jąc dłu­gimi węd­kami, spy­chały łódkę na wodę. Pra­wie na środku zde­spe­ro­wany pły­wak zama­szy­ście prze­ci­nał jezioro. Nawet z tej odle­gło­ści Michał mógł oce­nić, że to wytrawny pły­wak, bo pruł jak moto­rówka. „Zaraz i ja to zro­bię” – pomy­ślał i wyraź­nie przy­śpie­szył kroku.

Na pomo­ście spało dziecko. Było w takim wieku, kiedy trudno stwier­dzić jakiej jest płci. Zwi­nięte w kłę­bek, z lekko roz­dzia­wioną buzią i zie­lon­ka­wym gilem pod nosem, raz po raz nacią­gało na sie­bie cał­kiem już mokrą orta­lio­nową kurtkę.

Michał par­sk­nął śmie­chem i pokrę­cił głową. „Gdyby to widziała moja mama”. Przy­po­mniał sobie, że jego sio­stra, która cho­dzi już do dru­giej klasy, na­dal jest odpro­wa­dzana do kole­żanki miesz­ka­ją­cej dwa miesz­ka­nia od nich. Mama pakuje jej tor­ni­ster, zrywa się na każde zawo­ła­nie i każ­dziu­teńki, naj­głup­szy kaprys Emilki. I oczy­wi­ście jest głu­cha na pro­te­sty jego i ojca. Nie ma nawet mowy, żeby sio­stra była gdzieś sama przez dzie­sięć minut. A tu, nad sie­kaną kapu­śniacz­kiem, nie wia­domo jak głę­boką wodą, śpi jakiś maluch i nawet uśmie­cha się przez sen. Michał rozej­rzał się dokoła. Ni­gdzie żywego ducha. Może ten pły­wak… a nie, już zawró­cił i z tą samą pręd­ko­ścią skie­ro­wał się w inne rejony.

„Obu­dzę dziecko i niech powie, co tu robi. Potem zro­bię wście­kłą awan­turę jego sta­rym” – posta­no­wił, po czym cichutko usiadł koło malu­cha. „To chyba jed­nak dziew­czynka, bo ma takie nie­moż­liwe dłu­gie rzęsy” – zdjął swoją kurtkę i szczel­nie nakrył malca.

O dzie­wią­tej pięt­na­ście dzie­ciak roz­dzie­ra­jąco ziew­nął i zasze­le­ścił dwiema war­stwami orta­lionu. Prze­tarł oczy, usiadł i zoba­czył koło sie­bie chra­pią­cego, wyjąt­kowo dłu­giego czło­wieka, któ­remu kawa­łek uschnię­tego liścia trzciny wod­nej przy­kleił się do mokrego policzka.

Dźgnął śpią­cego kilka razy pal­cem wska­zu­ją­cym w szyję.

– Mamo, jesz­cze pięć sekund – wymam­ro­tał śpiący męż­czy­zna i prze­krę­cił się na drugi bok. Nie­stety, na ten manewr pomost był zde­cy­do­wa­nie za wąski i długi pan wpadł do płyt­kiej, cie­płej jak zupa wody jeziora Krzywe, zmu­sza­jąc całą ławicę okoni do ucieczki w trzciny.

*

Rodzice Witka od zawsze kochali Mazury, a od wypadku ojca przy­jeż­dżali tu co roku. Nie cią­gnęły ich żadne inne miej­sca. Nie widzieli pro­blemu w koma­rach ani pokrzy­wach – tu byli u sie­bie. Zaczęli roz­glą­dać się za miej­scem, do któ­rego mogliby stale przy­jeż­dżać. I zna­leźli. Sie­dem kilo­me­trów od Mrą­gowa, w miej­sco­wo­ści Krzywe kupili sie­dli­sko. Było wpraw­dzie zanie­dbane, ale cóż pięk­niej­szego niż mogłoby ich spo­tkać, niż moż­li­wość samo­dziel­nego wyre­mon­to­wa­nia sie­dli­ska. Od początku zabie­rali tu rodzinę, przy­ja­ciół i oczy­wi­ście zna­jo­mych syna. W tym roku także Witek zapro­sił swo­ich kole­gów z klasy. Co prawda Domi­nikę pierw­szy raz zoba­czył dopiero w Krzy­wem, ale rodzi­com to nie prze­szka­dzało. Po pro­stu Ala, którą znali jesz­cze z przed­szkola, zabrała swoją naj­bliż­szą kole­żankę. W sumie miało być ich czworo z klasy Witka, Domi­nika i jesz­cze Milena, córka zna­jo­mych ciotki Witka. Ale ta ostat­nia miała przy­je­chać dopiero pod koniec lipca.

Zasady były pro­ste. Cały czas będzie ktoś doro­sły. Poza tym każdy robi, co chce. Zero przy­musu.

*

Domi­nika Różycka nie była prze­bo­jowa. Dla­tego, odkąd tylko przy­jęła zapro­sze­nie Witka, któ­rego na oczy nie widziała, dzień w dzień myślała, jak się wymó­wić i lipiec prze­sie­dzieć w domu.

Na dzień przed wyjaz­dem sio­stry w podróż po Euro­pie Domi­nika chciała już osta­tecz­nie zre­zy­gno­wać. Dowie­działa się bowiem, że Ala, jej przy­ja­ciółka i jedyna osoba, którą w Krzy­wem miała znać, nie może zostać do końca lipca, bo szy­kuje jej się jesz­cze wyjazd za gra­nicę. Domi­nika zamar­twiała się tym cały dzień. W końcu wie­czo­rem zwie­rzyła się sio­strze, o trzy lata star­szej od niej stu­dentce ger­ma­ni­styki, ale na Mag­dzie nie zro­biło to naj­mniej­szego wra­że­nia.

– Prze­cież i tak już ich poznasz do czasu wyjazdu Alki. Cza­sem ludzie wyjeż­dżają z grupą, w któ­rej nie znają nikogo. Czego ty niby tak bar­dzo się boisz, że Ala musi być twoją tar­czą? – Magda nie zna­la­zła naj­mniej­szego zro­zu­mie­nia dla opo­rów sio­stry. Nawet na moment nie ode­rwała wzroku od stosu prze­wod­ni­ków, w któ­rych samo­przy­lep­nymi kar­tecz­kami zazna­czała co waż­niej­sze strony.

„To będzie wła­śnie w tym wyjeź­dzie naj­wspa­nial­sze: nie znać nikogo” – powta­rzała sobie za radą sio­stry. „Poza Alą, rzecz jasna. Tylko, że to, co jest naj­wspa­nial­sze dla mojej sio­stry, nie­ko­niecz­nie musi być dobre dla mnie”. Z nie­po­ko­jem zasta­na­wiała się, czy w ogóle udźwi­gnie to, co dla Magdy byłoby zaletą waka­cji. Trudno. Już posta­no­wiła. Jedzie! Z Alką prze­cież nie zgi­nie. Potem się zoba­czy. Zapa­ko­wała swój zeszyt z prze­pi­sami na bły­ska­wiczne cia­sta, zwi­nęła prze­dłu­żacz i wsa­dziła go do wiel­kiego pudła z pro­di­żem. Wzięła kilka uko­cha­nych ksią­żek, wszyst­kie ozdoby z kora­li­ków, ulu­bioną pościel (bo nie zno­siła spać bez­po­śred­nio pod śpi­wo­rem), a na samo dno torby podróż­nej wrzu­ciła drew­nia­nego sło­nia i uko­chaną gumową żyrafę – pierw­szy egzem­plarz w jej afry­kań­skiej kolek­cji.

Po przy­jeź­dzie do Krzy­wego natych­miast zapo­mniała o swo­ich domo­wych roz­ter­kach. Bar­dzo szybko się zado­mo­wiła. Naj­wspa­nial­sze było to, że oso­bi­ście poznała Hadriana Cha­brosa. A co waż­niej­sze – Hadrian poznał ją.

*

Pani Elż­bieta sie­działa na drew­nia­nym leżaku i gła­skała ogromny czarny łeb swo­jego psa – teriera rosyj­skiego. Kan­dra sie­działa u nóg swo­jej pani wypro­sto­wana jak struna i tylko co jakiś czas wycią­gała długi, szorstki jęzor, usi­łu­jąc w podzię­ko­wa­niu poli­zać opa­lone ręce swo­jej wła­ści­cielki. Jed­no­cze­śnie, cał­kiem przy oka­zji, spraw­dzała, czy nie ukrywa się w nich coś do zje­dze­nia.

Wiał silny wiatr. Kolo­rowe ręcz­niki i bie­li­zna tań­czyły na sznu­rze. Pani Elż­bieta oparła głowę o opar­cie leżaka i cof­nęła się w cza­sie o trzy­dzie­ści dwa lata. Szła do pierw­szej klasy. Miała na sobie pli­so­waną, gra­na­tową spód­niczkę, wywi­jała wor­kiem z kap­ciami, a za rękę trzy­mała swo­jego sąsiada z pię­tra – Janka. Minęło sie­dem lat, zanim Janek pierw­szy raz ją poca­ło­wał. Było to na szkol­nym boisku, po zakoń­cze­niu roku, zupeł­nie nie zwra­cał uwagi na trą­dzik na jej czole. Po kolej­nych sied­miu latach, trzy­mali razem wielki nóż ze stali nie­rdzew­nej, kro­ili swój weselny tort z polewą pista­cjową i usi­ło­wali uda­wać, że nie sły­szą spro­śnych komen­ta­rzy wujka Maćka z Prze­my­śla. Wspo­mi­nała jak powie­działa Jan­kowi, że uro­dzi się Witek, bo od razu wie­działa, że to musi być chłop­czyk. Jak Janek się wtedy ucie­szył… I kiedy posta­no­wił zapu­ścić włosy, i zapy­tał, co ona na to… I po wypadku… byli sobie bliżsi niż kie­dy­kol­wiek. Był takim dobrym mężem, był naprawdę jej pod­porą. Tak, to dobre słowo. Był. A teraz, po osiem­na­stu latach mał­żeń­stwa, trzeba było zna­leźć siły, żeby się roz­wieść. Roz­wód – obrzy­dliwe słowo.

„Nie będę teraz o tym myślała” – posta­no­wiła. Nachy­liła się i pod­nio­sła sto­jący na tra­wie talerz z grusz­kami. Wzięła maleńki nóż i zaczęła je obie­rać. Zapach gru­szek przy­po­mniał jej inny poca­łu­nek, z innym męż­czy­zną. „Gdy­bym wtedy wie­działa, ode­szła­bym z tam­tym” – nóż ześli­zgnął się i pozo­sta­wił nacię­cie na kciuku lewej dłoni. „Gdy­bym wie­działa to, co dziś… Gdy­bym… Ech… Dobrze, że nie wie­działam”. Zgar­nęła obierki i ogryzki do miski, wzięła garść do lewej ręki i pod­su­nęła Kan­drze.

– Deli­kat­nie, deli­kat­nie sunia. – Pozwo­liła psu wyli­zać dłoń. – Chodź do domu. Jak dobrze, że nie wiemy, co będzie dalej. To by prze­cież wszystko popsuło.

Usły­szała zna­jome głosy dzie­cia­ków Krom­ków i skrzyp­nię­cie bramy. Zgar­nęła koc, pod­nio­sła talerz, zło­żyła leżak i weszła do domu. Trzeba było dla dzieci usma­żyć ryby i ugo­to­wać kapu­śniak, bo Pasem­kowa dała im aż dwie główki słod­kiej kapu­sty z wła­snych zago­nów. Potem mieli jesz­cze wszy­scy zaj­rzeć do tego gospo­dar­stwa, gdzie hodo­wano stru­sie. „Stru­sie w Krzy­wem!” – Elż­bieta cichutko par­sk­nęła śmie­chem, nie pozwa­la­jąc, aby zły nastrój wszedł razem z nią do domu.

*

Tomasz Lipiec, listo­nosz z Mrą­gowa, stał przed dużym lustrem i patrzył na swoje odbi­cie. Wcale się nim nie delek­to­wał, wręcz prze­ciw­nie – bar­dzo się sobie nie podo­bał. Jasno­rude włosy były poskrę­cane w cia­sne spi­ralki, twarz od ucha do ucha i od wło­sów do brody gęsto pokryta podwójną war­stwą pie­gów. Na doda­tek jego skóra była tak jasna, że nie­mal prze­źro­czy­sta. Nie zno­sił swo­jego wyglądu.

– Niech to wszystko szlag trafi! – Ze zło­ścią wbił się w gra­na­towy, służ­bowy mun­dur. Był wście­kły.

Kiedy z ciężką torbą wsia­dał na swój motor, na­dal był wście­kły, ale czuł się w pełni uspra­wie­dli­wiony. Doro­sły, poważny męż­czy­zna, który dostał swoją pierw­szą w życiu pracę, nie może być rudy i pie­go­waty jak dzie­ciak. A on był i to, jak sądził, uza­sad­niało jego nie­ustanną wście­kłość. Wyje­chał z Mrą­gowa i przy zajeź­dzie w doli­nie skrę­cił w prawo. Kie­ro­wał się do Krzy­wego. Odkąd przy­je­chali tam let­nicy, bez prze­rwy ktoś do nich pisał. I to strasz­nie cięż­kie listy – o to też był wście­kły.ROZDZIAŁ DRUGI

Łąkę pora­stały głów­nie jakieś roz­czo­chrane trawy i koni­czyna. Pra­wie dokład­nie przez jej śro­dek prze­bie­gała jasna, rów­niutka dróżka z bia­łego pia­sku. Wystar­czyło przejść kilka kro­ków, żeby zoba­czyć powy­ry­wane i nie­dbale rzu­cone łebki koni­czy­nek. Jesz­cze świeże, nie zdą­żyły zmarsz­czyć się i zwięd­nąć na słońcu. Potem przez kil­ka­na­ście metrów nie było na jasnym pia­sku żad­nych śla­dów. Już bar­dzo bli­sko jeziora Michał zoba­czył na ścieżce szczątki konika polnego. Ktoś – Michał wie­dział już kto – nary­so­wał paty­kiem wokół nich nie­zgrabne kółko, dla­tego z daleka rzu­cały się w oczy. Wes­tchnął.

Na pomo­ście – w miej­scu, gdzie pierw­szy raz zoba­czył śpią­cego malca – stało pla­sti­kowe, żółte wia­derko wypeł­nione bło­tem i kawał­kami roślin.

– Czo­łem, sze­fie! – zagad­nął przy­jaź­nie dzie­ciaka grze­bią­cego paty­kiem w przy­brzeż­nym mule.

– …łem. – Chło­piec ani na chwilę nie prze­sta­wał ssać rękawa kurtki z wyha­fto­wa­nym na kie­szeni napi­sem: „Napło­szek P.”. – Łapiesz ze mną?

– A co łapiesz?

– Wszystko.

Istot­nie, na brzegu leżało kilka opusz­czo­nych już przez raki pan­ce­rzy i spora kupka, nie­stety jesz­cze żywych, szcze­żui i skó­jek. Pio­truś pró­bo­wał, na szczę­ście bez­sku­tecz­nie, zła­pać kilka małych rybek, które śmi­gały w tę i z powro­tem pod pomo­stem. W końcu, zapo­mi­na­jąc chyba o obec­no­ści Michała, prze­mó­wił do spo­rego patyka:

– Za to, co zro­bi­łeś, zosta­niesz tu na zawsze. Ty prze­brzy­dły dzie­ciaku! – Zaczął łomo­tać paty­kiem o pomost.

– Co on zro­bił?

– Był bar­dzo nie­grzeczny i dla­tego Bozia zabrała mu rodzi­ców. Za to, za to, za to! – Kijek prze­szedł już nie­jedno, bo widać było na nim liczne ślady ude­rzeń.

– To ten kij nie ma rodzi­ców?

– Nie ma. Tacy nie­grzeczni jak on ni­gdy nie mają rodzi­ców.

– E, mają nawet bar­dziej nie­grzeczni.

– Grzeczne dzieci mają rodzi­ców, a nie­grzeczne – fiu, do domu dziecka. Tam ich miej­sce.

– Ja też cza­sem jestem nie­grzeczny, wiesz? A mam rodzi­ców.

– A jak bar­dzo jesteś nie­grzeczny?

– No, bar­dzo.

– Pokaż mi. Jak stąd dotąd jest nie­grzecz­ność, to na ile ty jesteś nie­grzeczny?

Michał przez chwilę zasta­na­wiał się, co złego zro­bił. Od razu przy­po­mniało mu się kilka wła­snych wyczy­nów i poczuł zna­jome gorąco na policz­kach. Nie był święty, to pewne. Teraz zasta­na­wiał się, jaka odpo­wiedź będzie dla Piotrka naj­lep­sza. W końcu poka­zał.

– No, nie­stety, aż na tyle. – Przy­ło­żył rękę do deski i poka­zał, jak dużo ma na sumie­niu.

– A widzisz! – Pio­trek był trud­nym roz­mówcą. – To dla­tego jesz­cze masz rodzi­ców. A ja jestem nie­grzeczny aż na tyle! – Poka­zał kres odle­gło­ści wyzna­czo­nej przez sie­bie na deskach pomo­stu.

– Nie­moż­liwe. Taki mały Pio­trek nie może być aż tak nie­grzeczny!

– Może!

– Nie może!

– Może! Zapy­taj mojej pani. Ona ci powie, kto jest naj­bar­dziej nie­grzeczny na świe­cie.

– Kto niby?

– Napło­szek jest naj­gor­szy. – Pio­trek spu­ścił wzrok i zaczął stu­kać koń­cem san­dałka w pomost. Popra­wił rękaw gra­na­to­wej, sze­lesz­czą­cej kur­teczki, któ­rego przez cały czas nie prze­sta­wał żuć na wyso­ko­ści ramie­nia. Wła­śnie wtedy na pomo­ście poja­wiła się mie­niąca się magicz­nymi kolo­rami ważka. Przy­sia­dła, zatrzy­mała skrzy­dła i czuj­nie rozej­rzała się dokoła. Dobrze, że miała refleks, bo jak nic zgi­nę­łaby mar­nie pod dzie­cię­cym san­dał­kiem roz­miar 28.

Michał z zasko­cze­niem spoj­rzał na Piotrka.

– Słu­chaj, jadłeś śnia­da­nie? Chodź do nas do domu, zro­bimy sobie coś smacz­nego.

– Do domu… nie chcę. Ja ni­gdy nie jem.

Obaj zamil­kli i tylko Pio­trek przez dłuż­szą chwilę z całej siły łomo­tał kubeł­kiem o deski.

– Pio­truś, a co ty takiego złego robisz?

Dziecko nie zare­ago­wało.

– Hę?

– Nie mogę powie­dzieć, bo wtedy umrę.

– E… Od mówie­nia to się tak łatwo nie umiera.

– Ja umrę. Widzia­łem taką fajną trumnę, że kawa­łek się otwiera. I tam leży ktoś ubrany w swoje naj­lep­sze ubra­nia. Masz już swoje naj­lep­sze ubra­nia?

– Do trumny? Nie, nie mam. – Michał wytarł sobie kilka kro­pel potu nad sze­ro­kimi brwiami.

– Musisz mieć.

Roz­mowa znów utknęła.

– Kąpiemy się? – zapro­po­no­wało dziecko.

Michał rozej­rzał się po jezio­rze. Dzieci Krom­ków wła­śnie wycią­gały kolejną rybę, ale nikt nie pły­wał. Trzciny wygi­nane wia­trem szu­miały gło­śno, wiatr sze­le­ścił kurt­kami chłop­ców, a na nie­bie nie było ani śladu błę­kitu.

– Strasz­nie zimno. Prze­zię­bimy się.

– To dobrze. Lubię być chory. Dostaje się wtedy dużo pić.

– A jak zła­piesz zapa­le­nie płuc?

– To od tego można mieć zapa­le­nie płuca? – Dzie­ciak zaczął się ener­gicz­nie roz­bie­rać. – Ja mia­łem już zapa­lone. Byłem w takim szpi­talu. Tam było cudow­nie.

– Cudow­nie?!

– Tak. Co ty? Ni­gdy nie byłeś w szpi­talu? – Pio­trek spoj­rzał na Michała z wyż­szo­ścią. – To dobre miej­sce. Tam nikt, ani razu, przy­się­gam na wszystko, nie powie­dział do mnie Napło­szek, tylko wszy­scy Pio­truś i Pio­truś. Szkoda, że mnie wyle­czyli.

– Zaraz…

– I wiesz, tam jedna duża pani mi…

Dziecko prze­rwało, jakby bało się, że zdra­dzi naj­skryt­szą tajem­nicę.

Michał pod­szedł do niego i poło­żył rękę na maciu­peń­kim, chu­dziut­kim ramionku.

– Tak?

– Ona mi, wiesz… ona mi zro­biła coś naj­wspa­nial­szego na świe­cie. – Michał cały czas trzy­mał rękę na ramie­niu dziecka. – Ona mnie wzięła do swo­jego łóżka. Była taka miękka i duża.

– Co ona ci zro­biła? – Ukuc­nął nad mal­cem i popa­trzył mu pro­sto w oczy. – Powiedz mi, Pio­tru­siu, co ona ci zro­biła?

Chło­piec nabrał powie­trza i łzy zakrę­ciły mu się w dużych, smut­nych oczach.

– Ona mi, tylko mi, tylko dla mnie… ona mi… zaśpie­wała. I to kilka razy – wyznał i roz­pła­kał się na całego, roz­ma­zu­jąc po twa­rzy dzie­cięce gile.

*

Domi­nika wstała jakaś nie­wy­raźna. Pod­cią­gnęła górę od piżamy i poma­so­wała sobie brzuch. Zaj­rzała na para­pet. W sło­iku stały fio­le­towe dzwonki. Mało się nie roz­pła­kała z rado­ści. Brzuch jed­nak na­dal ją bolał.

„No, dziś to ja sobie z jedze­niem dam spo­kój”. Głowa też ją bolała. „Co za dzień! Aku­rat kiedy wyszło słońce. Słońce! Co za zło­śli­wość losu! Nie, nie ma mowy, nie pozwolę sobie zepsuć tego dnia. Zro­bię coś przy­jem­nego… Na przy­kład… Na przy­kład…”. Przy­po­mniała sobie widziany w garażu biało-nie­bie­ski pla­sti­kowy kajak. „Naresz­cie popły­wam kaja­kiem. Może nawet z Hadria­nem… Gdyby to inte­li­gent­nie roze­grać… Inte­li­gent­nie. Hm…”.

Zamknęła się w łazience. Stra­te­gię obmy­śla się na osob­no­ści.

Przy śnia­da­niu przy­stą­piła do akcji.

– Co robimy? – Odcze­kała chwilę, aż każdy wypo­wie się w tej spra­wie. Nie miała zamiaru od razu kie­ro­wać ich uwagi na pokryty paję­czy­nami kajak. Z entu­zja­zmem wysłu­chała pla­nów wyjazdu do Mrą­gowa (Ala z Wit­kiem), wyprawy na jeżyny (Michał z Kan­drą). Co prawda nie docie­rało do niej, gdzie kon­kret­nie kto się uda, ale jedno zauwa­żyła: Hadrian nie miał żad­nych pla­nów. Wtedy wyto­czyła swoje naj­cięż­sze działo:

– A może byśmy po… Ja też jesz­cze nie wiem, co by tu poro­bić. Taki fajny dzień… Może zro­bię pra­nie. A może… Wiesz, Hadrian, może popły­wamy kaja­kiem? To może być jedyna oka­zja tego lata – zachi­cho­tała sztucz­nie i poczuła, że robi się czer­wona. Czym prę­dzej zrzu­ciła na pod­łogę wide­lec i wsa­dziła głowę pod obrus, żeby się ukryć.

Michał zakrztu­sił się kanapką, zasło­nił usta ręką i wybiegł do łazienki. Kan­dra oczy­wi­ście za nim, a raczej za reszt­kami kanapki, które trzy­mał w lewej dłoni.

– Ten kajak jest bez­pieczny? – zapy­tała Domi­nika.

– Jasne. Jest w garażu, na samym wierz­chu – odparł Witek.

– Ale jak my to zanie­siemy? Pew­nie jest dia­bel­nie ciężki. – Zain­te­re­so­wał się Hadrian.

– Nie bądź taka Deli­kat­nica Zmar­twiona, spo­koj­nie dacie radę – zauwa­żył Witek i bez cere­gieli strze­lił Hadria­nowi gumką wysta­ją­cych ponad spodnie, szla­chet­nie sza­rych, baweł­nia­nych slip­ków z napi­sem „Turbo die­sel”.

Michał, z zaczer­wie­nio­nymi po zakrztu­sze­niu oczami, wszedł na koń­cówkę żywio­ło­wego planu Domi­niki. Ona za wszelką cenę chciała popły­wać tym kaja­kiem, nawet prze­cho­dzień by to zro­zu­miał.

Domi­nika w tem­pie eks­pre­so­wym wyszo­ro­wała zęby, trzy razy zmie­niła blu­zeczkę, cztery razy fry­zurę, po czym zdjęła z sie­bie wszystko i zało­żyła kostium kąpie­lowy, białe kró­ciut­kie spodenki z wyha­fto­waną palmą i nie­bie­ską bluzkę z naj­więk­szym dekol­tem, jakim dys­po­no­wała. Pognała do wysprzą­ta­nej już przez mamę Witka kuchni i zro­biła kilka uroz­ma­ico­nych i efek­tow­nych kana­pek, które mister­nie zapa­ko­wała w folię. Zaj­rzała do chłop­ców, żeby spraw­dzić, czy Hadrian jest już gotowy. Leżał na łóżku i czy­tał.

– Idziemy? – „Jakie on ma genial­nie umię­śnione nogi!” Popa­trzyła z uzna­niem na dłu­gie, chude i owło­sione koń­czyny Hadriana. Usi­ło­wała zapa­no­wać nad sobą i nie gapić się na napis.

– Może za chwilę, jesz­cze tra­wię śnia­da­nie.

– Tra­wisz? Z tego, co pamię­tam ze szkoły, to to ci zaj­mie z osiem godzin. Masz zamiar pły­wać przy księ­życu? – Uśmiech­nęła się, żeby ukryć skrajną iry­ta­cję. Miała szczerą ochotę pal­nąć go w ucho albo dać klapa i wrza­snąć: „Marsz pły­wać ze mną na kajaku!”.

– Nie, ale może… pew­nie ciężki ten kajak.

– No, sama to ja na pewno go nad jezioro nie dota­cham.

– Dobrze już, dobrze. Zaraz ci pomogę. Ład­nie wyglą­dasz. Powin­naś cho­dzić w nie­bie­skim, to super kolor dla blon­dy­nek.

Domi­nika o mało się nie prze­wró­ciła. Szcze­rze mówiąc, mogłaby nawet sama zanieść ten kajak, byle sły­szeć takie słowa. Garaż przy­wi­tał ich zapa­chem kurzu. Domi­nika szybko oczy­ściła kajak z paję­czyn i nawet zapo­mniała, że brzuch cały czas daje o sobie znać.

Kajak był ciężki, jak… kajak nie­siony do jeziora. Oboje nie­ziem­sko się spo­cili i zady­szani spu­ścili go na wodę.

– Dla­czego dźwi­gasz takie cię­żary? – To oczy­wi­ście był Michał, w wiel­kim słom­ko­wym kape­lu­szu, ze swoją krwi­ście czer­woną bluzą i rekla­mówką wypchaną czymś po brzegi. Ten czło­wiek miał nad­ludzki dar poja­wia­nia się dokład­nie tam, gdzie nikt go nie ocze­ki­wał.

– Wcale nie jest ciężki – wysa­pała czer­wona i spo­cona Domi­nika.

– Wcale! – mruk­nął z prze­ką­sem Michał i patrząc na zdy­sza­nego Hadriana, bez cie­nia zło­śli­wo­ści zapy­tał: – Hadi, czego wła­ści­wie doty­czy ten napis? – I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, dodał: – Płyń­cie ostroż­nie i uwa­żaj­cie na wiry. Aha, Witek mówił, że tam za trzci­nami jest już naprawdę głę­boko.

– Wcale tam nie pły­niemy. Nie martw się. Nie mogę się już docze­kać, kiedy na środku jeziora zamo­czę ręce w wodzie. Uwiel­biam to… – Roz­ma­rzyła się Domi­nika. – Wzię­łam kanapki. Może gdzieś się roz­ło­żymy? – Pyta­ją­cym spoj­rze­niem zaha­czyła Hadriana.

– E… to masz zamiar pły­wać do obiadu?

„Do końca świata!!!” – Chciała krzyk­nąć, ale na szczę­ście nie zdą­żyła.

– Ha-di! Ha-di! – Ala stała jakieś sto metrów od nich i macha­jąc rękami, darła się ile sił w płu­cach. – Twoja mama dzwoni! Chodź natych­miast!

– To wiesz, ja muszę wra­cać… Zresztą może sami popły­wa­cie. Ja mam dość wysiłku na dziś. Sorry, tak wyszło…

– To nie pły­niemy? – Domi­nika pomy­ślała, że jej się w życiu nic nie udaje. Nic.

– Płyń­cie, płyń­cie. Ja… ja… ja sobie dziś poczy­tam. – I potruch­tał w kie­runku domu.

Domi­nika dłuż­szą chwilę patrzyła za nim, a kiedy się odwró­ciła, Michał miał już zdjęte buty, trzy­mał wio­sło na sztorc i był bar­dzo zado­wo­lony.

– Wska­kuj. – Wycią­gnął rękę w jej kie­runku.

Domi­nika zrzu­ciła san­dałki, wgra­mo­liła się na przed­nie miej­sce. Wola­łaby już pły­nąć sama. „Cały dzień zmar­no­wany. Że też mnie pod­ku­siło. Ten czło­wiek w ogóle nie ma poczu­cia humoru. Co za mruk… Będziemy tak pły­nąć i mil­czeć. Mil­czeć i pły­nąć. Ala też jest dobra! Mogła zacze­kać z tym tele­fo­nem. Matka Hadriana dzwoni dwie­ście razy dzien­nie. Alka… Już ja jej powiem do słu…”.

– To co? Moczysz ręce, bo jeste­śmy na środku?

Brzuch bolał ją już nie na żarty. „Posta­no­wi­łam, że nie zmar­nuję tego dnia i nie zmar­nuję”.

– Jasne. – Domi­nika bar­dzo ostroż­nie uklę­kła w kajaku. Pochy­liła się do przodu i zanu­rzyła ręce w wodzie, a głowę w marze­niach. To boskie uczu­cie. Czu­jesz, jakby cały świat prze­pły­wał ci mię­dzy pal­cami. Domi­nika zamknęła oczy. Naprawdę tego nie chciała, ale jej myśli same popły­nęły do Hadriana.

Przez pra­wie pół godziny pły­nęli znów w cał­ko­wi­tej ciszy. Do pod­świa­do­mo­ści Domi­niki docie­rało, że Michał jakoś dziw­nie posa­puje. Nagle kajak gwał­tow­nie skrę­cił.

– Co robisz?

– Prze­pra­szam cię bar­dzo, ale źle się czuję. Nie­do­brze mi. Musimy wra­cać.

– Tak. Wie­dzia­łam, że na cie­bie można liczyć. Nie możesz wytrzy­mać jesz­cze pół godziny? Dopłyńmy do tego pomo­stu cho­ciaż na sekundę i zobaczmy, co tam jest.

– Chcesz wysia­dać z kajaka? Spa­ce­ro­wać?

– Tak. Co w tym dziw­nego?

– To wyklu­czone. Zaraz będę… zaraz mnie… zaraz zwy­mio­tuję. Musimy natych­miast wra­cać. – Michał miał wzrok wbity we wła­sne kolana i nawet na moment nie pod­niósł oczu.

„No, pięk­nie. Mam dzie­sięć kana­pek i szczę­ście do wspa­nia­łych chło­pa­ków. Jeden lep­szy od dru­giego”. Naj­pierw chciała Hadria­nowi dać moż­li­wość ujaw­nie­nia uczuć, bo jeden Bóg raczy wie­dzieć, dla­czego tak klu­czy, a on uciekł. Teraz ten.

Na brzegu przy ich pomo­ście widać już było, jak Kan­dra pod­ska­kuje i merda kiku­tem ogona. Nie było wąt­pli­wo­ści, że cały jej pysk uśmie­chał się na widok Michała.

Kajak zaskrzy­piał o pia­sek i Michał bez jed­nego mar­nego słowa wysko­czył na brzeg, chwilę postał drep­cząc w miej­scu, po czym nie­mal bie­giem pole­ciał w kie­runku domu, a pies za nim. Domi­nika też wyszła na brzeg.

„No to jesz­cze faj­niej. Jestem ja i mój kajak. Ani go tu zosta­wić ani nieść, bo tego po pro­stu nie zdo­łam zro­bić”. Spró­bo­wała. Ani drgnął. Jesz­cze raz. Brzuch szarp­nął ją nowym bólem.

– No i jak? – Ala miała na dłu­gich, roz­pusz­czo­nych wło­sach czer­woną chu­s­teczkę i wyglą­dała… genial­nie.

– Lepiej nie pytaj. Naprawdę nie możesz wyglą­dać tro­chę gorzej? Oczu od cie­bie nie mogę ode­rwać. Iry­tu­jesz mnie. Co ci…

– Domi­nika! Masz krew na spoden­kach.

– Co?

– Dosta­łaś chyba okres.

– Nie, nie, to nie­moż­liwe. O Boże, nie.

– Nie przej­muj się tak. Zaraz ci coś przy­niosę. Prze­wią­żesz się bluzą w pasie i nikt nie zauważy. – Ala poża­ło­wała, że nie ma na sobie cze­goś, czym od razu mogłaby pora­to­wać kole­żankę. Nie­stety, wszystko czym dys­po­no­wała, to krótka ruda sukienka na ramiączka i chu­s­teczka na gło­wie.

– Już ktoś zauwa­żył. O matko, i to aku­rat on. Co za cho­lerny dzień! – Domi­nika wygi­nała się do tyłu, żeby oce­nić roz­miary kom­pro­mi­ta­cji.

– Kto? Michał? I co? On zauwa­żył i dla­tego wró­ci­li­ście?

– Nie. On źle się poczuł… tak mówił – dodała już mniej pew­nie.

– Czyli nic nie widział. Usiądź w kajaku. Zoba­czę, czy on widział, czy nie.

Domi­nika wgra­mo­liła się do kajaka i ciężko klap­nęła na przed­nim miej­scu.

– Kom­plet­nie nic nie widać – zawy­ro­ko­wała bez­tro­sko Ala.

– Uff, to dobrze. Chyba bym umarła. Cho­ciaż zacze­kaj…

Domi­nika ostroż­nie uklę­kła i zanu­rzyła ręce w przy­brzeż­nej wodzie.

– A teraz?

– Teraz to… raczej… no, widać. Nie­stety, widok pano­ra­miczny.

– No to jasne! Pakuj moje rze­czy. Wyjeż­dżam. Przy­nieś mi tu ple­cak, bo do domu to ja na pewno nie pójdę.

Mimo iż Ala pró­bo­wała na wszyst­kie spo­soby prze­ko­nać kole­żankę, że nic takiego się nie stało, to jed­nak robiła to bez prze­ko­na­nia, bo sama dosko­nale wie­działa, co ona czuje. Nie dzi­wiła się, że Domi­nika chce wyje­chać.

– Pew­nie ten osioł już powie­dział wszyst­kim. Zresztą nic mnie to nie obcho­dzi. Idź, spa­kuj mnie i spró­buj… spró­buj…

– Wiem, wyczuć, czy on widział. – Domy­śliła się Ala. – Sia­daj tu i cze­kaj. Lecę.

Syl­wek Pasemko, który aku­rat jechał na rowe­rze z potężną wiązką pokrzyw dla zwie­rząt, miał oka­zję zoba­czyć zady­szaną twarz let­niczki. No takiej, to jej jesz­cze ni­gdy nie widział. A widział ją już… czte­ro­krot­nie. Wie­dział to dokład­nie, bo… liczył wszyst­kie ich spo­tka­nia.

– Cześć. – Zama­chał do niej.

– Cze… – odkrzyk­nęła, ale był pewien, że nie wie­działa nawet komu.

*

Michał od kilku minut bił się z myślami. Co robić? Prze­cież został tam ten kajak. Nie prze­żyje tego, jeśli dziew­czyny będą musiały go z powro­tem tachać. Na Hadriana w ogóle nie mógł liczyć, bo ten po ran­nym wysiłku od razu wziął naprze­mienny prysz­nic, żeby nie dopa­dły go zakwasy. Teraz opa­lał się na leżaku przed domem. Co robić?

Tak jak stał, zapa­ko­wał się do łóżka i okrył po szyję. Pal sześć kajak. Po jakichś dzie­się­ciu minu­tach do domu wpa­dła Ala.

Był już wtedy dobrze spo­cony, bo zakrył się śpi­wo­rem po czu­bek nosa.

– Jesteś naprawdę chory?

– Tak. Czy możesz podać mi szklankę wody? Nie­do­brze mi.

– A czemu wró­ci­li­ście?

– Boli mnie głowa, to po wczo­raj­szych ryb­kach… Zatru­łem się, prze­proś Domi­nikę, że tak zepsu­łem wycieczkę. Może innym razem.

– Tak… wszy­scy jedli te same ryby. – Ala świ­dro­wała go podejrz­li­wym wzro­kiem, ale wyglą­dał bar­dzo źle, cały pokryty kro­pel­kami potu. Musiał rze­czy­wi­ście źle się czuć.

– Wiesz… my z Domi­niką pój­dziemy się teraz kąpać. Co ty na to?

Michał o mało nie usiadł na łóżku. „Jak to kąpać?! Prze­cież Domi…”.

– To świetny pomysł. Idź­cie, idź­cie – powie­dział zamiast tego. Zako­pał się głę­biej w śpi­wór i jęk­nął prze­cią­gle, na co Kan­dra poło­żyła swój wielki łeb na jego śpi­wo­rze i cichutko zaskom­lała.

Ala postała jesz­cze chwilę nad Micha­łem. Pokle­pała Kan­drę po łbie, a potem wzięła deli­cję szam­pań­ską i podała psu.

– Ostroż­nie, sunia, ostroż­nie – powtó­rzyła wie­lo­krot­nie sły­szane słowa pani Elż­biety. Pies tylko ner­wowo zaczął prze­bie­rać nogami, spoj­rzał na nią bła­gal­nie, ale ciastka nie wziął.

– Trudno, zjem sama. – Wpa­ko­wała sobie deli­cję do ust, ale było jej przy­kro, że suka nie chce od niej wziąć. Zupeł­nie nie rozu­miała dla­czego. Wzięła swoją dłu­ga­śną koszulę fla­ne­lową i poszła powie­dzieć Domi­nice, że nie musi wyjeż­dżać, bo Michał jest zie­lony od cho­rego żołądka i na pewno nie widział krwi na jej spoden­kach.

*

Po jakiejś godzi­nie dziew­czyny sie­działy już na schod­kach ganku obie­ra­jąc ziem­niaki.

– Dziew­czynki, skocz­cie do Pasem­ko­wej po jajka, bo mi zabra­kło do obto­cze­nia ryb.

Dziew­czyny weszły do pokoju, by zmie­nić buty.

– Idziesz, bo wyglą­dasz nie naj­cie­ka­wiej?

– Nie, raczej zostanę i poczy­tam – Domi­nika roz­cią­gnęła się na łóżku i od razu się­gnęła po pięk­nie ilu­stro­wany album pt. _Jezioro Wik­to­rii_, który przy­pad­kowo odkryła na stry­chu.

– Nie ma sprawy, pójdę sama. Kan­dra! – Ala gwizd­nęła na psa, który od razu zna­lazł się przy niej.

Domi­nika poło­żyła się na łóżku. Prze­su­nęła się na brzeg naj­bli­żej para­petu i pogła­dziła fio­le­towe dzwonki w wazo­nie, zie­loną twardą gruszkę, piękny kawa­łek kory brzo­zo­wej i ten genialny kamień w kształ­cie mewy. „Hadrian jest nie­sa­mo­wity! Pro­wa­dzi ze mną jakąś grę. Udaje, że nic się nie dzieje, a pod­kłada te rze­czy codzien­nie rano na mój para­pet i patrzy na mnie. Jest nie­wia­ry­godny. I pomy­śleć, że nie chcia­łam tu przy­jeż­dżać”. Dopiero po chwili ock­nęła się z marzeń i poczuła, że chęt­nie coś by poczy­tała, ale wszyst­kie swoje książki już skoń­czyła. Wczo­raj Michał opo­wia­dał Wit­kowi _W co grają ludzie_ Erica Berne’a i nabrała ochoty, żeby to przej­rzeć. Wstała i licząc na to, że Michał śpi, cichutko weszła do pokoju chłop­ców.

Pokój był pusty. Michała nie było, a książka leżała na samym wierz­chu, więc Domi­nika wzięła ją bez opo­rów.

*

Gospo­dar­stwo Pasem­ków było duże i wyglą­dało na wymarłe. Nie licząc burej suki z gigan­tycz­nymi czar­nymi sut­kami, która na widok Ali nawet nie unio­sła łba, ni­gdzie nie było żywego ducha. Ala popa­trzyła na morze wyle­wa­ją­cych się z ogródka żół­tych rud­be­kii i usia­dła na drew­nia­nej ławeczce przed domem. Poczeka. Ma czas.

Była tu tylko raz od przy­jazdu. Razem z mamą Witka przy­szły kupić tro­chę świe­żego bobu, bo wszy­scy nagle nabrali na niego ochoty. Gospo­dar­stwo jak gospo­dar­stwo. Strasz­nie się kurzy i trzeba cały czas uwa­żać, żeby nie wleźć w kurzą kupę.

Po kilku minu­tach usły­szała hałas w sto­dole. Wstała, otrze­pała spodenki i poszła w tam­tym kie­runku. Jakiś wiej­ski chło­pak, któ­rego chyba już widziała, prze­rzu­cał, a raczej ukła­dał wiązki drewna. Był cały brą­zowy i lśnił od potu. Koło jego nóg leżał apa­rat foto­gra­ficzny, ale Ala nie zwró­ciła na niego uwagi.

– Cześć.

– Cześć – odpo­wie­dział chło­pak i na­dal prze­rzu­cał drewno.

– Jest pani Pasem­kowa, bo chcia­ła­bym kupić jajka? – Ala zama­chała ręką, żeby odgo­nić kurz.

– Ja tam nie wiem. Może w domu matka jest. Można wejść. Tam spod dzie­siątki jeste­ście? Z War­szawy może?

– Z War­szawy. – Ala zdjęła oku­lary sło­neczne z wło­sów i zało­żyła na nos.

– Z samej War­szawy, no, no. A duża ta War­szawa, co?

– Spora. – Ala popa­trzyła na niego z nie­do­wie­rza­niem. Pro­stak, czy kpi z niej w żywe oczy?

Przez moment stali w ciszy. Ala poczuła się spięta. W dobie inter­netu i komó­rek ten pyta, czy duża ta War­szawa. Szok! Wolała nie drą­żyć tego tematu.

– Tu się kurzy, można wejść do domu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: