- W empik go
Krzywe lustro. Dziennik polsko-żydowskiego pojednania - ebook
Krzywe lustro. Dziennik polsko-żydowskiego pojednania - ebook
Louise Steinman zwraca się ku historii rodzinnej, podróżuje do kraju, z którym związani byli jej pochodzący z Radomska żydowscy dziadkowie i gdzie część jej rodziny zginęła w Zagładzie. Zapisuje, jak w bezpośrednim kontakcie, odrzucając zniekształcone obrazy odbite w „krzywym lustrze”, współcześni Żydzi i Polacy zaczynają widzieć i rozumieć się lepiej. Polska, kojarząca się jej dotychczas z cierpieniem i katastrofą, staje się jej bliższa, a porozumienie polsko-żydowskie – możliwe.
Louise Steinman – amerykańska pisarka, artystka i animatorka życia kulturalnego, inicjatorka i przez 25 lat kuratorka ALOUD – serii rozmów o literaturze, odczytów i przedstawień w Bibliotece Publicznej Los Angeles, współkieruje Instytutem Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Mieszka w Los Angeles.
„Moja matka nie potrafiła nawet wymówić słowa «Polska». Jej żal po stracie w Holokauście krewnych, których imion nigdy nie wypowiadała, był tak wielki, że sama nazwa miejsca, w którym to się zdarzyło, niosła ze sobą ból. Było oczywiste, że Polska to kraj pełen ludzi nienawidzących Żydów, którzy dopuścili do tego, by na ich ziemi dokonano niedającego się opisać ludobójstwa, a być może nawet brali w nim udział. Gorycz tężała w kamień – i tak dla mojej rodziny oraz dla mojego pokolenia żydowskich dzieciaków prowadzących wygodne życie na przedmieściach Los Angeles sama idea Polski niosła ze sobą smak cierpienia i zdrady, którego nie miała dla innych Amerykanów. […] A jednak potrzebowałam tam pojechać, choć wtedy jeszcze nie potrafiłabym powiedzieć, dlaczego. Telefon od rabbiego Singera dał początek trwającej dziesięć lat rozmowie z pokrewnymi duszami z Polski, szukającymi prawdy o przeszłości, choćby najbardziej bolesnej, tworzącymi własne rytuały, by oddać cześć pamięci utraconych żydowskich sąsiadów i przekazać ich historię społecznościom swoich miast i miasteczek. Chociaż dopiero mieliśmy się poznać, już wyciągaliśmy ku sobie ręce ponad otchłanią utraty, tkając nić wspólnej pamięci”.
Louise Steinman
Wśród wielu książek – tak bardzo potrzebnych, nieodzownych – powracających do tematyki Zagłady, „Krzywe lustro” wyróżnia się spokojem, obiektywizmem, rzeczowością. Książka opowiada o podróży do miejsc dla autorki legendarnych, do Radomska, skąd wywodzi się jej rodzina, ale też na Ukrainę. Wszystko to jest przedstawione tak rzetelnie (Louise Steinman poświęca też dużo przyjaznej uwagi obecnym mieszkańcom tych miast i miasteczek), że czytelnik od pierwszych stron ufa autorce – i z trudem odrywa się od lektury.
Adam Zagajewski
Spis treści
Hanna Antos
WPROWADZENIE
Louise Steinman
Przedmowa do polskiego wydania
Wstęp
TEN KRAJ W MOJEJ GŁOWIE
ROZDZIAŁ 1
KSIĘGA PAMIĘCI
ROZDZIAŁ 2
WARUM? DLACZEGO?
ROZDZIAŁ 3
W BLOKU 11
ROZDZIAŁ 4
POŚRÓD ŻYWYCH
ROZDZIAŁ 5
WANNSEE
ROZDZIAŁ 6
PRZEPUSTKA
ROZDZIAŁ 7
MŁODY CZŁOWIEK Z OŚWIĘCIMIA
ROZDZIAŁ 8
KLUCZE
ROZDZIAŁ 9
KABARET „CZY WAM NAS BRAKUJE?”
ROZDZIAŁ 10
POLSKA, PEYOTL
ROZDZIAŁ 11
POMARAŃCZOWY POKÓJ WE LWOWIE
ROZDZIAŁ 12
„MIASTO, KTÓRE MNIE NIE KOCHAŁO”
ROZDZIAŁ 13
W MUNDURZE OPRAWCY
ROZDZIAŁ 14
POLONIA PRZED SĄDEM
ROZDZIAŁ 15
SZCZELINA W MURZE
ROZDZIAŁ 16
ZBAWCY ATLANTYDY
ROZDZIAŁ 17
WĄTRÓBKA Z CEBULKĄ, CZYLI OSTATNI ŻYDOWSKI RZEŹNIK W RADOMSKU
ROZDZIAŁ 18
INTERWAŁ: POLSKA W WYOMING
ROZDZIAŁ 19
„NIC TO WAS NIE KOSZTUJE”
ROZDZIAŁ 20
POŚRÓD ŚWIROWIERCÓW
ROZDZIAŁ 21
BYLIŚMY SĄSIADAMI
ROZDZIAŁ 22
MENSCH Z RADOMSKA
ROZDZIAŁ 23
WENUS Z LOS ANGELES
ROZDZIAŁ 24
KAMIEŃ Z ROSETTY
ROZDZIAŁ 25
WIDZĄCY
ROZDZIAŁ 26
BIBLIOTEKA POLSKA W PARYŻU
POSŁOWIE
CIĄG DALSZY NASTĘPUJE
PODZIĘKOWANIA
Marek S. Jeżowski
W IMIENIU BEIT POLSKA
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66707-13-9 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsza podróż Autorki do Polski w 2000 roku była aktem odwagi. Kraj, w którym część jej rodziny zginęła w Zagładzie, kojarzył jej się wcześniej wyłącznie z pustką po wymordowanym narodzie, z cierpieniem bliskich i goryczą odczuwaną wobec Polaków – tych, którzy byli wtedy biernymi świadkami ludobójstwa albo sami brali udział w zbrodni, i tych współczesnych, niechętnych symbolicznemu choćby rozliczaniu przeszłości. Niewidoczni w tym obrazie byli ci, którzy czynnie przeciwstawiali się złu.
Louise Steinman wychowywana była w latach 50. i 60. w Kalifornii w przekonaniu, że Żydzi szybciej mogą spodziewać się po Polakach udziału w pogromie, jak w lipcu 1946 w Kielcach, niż współczucia, wsparcia czy choćby równego traktowania. Zbiorowa pamięć żydowska, zwłaszcza ta kształtowana w Stanach Zjednoczonych, i pamięć polska, skłonna do idealizacji postaw własnej społeczności, przez dekady zdawały się mieć przeciwstawne wektory, a porozumienie polsko-żydowskie, mające – jak pisze Autorka – „posmak kiepskiego dowcipu”, wydawało się niemożliwe.
Motywowana chęcią zgłębienia rodzinnej historii, Louise Steinman zdecydowała się jednak wyjść poza próg przekonań, w których wzrastała, przypisanych ról, wygodnych schematów narracji. Jej podróże do Polski stały się szansą głębszego zrozumienia żydowsko-polskiego splotu, zderzenia tych dwóch pamięci. Rozmowy i relacje z Polakami przejętymi wspólną traumatyczną historią, próbującymi działać, zwłaszcza lokalnie, na rzecz rozbrajania pamięciowych klisz, pozwoliły jej nawiązać otwarty dialog z konkretnymi ludźmi i poczuć do nich odwzajemnioną sympatię. Raz jeszcze okazało się, że stanięcie twarzą w twarz z „obcym” pozwala obu stronom stopniowo wyzbyć się zniekształconych wyobrażeń i zobaczyć w czarno-białym obrazie świata więcej jego różnorodnych barw.
W Polsce postawy szacunku i otwartości wobec polsko-żydowskiego dziedzictwa nie były i nie są wszechobecną normą. W polskim „krzywym lustrze” wciąż odbijają się różne antysemickie uprzedzenia, stereotypy, agresywne zachowania. Louise Steinman chce natomiast zobaczyć lepszą twarz Polski, kraj ludzi gotowych otwarcie rozmawiać o przeszłości. Tą książką dowodzi, że takie widzenie jest możliwe. Lektura Krzywego lustra jednak także od polskiego czytelnika wymaga odwagi wyjścia poza własne wyobrażenia, naprzeciw drugiemu człowiekowi i bagażowi jego pamięci, tak odmiennej od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Ale daje też pewną nadzieję, że jako wspólnota, próbując lepiej nazwać oraz pojąć żydowskie i polskie doświadczenia, dorośniemy w końcu do rzeczywistego zrozumienia przeszłości, które przyniesie trwałe pojednanie.
Hanna AntosPRZEDMOWA DO POLSKIEGO WYDANIA
Zanim pojechałam do Polski, nie wiedziałam, że szukam moich polskich compadres, moich pokrewnych dusz, ani nie wyobrażałam sobie, że oni szukają mnie, że znajdę partnerów do tego kluczowego wysiłku rozliczenia się z przeszłością. Imponujące wyrazy dobrej woli, z jakimi się spotykałam, oddanie okazywane przez strażników żydowskiej pamięci w Polsce oraz trwałe przyjaźnie, które nawiązałam w okresie pisania tej książki (2000–12) – z Polakami gotowymi spojrzeć na naszą splecioną polsko-żydowską historię – dodają mi dzisiaj siły. „Tam, gdzie krzyżują się nasze ścieżki, nasze skrzydła stają się sobie blisko znajome” – pisze poeta Edmond Jabès.
Kiedy w 2000 roku po raz pierwszy pojechałam do Polski, nie przypuszczałam, że będzie to tylko jedna z wielu wizyt, jakie złożę tam w ciągu następnej dekady i kolejnych lat. Że będę czuła wewnętrzny przymus, by tam wciąż wracać – zadając pytania, działając na przekór wątpliwościom i założeniom, poznając lepiej historię swojej rodziny; wypełniając to, co wcześniej było pustką. Po drodze pokochałam polską poezję, teatr i film, brzmienie języka, widok bocianów budujących gniazda na wiosnę, smak żurku.
Początkowo pomysł mojego wyjazdu do Polski wprawił niektórych amerykańskich Żydów z mojej rodziny w konsternację, o ile w ogóle był dla nich do wyobrażenia. Przypominam sobie, że miałam podobne odczucia, zanim tam pojechałam i porozmawiałam z Polakami, zanim zaczęłam dowiadywać się o tym podwójnym kataklizmie – okupacji niemieckiej i sowieckiej, które dotknęły ten kraj jednocześnie.
Niektórzy amerykańscy czytelnicy, sami będący potomkami polskich Żydów, po przeczytaniu Krzywego lustra wyruszyli w swoją pierwszą podróż do Polski. Te podróże – jak wynika z ich relacji – były zawsze trudne, ale większości z nich przynosiły także wielką satysfakcję i zmieniały ich życie.
W przypadku niektórych osób, których rodzice są ocalałymi z Holokaustu, samo takie zanurzenie może wzmocnić odziedziczoną traumę. Tak jak stało się to z Cheryl Holtzman, która dwukrotnie z całą odwagą wyruszyła ze mną do Polski i której historia jest kluczowa dla Krzywego lustra.
Niedawno przeczytałam w „The New York Times” nekrolog amerykańskiego lekarza, H. Jacka Geigera, jednego z założycieli organizacji Lekarze na rzecz Odpowiedzialności Społecznej (Physicians for Social Responsibility). Geiger zakładał kliniki w Missisipi. Po wojnie w Zatoce Perskiej pracował z poparzonymi dziećmi z Iraku. Przeprowadzał wywiady z ofiarami tortur na Zachodnim Brzegu. Jego żydowscy rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych z okupowanej przez Niemców Europy jeszcze przed wojną, a mieszkanie jego rodziny na Manhattanie było przejściowym przystankiem dla krewnych uciekających przed nadciągającą katastrofą. Ostatnimi, którzy uciekli, byli kuzyni z małego miasteczka w Niemczech, w którym urodziła się jego matka. „Kiedy dostali wizy na przyjazd do Stanów Zjednoczonych – opowiadał kiedyś w wywiadzie – nazistowscy urzędnicy byli wściekli. W noc poprzedzającą ich wyjazd nakazali wszystkim sąsiadom moich kuzynów wyjść o zmierzchu i obrzucić ich dom kamieniami. Sąsiedzi posłusznie zebrali się, ale zamiast kamieni rzucali bochenki chleba”. To właśnie ta historia, jak powiedział, nauczyła go, by nie ulegać stereotypom.
W czasach rosnącej nietolerancji, gdy nacjonaliści i autokraci czują przyzwolenie na ściganie tych, którzy ośmielają się dociekać prawdy, oraz w tej dekadzie, gdy Holokaust przesuwa się z pamięci żywej do pamięci zapośredniczonej – paląca staje się potrzeba, by połączyć naszą wiedzę historyczną z naszymi wyborami moralnymi. Jak pisze historyk Timothy Snyder: „Traktowanie przeszłości z wnikliwą uwagą pomaga nam dostrzec zagrożenia, ale także podpowiada przyszłe możliwości”¹. Co to znaczy, że rozumiesz historię tego drugiego?
Aby to się stało, musimy usłyszeć wszystkie opowieści – zarówno te o rzucaniu chlebem, jak i te o rzucaniu kamieniami.
Louise Steinman
Los Angeles, marzec 2021WSTĘP
TEN KRAJ W MOJEJ GŁOWIE
Drobinki popiołu krążyły ponad głowami przyjaciół i członków rodziny – w południowej Kalifornii płonęły lasy, jak zawsze o tej porze roku. Rabin śpiewał fragment Pieśni nad Pieśniami w takiej ekstazie, że niektórzy z weselnych gości zastanawiali się, czy aby nie jest po kwasie.
Był 1988 rok, mój drugi ślub, mojego męża – trzeci. W przeszłości żadne z nas nie myślało o obrządku religijnym. Jednak wiedzieliśmy, że całej czwórce naszych rodziców, którzy wtedy jeszcze żyli, sprawiłoby wielką przyjemność, gdybyśmy zawarli małżeństwo pod chupą, tradycyjnym żydowskim baldachimem weselnym.
Kiedy zaczęliśmy wszystko planować, jeden z przyjaciół, który wiedział, jak ambiwalentny jest nasz stosunek do tradycji, skierował nas do Dona Singera, „rabina zen z Malibu”.
Don przywitał nas w drzwiach swojego domu z papugą na ramieniu. Miał białe włosy, przystojną twarz i jasne, niebieskie oczy otoczone zmarszczkami od śmiechu. Jego nieortodoksyjność i wrodzona radość życia sprawiły, że natychmiast poczuliśmy do niego sympatię.
Don Singer rzeczywiście był rabinem zen. Zrozumienie buddyzmu harmonijnie w nim współgrało z wglądem w mądrość chasydów. Na obchody szabatu czy Wielkich Świąt³ jego wspólnota zbierała się w ogrodzie na tyłach ośrodka Los Angeles Zen Center, znajdującego się w jednej z najbiedniejszych dzielnic miasta. W Rosz ha-Szana tradycyjny dźwięk baraniego rogu (szofaru) mieszał się z wpadającymi w ucho melodiami z ciężarówki zamienionej w obwoźną lodziarnię i z rytmami salsy z radiomagnetofonów. W eklektycznej i poszukującej wspólnocie rabina Singera znalazłam kontemplacyjny dom dla swojego niezrzeszonego, od dawna wyalienowanego judaizmu.
Czasem podczas nabożeństw i uroczystości Don opowiadał o swoich doświadczeniach z Polski. Każdej zimy przez pięć kolejnych lat pełnił funkcję głównego rabina podczas odosobnienia medytacyjnego „Dawanie Świadectwa w Auschwitz-Birkenau”, które było międzyreligijnym zgromadzeniem organizowanym przez Wspólnotę Pokoju Zen⁴.
W latach 50., gdy Don był nastolatkiem, jego ojciec – artysta zabrał go do obozu śmierci w Dachau. „To właśnie tam jest źródło tego, kim jestem dzisiaj jako rabin” – przyznawał. Te wczesne doświadczenia kazały mu zgłębiać „autentyczne korzenie judaizmu” i to, co uważa za jego najbardziej radykalne przykazanie: „Będziesz miłował obcego jak siebie samego, bo byłeś obcym w ziemi egipskiej i znasz serce obcego”⁵.
W jednej ze swoich mów wygłaszanych w szabatowy wieczór rabbi Singer wspomniał „polsko-żydowskie pojednanie”. Czuł się odpowiedzialny za to, żeby doprowadzić do zbliżenia Polaków i Żydów. Pojęcia nie miałam, dlaczego.
– Kiedy pierwszy raz pojechałem do Polski i poznałem kilku Polaków, poczułem uderzającą bliskość – mówił. Myśl, że stamtąd właśnie pochodziła jego babka, sprawiała mu przyjemność. – Żydzi byli częścią ciała i duszy Polski – ciągnął. – Czułem, że w jakiś sposób znamy Polaków, że ich rozumiemy. Dotarło do mnie, że niesłusznie obrywają.
Zrobiło mi się gorąco... Niesłusznie obrywają? Jak tylu innych, błędnie zakładałam, że naziści ulokowali obozy śmierci w Polsce, bo spodziewali się, że Polacy będą z nimi chętnie kolaborować. Słyszałam, że Polacy zabijali Żydów nawet p o zakończeniu wojny. Otoczony złą sławą pogrom kielecki z lipca 1946, skierowany przeciw Żydom, którzy wrócili z obozów, wywołał masową panikę wśród tych, którzy ocaleli z Holokaustu. W Kielcach zamordowano blisko czterdziestu Żydów, mimo licznej obecności milicji i wojska. Przemoc szalała przez ponad pięć godzin.
Pogrom kielecki przekonał do ucieczki z kraju wielu polskich Żydów, którym udało się przeżyć wojnę. Zaciążył złowrogim cieniem nad obrazem powojennej Polski w oczach żydowskiej diaspory. Gdy pierwszy raz usłyszałam o nim jako nastolatka, nie byłam w stanie pojąć jego logiki. Dlaczego ludzie mieliby prześladować – a nie otaczać opieką – tych, którym udało się powrócić do domów?
„Polsko-żydowskie pojednanie” miało posmak kiepskiego dowcipu, jak ten wątek z powieści Operacja Shylock Philipa Rotha, w którym izraelscy Żydzi emigrują z powrotem do Polski w odwrotnej diasporze. Dla mojej rodziny – podobnie jak dla tak wielu innych amerykańskich Żydów polskiego pochodzenia – Polska była czarną dziurą, gryzącą pustką.
Zwróciło moją uwagę, że wielu – jeśli nie większość – moich żydowskich przyjaciół miało rodzinne powiązania z Polską. Szacuje się, że wywodzi się z niej 80 procent amerykańskich Żydów. Nie traktowali jej zbyt łaskawie; zawsze budziła gorące emocje. W większości nosili w sobie więcej goryczy wobec Polski niż wobec Niemiec – fakt, który nigdy nie uderzył mnie jako dziwny, nieuzasadniony.
Może i Żydzi byli kiedyś częścią ciała i duszy Polski, ale zostali z niej wykarczowani, wygnani.
Moja własna matka nie potrafiła nawet wymówić słowa „Polska”. Jej żal po stracie w Holokauście krewnych, których imion nigdy nie wypowiadała, był tak wielki, że sama nazwa miejsca, w którym to się zdarzyło, niosła ze sobą ból. Było oczywiste, że Polska to kraj pełen ludzi nienawidzących Żydów, którzy dopuścili do tego, by na ich ziemi dokonano niedającego się opisać ludobójstwa, a być może nawet brali w nim udział. Gorycz tężała w kamień – i tak dla mojej rodziny oraz dla mojego pokolenia żydowskich dzieciaków, prowadzących wygodne życie na przedmieściach Los Angeles, sama idea Polski niosła ze sobą smak cierpienia i zdrady, którego nie miała dla innych Amerykanów.
Rodzice mojej matki wyemigrowali z Polski do Stanów Zjednoczonych w 1906 roku. Przed tą datą – milczenie. Nawet gdy byłam dzieckiem, całkiem bezwiednie odczuwałam ten brak historii rodzinnej po stronie matki jako lukę, jako ból.
Matka mojego ojca, moja rosyjska babcia, miała prawdziwy dar opowiadania. Rebecca Steinman, nazywana w rodzinie Becky, czytała po hebrajsku, a mówiła w jidysz, po rosyjsku, ukraińsku, polsku i – z silnym akcentem – po angielsku.
Opowieści Becky o ucieczkach i migracjach fascynowały mnie. To polski chłop – mówiła – w 1921 roku, gdy wokół szalała wojna domowa, przemycił ją i jej dwoje dzieci z Ukrainy do Polski na swoim ciągniętym przez konia wozie, przykrytym posłaniem ze słomy. W zamian dała mu rodzinny samowar.
Uwielbiałam patrzeć, jak babcia zapalała świece w piątkowy wieczór – z zamkniętymi oczami, deklamując melodyjnie po hebrajsku i zataczając szerokie kręgi dłońmi w kierunku serca, żeby przyjąć światło do swojego wnętrza. Opowiadała historie o „wędrownych handlarzach snów”, żydowskich kupcach prowadzących handel obwoźny, którzy przejeżdżali przez jej wioskę, sprzedając patelnie i rondle, suwaki, grzebienie, wstążki i specjalne księgi, tłumaczące znaczenie wszystkich snów, jakie mogą się przyśnić. Radziła mi, żebym dzieliła się swoimi snami „tylko z trzema mądrymi osobami”.
Po stronie mojej matki nikt niczego nie opowiadał. Czy nie znali przeszłości swojej rodziny w Polsce? Czy tak szybko została zapomniana?
Wiedziałam, że matka mojej matki, Sarah Konarska Weiskopf, pochodziła z miejsca w Polsce, które nazywało się Częstochowa, a ojciec mojej matki, Louis Weiskopf – z pobliskiego miasteczka o nazwie Radomsk⁶. Kiedy byłam dzieckiem, to słowo mnie rozśmieszało. Ra-dumpsk!⁷ Wyobrażałam sobie Radomsk jako zabiedzoną pipidówkę, coś jak osadę Dogpatch z komiksów Li’l Abner, które czytaliśmy w niedzielne poranki.
Pamiętałam babcię Sarę jako zmęczoną staruszkę, która mieszkała w maleńkim mieszkanku przy Ocean Parkway na Brooklynie, wiązała kosmyki swoich siwych włosów w kok podtrzymywany wsuwkami i – co mnie zawsze fascynowało – chowała zwitki dolarowych banknotów w piekarniku. Dziadek Louis zmarł, zanim się urodziłam. Czworo z jego wnuków – w tym ja sama – odziedziczyło po nim imię.
Dorastając w latach 50. w Los Angeles, pomiędzy równymi rzędami otynkowanych powojennych domów, nie mogłabym powiedzieć, że wszystkie dzieciaki wokół mnie potrafią wyrecytować swoich przodków aż do czasów przybycia do Ameryki pierwszych Brytyjczyków na statku Mayflower. Gdyby przyszło mi do głowy przepytać swoich towarzyszy zabaw, dowiedziałabym się, że w historii rodzinnej niemal każdego z nich są poważne luki. Mój ojciec, jak wielu innych na naszej ulicy, wrócił z wojny – w jego przypadku były to walki na Pacyfiku. Priorytetem było budowanie bezpieczeństwa finansowego, zakładanie rodzin i firm. Nowa apteka ojca w Culver City była otwarta od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem – i właściwie spędzał w niej cały czas. Moja mama miała trójkę małych dzieci, którymi musiała się zajmować, w tym moją siostrę, chorą na polio. Odcięcia od przeszłości rodziny nie postrzegano jako czegoś, co by miało jakiekolwiek znaczenie.
Jednak j a przynajmniej wiedziałam, jak moi dziadkowie się nazywali. Wydawało mi się dziwne, że moja matka nie wie tego o swoich. Nie czuła też potrzeby wypełniania tej luki. Pytana o krewnych swoich rodziców, o imiona jej dziadków, wujków czy ciotek, odpowiadała tylko: „Nie udało im się wydostać z Polski”. Jej wielkie, szaroniebieskie oczy zachodziły łzami, głos się łamał. Nie chciała o tym mówić.
Gdy miałam osiem lat, zdarzył się pewien incydent, który zachwiał moim światem. Oglądałam w dużym pokoju swój ulubiony program telewizyjny. Moja zazwyczaj pozwalająca na wszystko matka wpadła do pokoju, gwałtownie przełączyła kanał i wydała rozkaz: „Teraz oglądasz to!”. I wyszła.
To był czarno-biały dokument o obozach, nagie ciała piętrzące się w stosach jak drewno, wychudzeni ocaleńcy w pasiakach, w których trudno było rozpoznać ludzi. Słyszałam, jak moja matka płacze po drugiej stronie zamkniętych drzwi do kuchni.
Następnego dnia dokonałam dziwacznego i spontanicznego aktu zemsty – wyrwałam strony o Hitlerze z tomu „H” wielotomowej Encyclopedia Americana, trzymanej na półce obok mojej ławki w czwartej klasie szkoły podstawowej La Ballona. Koleżanka z klasy – też Żydówka, a jakże – wydała mnie. Potem, po przerwie, kiedy stałam w szeregu z całą klasą, nauczycielka wręczyła mi okaleczoną książkę i ze srogą miną wysłała swoją wzorową uczennicę do gabinetu dyrektora.
Z oprawionego w ramy portretu nad biurkiem prezydent Eisenhower był milczącym świadkiem mojego przesłuchania. „Dlaczego ta strona? Dlaczego nie tamta?” Chciałam powiedzieć dyrektorowi, że ci martwi ludzie w telewizji mogli być moimi krewnymi, których imion nie znałam – ciotecznymi babciami, wujkami, kuzynami – z Radomska, tego polskiego miasteczka o śmiesznej nazwie. Ale nie byłam w stanie wydusić z siebie nawet słowa.
Moją matkę wezwano do szkoły. Rozmawiała z dyrektorem za drzwiami z mlecznego szkła i wyszła stamtąd z zaczerwienionymi oczami pełnymi łez. Wzięła mnie za rękę i wyszłyśmy w blask słonecznego popołudnia. Jechałyśmy do domu, nie odzywając się.
Tego wieczoru z pokoju moich rodziców dobiegały ściszone głosy. Mama nie przeprosiła mnie za to, że kazała mi oglądać ten program o obozach, ale pozwoliła mi zostać następnego dnia w domu, jakbym była chora. Nigdy nie rozmawiałyśmy o stronach wyrwanych z tomu encyklopedii na literę „H”. Były takie uczucia, których żadna z nas nie potrafiła ubrać w słowa.
To rabbi Singer sprawił, że zajęłam się tym tkwiącym we mnie cierniem – nieznaną przeszłością mojej rodziny w Polsce.
Zimą 1999 roku ni stąd, ni zowąd – zadzwonił. Był podekscytowany. Kobieta z jego wspólnoty ufundowała stypendium dla pisarza, który weźmie udział w odosobnieniu „Dawanie Świadectwa w Auschwitz-Birkenau”. Jak oznajmił, to właśnie ja byłam pisarką, która przyszła mu do głowy. Stypendium pokrywało koszty uczestnictwa i pobytu, bilet do Krakowa i inne wydatki związane z podróżą. „Po samym odosobnieniu – zachęcał Don – daj sobie trochę czasu na pojeżdżenie po Polsce”.
Nie paliłam się do tego wyjazdu. Czy tydzień w Auschwitz nie jest formą masochizmu? Grupowa tożsamość budowana na fundamencie bycia ofiarą budziła we mnie niepokój. Pomysł medytowania na torach kolejowych w Auschwitz-Birkenau przerażał mnie.
Teza rabbiego Singera, że Polacy „niesłusznie obrywali”, była dla mnie irytująca. Jednak jego druga uwaga – że czuł „uderzającą bliskość” z nimi – zaintrygowała mnie. Dorastałam ze słowami: „Nigdy nie zapomnij” – wdrukowanymi w moją świadomość. Ich sens był bardziej ulotny. Czy było rzeczą możliwą pamiętać – a przynajmniej przypomnieć sobie – świat, który istniał przed Zagładą?
Przyjęłam zaproszenie rabbiego Singera z mieszaniną oczekiwania i lęku. Uspokajała mnie świadomość, że on też tam będzie. Do odosobnienia było jeszcze prawie dziesięć miesięcy.
Kilka miesięcy przed wyjazdem poszłam na wystawę Historia Żydów na Zachodzie w naszym miejscowym muzeum. Mój wzrok przyciągnęła pożółkła mapa Europy z połowy XIX wieku. Zaczęłam ją studiować. Znalazłam Radomsk. Ale gdzie była Polska?
Wiedziałam o rozbiorze Polski w 1795 roku – Prusy zajęły tereny na zachodzie, Austria na południu, Rosja na wschodzie. Jednak czytać o losie kraju wydanego kiedyś na pastwę okupantów to jedno. Widzieć, że ten kraj całkowicie zniknął z mapy – to zupełnie co innego.
Przyswoiłam sobie pierwszą lekcję z historii Polski – to kraj, który nie ma naturalnych granic. Jego terytorium nie wyznaczają fizycznie żadne wielkie góry czy rzeki. Katastrofalne położenie geograficzne w połączeniu z bezwzględnością sąsiadów oznacza inwazje, okupacje, prześladowania.
W 1918 roku w wyniku paryskiej konferencji pokojowej kończącej I wojnę światową Polska po dyplomatycznej burzy odzyskała państwowość. Jednak przez te 123 lata (1795–1918), gdy była wymazana z mapy Europy, i później, gdy była zniewolona przez nazistów, a potem – komunistów, istniała tylko w pamięci i w wierszach swoich wygnanych poetów, w nokturnach swoich kompozytorów. Stała się, jak zauważa wielki polski poeta, Adam Zagajewski, „chimerą”. W pozbawionej rządu Polsce artyści stali się duchowymi przywódcami, budującymi poczucie tożsamości narodowej.
Dla obywateli tego nie-państwa, które zniknęło z map pod koniec XVIII wieku, silna, niepodległa Polska istniała tylko jako stan umysłu. Pewien francuski dziennikarz określił tę konceptualną Polskę jako „un pays dans la tête” – kraj w głowie.
Dopóki nie pojechałam do Polski, nie zdawałam sobie sprawy, że był to kraj także w mojej głowie.ROZDZIAŁ 1
KSIĘGA PAMIĘCI
Niedługo przed wyjazdem do Polski wpisałam w Google: „Radomsk”. Twardy dysk zaszumiał. Na ekranie przede mną zmaterializowały się słowa: „Sefer-yizkor li-kehilat Radomsk veha-sevivah” (Księga pamięci społeczności Radomska i okolic).
Oniemiałam. Nigdy mi nawet nie przyszło do głowy, że jedno kliknięcie myszką może dać mi dostęp do sześciuset stron poświęconych miasteczku, z którego pochodzili moi przodkowie.
Wszystkie księgi pamięci (jizkor bucher) spisano w następstwie Zagłady. Tylko nieliczne zostały przetłumaczone z oryginalnego jidysz czy hebrajskiego. Był to jeden z powodów, dla których potomkowie polskich Żydów – podobnie jak ja, nieobyci z tymi językami – zostali wykluczeni z tego niezwykłego wysiłku gromadzenia wspomnień, odcięci od przeszłości swojej i swoich przodków.
Ja jednak miałam szczęście. Mieszkanka Nowego Jorku, Gloria Berkenstat Freund, której matka pochodziła z Nowo-Radomska (jak nazywało się miasto pod rosyjskim zaborem), ciężko i z oddaniem pracowała nad przetłumaczeniem spisanych w jidysz fragmentów jizkor Radomska. Gdy przetłumaczyła dany rozdział, udostępniała go w sieci. Przypominało to czytanie powieści w odcinkach. Przez następnych kilka miesięcy ściągałam kolejne strony.
Odwiedziłam Glorię w jej mieszkaniu na Upper West Side w pobliżu szkoły Juilliarda. Była szczupłą, elegancką kobietą po sześćdziesiątce. Okulary w drucianych oprawkach, poważna twarz, delikatne rysy. Usiadła przy komputerze w swoim gabinecie i w ciągu kilku minut znalazła nazwisko mojego pradziadka, Kopela (Jakoba) Konarskiego, i przybliżone położenie grobów moich dziadków ze strony matki na cmentarzu Mount Hebron w nowojorskim Queens, w kwaterach zarezerwowanych dla osób z Radomska. Sama właśnie niedawno wykupiła tam miejsce.
Genealogia kojarzyła mi się dotychczas z ojcem pewnego przyjaciela, który od lat usiłował wykazać, że pochodzi od Wilhelma Zdobywcy. Fascynacja Glorii historią rodziny była zagadkowa. Krewni często pytali ją: „I co? Znalazłaś kogoś sławnego? Kogoś ważnego?”. Gloria uważała, że każda odkryta przez nią osoba jest ważna. Dawała „świadectwo ich życiu”.
Moja wizyta u niej była częścią tradycji, zgodnie z którą radomszczanie i ich potomkowie szukali się nawzajem. Stowarzyszenie Noworadomszczan w USA powstało w Nowym Jorku 6 lutego 1898. Pierwszych szesnastu członków, jak skrupulatnie donosi jizkor, „odbyło pierwsze zebranie w mieszkaniu Szlomo Zilberzatza”. Każdy były mieszkaniec Radomska czy okolicznych miasteczek mógł wstąpić do stowarzyszenia po wniesieniu opłaty w wysokości jednego dolara.
Przez następne dekady kolejni imigranci, przybywając do Nowego Jorku z Nowo-Radomska, „odkrywali adres, pod który mogli się udać”. Członkowie stowarzyszenia starali się pomóc każdemu krajanowi w potrzebie. Wysyłając pieniądze do Polski, odgrywali też istotną rolę w życiu tych, którzy w miasteczku pozostali. „Byli jak wielka rodzina... Kiedy kogoś spotkało jakieś szczęście, wszyscy się cieszyli. A kiedy, nie daj B-że⁸, komuś przytrafił się jakiś pech, wszyscy dzielili smutek i żal”.
W cyfrowej wersji jizkor Radomska nie było zdjęć, ale udało mi się ustalić, gdzie przechowywano oryginał – w archiwum Centrum Szymona Wiesenthala w Los Angeles. Bibliotekarz przyjął moje zlecenie, zniknął pomiędzy regałami i wrócił z opasłym, ponadwymiarowym tomiskiem.
Na skórzanej okładce w kolorze mahoniu wytłoczono synagogę w płomieniach. Ostrożnie przekładając cienkie karty, otworzyłam księgę na stronie 501, na zdjęciu Komitetu Pomocy Żydom z Nowo-Radomska z 1916 roku. W drugim rzędzie stał wytworny młody człowiek z wąsami: mój dziadek Louis.
Księga pamięci Radomska – podobnie jak ponad tysiąc pozostałych jizkor bucher, opublikowanych dla innych wschodnioeuropejskich społeczności – była całkowicie demokratycznym przedsięwzięciem, stworzonym przez „około setkę współautorów, w większości ludzi z miasteczka, w różnym wieku i z różnych warstw społecznych”. Tylko kilku z nich było pisarzami. Pozostali to gospodynie domowe, stolarze, zegarmistrzowie, rzeźnicy, lekarze. Rozproszeni po całym świecie: od Nowego Jorku, przez Toronto i Tel Awiw, po Buenos Aires.
Tworzenie Księgi pamięci przez dwadzieścia lat wymagało „niewyobrażalnego, ponadludzkiego wysiłku”, jak pisze jeden z redaktorów. Ten wysiłek był widoczny. Liczba głosów, wielość informacji mogła onieśmielić.
Były tam przydatne fakty – na przykład, że Radomsk wziął swoją nazwę od niewielkiej rzeczki Radomki, która przepływa w pobliżu. Były cudownie dziwaczne informacje, jak ta, że w miasteczku było 52 koszernych rzeźników, a wszyscy oni nosili nazwisko Ofman. Wspomniano też o satyrycznej gazecie wydawanej w jidysz pod wymyślnym tytułem „Der Krumlicher Szpigel” („Krzywe Lustro”), „w której przedstawiano żydowskie życie ze wszystkimi jego trudnościami i sukcesami”. Jedna z autorek, Sarah Hamer-Jacklyn, wspominała kataryniarza, który grywał na rynku. Małpka zbierała w tłumie pieniądze, podczas gdy jej pan wydobywał z instrumentu skrzypiącą melodię, którą młodziutka Sarah znała na pamięć:
Czerwone wisienki mnie odciągają, zielone zostać mi dają.
Ładne dziewczęta mnie przyjmują,
a brzydule drzwi pokazują.
Oj, biada mi!
Różne sposoby narracji wprowadzały nieco zamieszania. Niektóre głosy były osobiste i przykuwające uwagę, inne pedantyczne i monotonne. Niektóre były pełne pasji, inne – gorzkie z żalu za tym, co zostało utracone. Księga pamięci była jak patchwork bez wyraźnego wzoru.
Jedno było bardzo jasne: Radomsko nie było żadną pipidówką. W okresie międzywojennym w miasteczku funkcjonowały środowiska literackie, kluby sportowe, zasobne publiczne biblioteki i związki zawodowe. Przywiązanie byłych mieszkańców było wyraźnie odczuwalne. Miasto rozkwitło wraz z uruchomieniem ekspresowego połączenia kolejowego między Warszawą a Wiedniem, z przystankiem w Radomsku. W połowie XIX wieku bracia Thonet z Wiednia założyli tam fabrykę mebli. Gięte krzesła od Thonetów miałam w swojej jadalni!
Miasto Radomsk, jak nazywano je w jidysz, trwało, podczas gdy jego władcy się zmieniali i zmieniali jego nazwy. Po rozbiorze Polski w 1793 roku znalazło się najpierw pod kontrolą Prus. Rosjanie, którzy przemianowali je na Nowo-Radomsk, rządzili od 1816 do 1914 roku, kiedy to miasto zajęły z kolei wojska austriackie. W 1918 roku, gdy po I wojnie światowej ustanowiono II Rzeczpospolitą, Nowo-Radomsk na powrót stał się polskim miastem o nazwie Radomsko.
Jednak niepodległość Polski nie trwała długo. Reżimy Hitlera i Stalina połączyły siły, jak ujmuje to historyk Timothy Snyder, „we wspólnym dążeniu do zniszczenia Polski”. Wynegocjowany na Kremlu pakt Ribbentrop–Mołotow przypieczętował jej los. O świcie 1 września 1939 nazistowskie Niemcy zaatakowały Polskę z północy, południa i od zachodu. Kilka tygodni później Sowieci wkroczyli od wschodu.
W latach 1939–45 Radomsko należało do Generalnego Gubernatorstwa, było pod niemiecką okupacją. Pod koniec lipca 1943 hitlerowcy ogłosili je judenrein, „wolnym od Żydów”. Osiemnaście tysięcy żydowskich mieszkańców miasta i okolic zostało wywiezionych lub rozstrzelanych. Stanowią część trzymilionowej rzeszy polskich Żydów zamordowanych w czasie tej wojny. By zacytować świetnego pisarza Rafaela Scharfa, który sam był polskim Żydem: „To, co kwitło i co umarło w Polsce, było unikatowe i niepowtarzalne”.
Gloria Freund powiedziała mi: „Każdy amerykański Żyd, który mówi, że nie stracił w Holokauście nikogo z rodziny, po prostu żyje w nieświadomości”. Moi krewni, których straciłam w Radomsku, którzy „nigdy nie wydostali się z Polski”, których samo wspomnienie napełniało oczy mojej matki łzami, byli dla mnie bezimienni.
Lektura Księgi pamięci zaostrzyła mój apetyt, podsyciła ciekawość tego, co było przed kataklizmem. W mojej wyobraźni miasteczko moich dziadków zaczęło przesuwać się od pierwotnej czerni i bieli w stronę kolorów, nabierać barw. Jeden z autorów wspominał główną synagogę, ukończoną w 1898 roku: „niebieskie niebo namalowane na suficie, z gwiazdami, obłokami i latającymi aniołami”. Inny zachwycał się, że „gdy zapalono światła, miało się wrażenie, że człowiek znalazł się w innym świecie”.
Na kartach Księgi napotkałam wibrującą życiem żydowską społeczność, w której zwolennicy asymilacji, tradycjonaliści, komuniści, socjaliści i syjoniści żyli ramię w ramię z polskimi katolikami, gdzie Polak-katolik wymalował niebieski sufit w synagodze, a żydowski blacharz pokrył blachą iglice kościoła.
Pomysł wyprawy do Polski coraz bardziej do mnie przemawiał. Moja rodzina nie była jednak zbyt entuzjastyczna. Wujek Al, który miał wtedy 93 lata, napisał do mnie z Florydy: „Wedle mojej wiedzy, wszyscy Weiskopfowie i Konarscy z Radomska i Częstochowy zginęli w Holokauście. Czy pognano ich do Auschwitz, czy do jakiejś innej piekielnej dziury (z pomocą Polaków), nie jest wiadome. Życzę bezpiecznej i udanej podróży”. Moja babcia Rebecca powiedziałaby w jidysz: „Du darfst forn kejn Poljn punkt wi du darfst hobn a loch in kop” (Podróż do Polski jest ci potrzebna jak dziura w głowie).
A jednak potrzebowałam tam pojechać, choć wtedy jeszcze nie potrafiłabym powiedzieć, dlaczego. Telefon od rabbiego Singera dał początek trwającej dziesięć lat rozmowie z moimi compadres, pokrewnymi duszami z Polski, szukającymi prawdy o przeszłości, choćby najbardziej bolesnej, tworzącymi własne rytuały, by oddać cześć pamięci utraconych żydowskich sąsiadów i przekazać ich historię społecznościom swoich miast i miasteczek. Chociaż dopiero mieliśmy się poznać, już wyciągaliśmy ku sobie ręce ponad otchłanią utraty, tkając nić wspólnej pamięci.ROZDZIAŁ 2
WARUM? DLACZEGO?
Jak się okazało, jesienią 2000 roku rabbi Singer jednak nie pojechał na odosobnienie „Dawanie Świadectwa”. Był wciąż wyczerpany po swoim ostatnim – piątym – pobycie tam rok wcześniej. Za każdym razem dochodził do siebie przez wiele miesięcy. Z różnych powodów żaden z moich przyjaciół z ośrodka zen, którzy się tam wybierali, nie był w stanie tych planów zrealizować. Musiałam się nastawić na zaprzyjaźnianie się z nieznajomymi.
W poczekalni na lotnisku w Zurychu czekałam na wywołanie mojego lotu do Krakowa, próbując zgadnąć, kto z pozostałych pasażerów, pojawiających się i znikających co chwila, jest w drodze na odosobnienie zen w Auschwitz. Żujący gumę nastolatek z jaskrawożółtym plecakiem? Wątpliwe. Siwowłosa kobieta w kurtce khaki? Być może. Z pewnością nie posągowa młoda brunetka na wysokich obcasach, w obcisłych dżinsach i futrzanej kurtce, dźwigająca wypchaną reklamówkę pełną kosmetyków ze sklepu bezcłowego.
Podczas startu samolotu moją uwagę przykuł wysoki, blady, poważny mężczyzna, który siedział naprzeciw mnie po drugiej stronie przejścia. Był szczupły, miał kręcone, szpakowate włosy i nosił okulary w drucianych oprawkach. Gdy samolot nabierał prędkości, siedział prosto jak struna, z zamkniętymi oczami, ściskając w długich palcach sznur modlitewny. Gdy stewardessa przyniosła mu wegetariański posiłek serwowany na specjalne zamówienie, wychyliłam się do niego i spytałam szeptem: „Jedzie pan do Auschwitz?”. Aż podskoczył. Chciał wiedzieć, jak się tego domyśliłam.
Było nas 84 osoby – Amerykanie, Niemcy, Polacy, Szwajcarzy, Brytyjczycy, Włosi, Holendrzy, Francuzi i Izraelczycy. Każdego dnia przez cały tydzień, rano i po południu, bez względu na pogodę, cała grupa – buddyści, żydzi, katolicy, protestanci, muzułmanie i jeden rdzenny Amerykanin z Pine Ridge w Południowej Dakocie – praktykowała wspólnie medytację na terenie byłego obozu Birkenau w Brzezince, siedząc w dwóch długich, równoległych rzędach naprzeciw siebie, po obu stronach tych samych torów kolejowych, przy których osławiony doktor Mengele oddzielał kiedyś tych, co mieli żyć, od tych, co mieli umrzeć.
Piękno przyrody w byłym obozie przeszkadzało mi. Filmy dokumentalne, które oglądałam jako dziecko, były czarno-białe. Świadectwa tych, co przeżyli, mówiły o błocie, brudnym śniegu, lodzie. Nic nie przygotowało mnie na bujność zielonej trawy pokrywającej ziemię wokół dziecięcych baraków jak dywan ani na migocące złotem liście brzóz otaczających krematoria (niemiecka nazwa Birkenau pochodzi właśnie od słowa „brzoza”). Zraniona ziemia ma ogromną moc samouleczania.
Pokój w młodzieżowym hostelu w Oświęcimiu dzieliłam z Debrą i razem zastanawiałyśmy się, ile warstw ubrań włożyć na siebie danego dnia. Jedwabne kalesony, dżinsy na podszewce, golfy, wełniane swetry, długie kurtki z Gore-Teksem, filcowe czapki. Więźniowie w obozie pracowali na dworze bez żadnej odzieży, która by ich chroniła. Zimą nosili ubrania z cienkiej bawełny, a buty mieli tylko szczęściarze.
Każdy dzień zaczynaliśmy od spotkania w małych grupach w hostelu o siódmej rano. Siadaliśmy na krzesłach w niewielkim kręgu – i jeśli tylko ktoś potrafił ująć w słowa swoje obserwacje i skomplikowane uczucia, których doświadczał, reszta słuchała. „Mówcie z serca” – zachęcała Eve Marko, opiekunka naszej grupy. Jej druga rada, zakorzeniona w doświadczeniach poprzednich odosobnień: „Teraz wszystko w siebie przyjmujcie... uporządkujecie to później”.
Każdego ranka w Birkenau wyjmowaliśmy poduszki medytacyjne z magazynku i szliśmy wzdłuż torów rampą, na którą więźniowie przyjeżdżali udręczeni podróżą w przepełnionych bydlęcych wagonach. Każdy z nas miał przytroczoną do paska albo upchniętą w plecaku czerwoną plastikową miseczkę na gorącą zupę jarzynową, którą korpulentna polska wieśniaczka wydawała nam na obiad z paki ciężarówki.
Andrzej, jeden z Polaków należących do Wspólnoty Pokoju Zen, wydobywał skrzypliwy sygnał ze starej syreny alarmowej. Jej smutny dźwięk wznosił się coraz głośniej, by znowu roztopić się w ciszy. Wtedy na czterech szczytach ogromnej elipsy utworzonej przez medytujących ludzi uczestnicy po kolei wyczytywali nazwiska osób, które zginęły tutaj, w Auschwitz-Birkenau. Nazwiska pochodziły z listy utworzonej przez Gestapo.
Czasem jedno powtarzało się wiele, wiele razy przy kolejnych członkach tej samej rodziny. Czasem słyszało się nazwisko kogoś, kogo znało się w domu, w „prawdziwym” życiu. Glassner. Krasnow. Oszkowski. Posner. Zweig. Zweig. Zweig. Lista była długa. Wiele nazwisk czekało na swoją kolej. Ponieważ nie znałam wtedy jeszcze nazwisk krewnych, którzy zginęli, nie wiedziałam, że powinnam nasłuchiwać, czy nie padnie nazwisko Libeskind, Wilhelm lub Zilberman.
Brałam udział w rytuałach modlitewnych prowadzonych przez imamów i pastorów, rabinów, swamich i roszich⁹. Przyłączyłam się do rabinów, którzy w filakteriach i tałesach wzywali imię Allacha trzydzieści razy. Śpiewałam hymny razem z protestantami ze Szwajcarii. Wciągałam w nozdrza zapach żubrowej trawy, którą uzdrowiciel z plemienia Lakota z Pine Ridge okadzał moje ciało, rozprowadzając wonny dym za pomocą orlego pióra. Z wdzięcznością przyjęłam w siebie wygłoszoną przez niego inwokację: „Prosiłem praojców o litość dla tych, którzy tu zginęli, o oddanie czci tym, którzy tu zginęli. O oddanie czci tym, którzy stracili tu swoich bliskich, znanych czy nieznanych”.
Po dwóch dniach, podczas których starannie przestrzegaliśmy harmonogramu zbiorowych rytuałów, Eve przypomniała nam, że możemy też zagłębić się w obóz sami. „Jest tu osiemdziesięciu czterech uczestników – i osiemdziesiąt cztery różne odosobnienia”.
Czy mogłam objąć umysłem sam fizyczny rozmiar tego miejsca, po prostu obchodząc je wzdłuż ogrodzenia? Pod szarym niebem szłam powoli poprzez pejzaż samotnych kominów, błotnistych ścieżek, rozpadających się drewnianych baraków. W końcu zatrzymałam się przed budynkiem z cegieł, stojącym w miejscu nazywanym przez więźniów „Kanadą”.
Jeśli pracowałeś w „Kanadzie”, gdzie robotnicy wykonujący niewolniczą pracę porządkowali rzeczy skonfiskowane ofiarom, miałeś szczęście. Mogłeś zwędzić trochę marmolady, chleba albo wódki. Mogłeś coś zjeść, ale mogłeś też zwariować. A wkrótce i tak sam stawałeś się ofiarą – Niemcy nie potrzebowali świadków swoich zbrodni.
Chodziłam w kółko przed ceglanym budynkiem. W gardle palił mnie metaliczny posmak gniewu. Dlaczego? Warum? Pisarz Primo Levi zadał to samo pytanie na samym początku swojego pobytu w Auschwitz, kiedy niemiecki strażnik wyrwał mu z ręki kawałeczek lodu, którym miał nadzieję zaspokoić pragnienie. Warum? Odpowiedź strażnika? „Hier ist kein warum” (Tutaj nie ma żadnego dlaczego).
Nie ma ulgi, nie ma odpowiedzi. Ale dlaczego?
Przy każdym kroku na żwirze przytupywałam, tak zatopiona w myślach, że nie od razu zauważyłam, że nie jestem sama. Niedaleko ode mnie Allan Whiteman – ten, którego poznałam w samolocie z Zurychu – siedział na trawie ze skrzyżowanymi nogami, pogrążony w medytacji.
Tego dnia, gdy medytował, nieutulone dusze i ofiar, i katów, zaludniły jego ciało. „Tłok jak w metrze” – powiedział mi później. „Chcieli mówić. Niektórzy mieli ochotę krzyczeć, jęczeć”. Upierał się, że to doświadczenie nie było mistyczne ani metafizyczne, raczej tak prozaiczne, jak to tylko możliwe. „Mówili mi, gdzie mam iść. Wołali mnie tak, jak się woła psa. Nie dawało się ich zignorować... Nie dawało się tego wyłączyć”.
Następnego ranka, gdy wszyscy siedzieliśmy razem wzdłuż torów, próbowałam medytować nad słowem „dlaczego”. „Dlaczego” – z wdechem, „dlaczego” – z wydechem. Żadnych odpowiedzi. Więcej pytań. Przyglądałam się, jak gniew powstawał we mnie i znikał, powstawał i znikał.
Mój umysł opierał się przed przyjęciem prostej prawdy: oficerowie elitarnej SS, którzy zaplanowali to ludobójstwo, i podlegli im strażnicy, którzy je wprowadzali w czyn, byli ludźmi, nie potworami. Dużo łatwiej było myśleć o katach, jak gdyby nie należeli do sfery ludzkiej. W Rwandzie to sąsiedzi napadali sąsiadów w morderczym szale. W Bośni snajperzy, ostrzeliwujący Sarajewo z otaczających je wzgórz, byli sąsiadami tych, do których strzelali.
W eseju poświęconym etnicznym walkom w Kosowie polski ksiądz i filozof, Józef Tischner, pisze: „Odbita w krzywym zwierciadle twarz bliźniego jest wykrzywiona. Bliźni jest zawsze gorszy, niż sobie wyobrażamy, jest zakłamany, podstępny, zły”¹⁰. Takim zwierciadłem może być każda ideologia. Propagandziści III Rzeszy, rwandyjscy politycy, nacjonalistyczne serbskie media – wszyscy byli zręcznymi manipulatorami luster.
Co pozwala człowiekowi wyłączyć sumienie? Czego trzeba, by mieć jasność widzenia – odłączyć się od linczującego tłumu, podważyć system, przejrzeć propagandę?
Rudolf Höss, komendant Auschwitz, udoskonalał śmiercionośną wydajność pieców Birkenau, mieszkając na skraju obozu z żoną i czwórką małych dzieci. Wcześniej mijałam jego piękny, dwupiętrowy dom z cegieł, otoczony ogrodem, w którym kwitły późnojesienne róże.
Pod niemiecką okupacją każdy Polak, który próbował uratować Żyda, ryzykował nie tylko swoim życiem, ale także życiem wszystkich członków swojej rodziny. Ze wszystkich krajów wschodniej Europy podbitych przez Niemców Polskę poddano najsurowszym i najbardziej sadystycznym represjom. Jednak niektórym się udawało: Irena Sendlerowa, pracownica polskiej opieki społecznej, Polka z katolickiej rodziny, uratowała życie około 500 Żydów, w większości dzieci, z warszawskiego getta. „Wychowano mnie w przekonaniu, że jeśli widzisz człowieka, który tonie – tłumaczyła potem – musisz skoczyć do wody, żeby go ratować, bez względu na to, czy umiesz pływać, czy nie”.
Dlaczego jedna osoba odrzuca obraz odbity w krzywym lustrze, a inna go akceptuje mimo zniekształceń?
Dlaczego – z wdechem.
Dlaczego – z wydechem.
Takie proste. Takie trudne.ROZDZIAŁ 3
W BLOKU 11
Wieczorami w oświęcimskim hostelu marzyłam o tym, żeby posiedzieć bez ruchu z kubkiem gorącej herbaty albo, jeszcze lepiej, z zimnym piwem. To się nigdy nie zdarzyło.
Któregoś wieczoru, po skromnym posiłku składającym się z kapusty, ryżu i smażonego tofu, cała grupa 84 osób udała się autokarem w ponad dwukilometrową podróż z powrotem do obozu, żeby wysłuchać człowieka, który przeżył Auschwitz.
Entuzjazmu było w nas za grosz. Wszyscy byliśmy na ostatnich nogach; drobne zdarzenie wcześniej tego wieczoru pozbawiło mnie resztek energii.
Siedziałam na pryczy z książką, gdy moja współlokatorka, Debra, wpadła do pokoju w wielkim wzburzeniu. Poprosiła Dorotę, młodą Polkę, o przetłumaczenie kilku listów, które jej ojciec – Arnold Unger – napisał po polsku, gdy miał 15 lat, wkrótce po wyzwoleniu z Dachau. Przez dwie godziny słuchała: „Po trzech latach niebezpieczeństw, niewoli, ciemnych dróg, wspomnienia łamią mi serce... Długo wyczekiwana wolność, zamiast szczęściem, napełnia mnie żalem i smutkiem, i straszliwym bólem. Bez radości ani nadziei na przyszłość, złamany na duchu”.
Debra krążyła pomiędzy pryczami, w końcu pojękując, osunęła się na podłogę. To nie było w porządku, że w te późnojesienne dni słońce świeciło nad Birkenau. To nie było sprawiedliwe, że mieliśmy ciepłe jedzenie i suche łóżka. To nie było w porządku. Wobec doświadczenia jej ojca to wszystko było bluźnierstwem.
„Nie chcę, żeby to była moja historia” – szlochała. Słowa ojca sprawiły, że bała się pójść spać – może kiedy się rano obudzi, jej serce też będzie złamane.
Wysiedliśmy z autokaru pod bezksiężycowym niebem i weszliśmy na teren wyludnionego obozu Auschwitz I. Na poddaszu ceglanego budynku nazywanego Blokiem 11 stał w przeciągu wysoki, starszy mężczyzna. Czekał, opierając się o filar. Miał smutne oczy o opadających kącikach i pokrytą zmarszczkami twarz mądrego klauna. Nazywał się August Kowalczyk. Niedawno przeszedł na emeryturę. Wcześniej był dość znanym aktorem i dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie. Grał role Cyrano de Bergeraca i Mefista w Fauście.
August cierpliwie czekał, aż wszyscy się usadowią, a przynajmniej – spróbują. Byliśmy ściśnięci, kolano przy kolanie. Dlaczego nie mogliśmy się zebrać, żeby wysłuchać historii Augusta w jakimś pomieszczeniu z ogrzewaniem? Zerknęłam na Debrę. Siedziała, dygocąc, ze spuszczonym wzrokiem.
– Pytanie jest takie... – zaczął August – dlaczego tu przyjechałem? Po raz pierwszy przyjechałem tu, żeby wyjść przez komin. Ale nie wyszedłem przez komin. Wyszedłem na wolność. Po raz drugi przyjechałem tu, żeby dać świadectwo. Spróbuję sprostać tej roli.
W 1940 roku August – Polak i katolik – mając 19 lat, został aresztowany przez Niemców, gdy próbował przedostać się do Francji, żeby wstąpić do formowanej tam polskiej armii. Przetrwał ciągnące się pięć miesięcy przesłuchania przez Gestapo, potem został wywieziony do Auschwitz. Dołączył do pierwszych więźniów obozu – grupy polskich inteligentów (w tym Żydów), przywiezionych pół roku wcześniej z więzienia Gestapo w Tarnowie.
August miał numer 6804 – sześć tysięcy osiemset czwarty więzień z ponad miliona tych, którzy ostatecznie tam trafili¹¹.
Blok 11, nazywany Blokiem Śmierci, był miejscem budzącym największe przerażenie w więźniach obozu Auschwitz I. Przed nim była ściana, przy której odbywały się szybkie egzekucje. W piwnicach znajdowały się Stehbunkers, otoczone złą sławą „stojące bunkry”, gdzie czterech więźniów musiało stać przez całą noc w pozbawionej dopływu powietrza celi o wymiarach 90 na 90 centymetrów.
Podczas osiemnastu miesięcy spędzonych w Auschwitz August wykonywał niewolniczą pracę. Wszystkie jego nocne koszmary krążyły wokół obozu. Zawsze biegł, zawsze strażnicy go gonili. W snach nie udawało mu się uciec. W rzeczywistości – udało się.
10 czerwca 1942, podczas pracy przy budowie rowu melioracyjnego, grupa około pięćdziesięciu więźniów, w której był też on, skorzystała z chwili nieuwagi strażnika, by podjąć próbę ucieczki. „Dziewięciu z nas, w tym ja sam, uciekło – mówił – trzynastu tamtego dnia zastrzelono, dwudziestu złapano”. Następnego dnia, gdy nikt z pozostałych w obozie nie zdradził, kto zorganizował ucieczkę, komendant osobiście zastrzelił siedemnastu więźniów. Potem dał rozkaz odprowadzenia trzystu Polaków z kompanii karnej do bunkra w Birkenau, gdzie zostali zagazowani¹².------------------------------------------------------------------------
¹. Timothy Snyder, The American Abyss, „The New York Times Magazine”, 9 stycznia 2021.
². Fragment wiersza Reconciliation: A Prayer Joy Harjo (ur. 1951 w Oklahomie), poetki z plemienia Muscogee, pierwszej rdzennej Amerykanki, która otrzymała tytuł U.S. Poet Laureate, Joy Harjo, The Woman Who Fell from the Sky, New York 1994.
³. Wielkie Święta – w kalendarzu żydowskim nazywa się tak łącznie dwa ważne święta – Rosz ha-Szana (początek Nowego Roku) i Jom Kipur, nazywany „Dniem Pojednania” lub „Dniem Sądu”.
⁴. Zen Peacemaker Order – organizacja założona w USA przez mistrza buddyzmu zen, rosziego Berniego Glassmana.
⁵. Autorka przywołuje i parafrazuje to przykazanie w kilku miejscach. Biorąc pod uwagę drobne różnice w brzmieniu tych wersetów Biblii w różnych jej tłumaczeniach oraz między jej przekładami polskimi i angielskimi, odwołania te pozostawiliśmy w formie jak najwierniejszej tej cytowanej w oryginale.
⁶. W jidysz Radomsko to Radomsk i taka nazwa miasta przetrwała w przekazach rodzinnych.
⁷. Ra-dumpsk – nieprzetłumaczalna gra słów; dump to „wysypisko”, a potocznie „obciach”; dumps natomiast to kolokwialne określenie chandry czy depresji.
⁸. W judaizmie obowiązuje zakaz używania imienia Boga w pełnej, bezpośredniej formie.
⁹. Swami – tytuł honorowy w hinduizmie. Roszi – stopień mistrzowski w buddyzmie japońskim.
¹⁰. Józef Tischner, Krótki przewodnik po życiu, Kraków 2017, s. 137.
¹¹. Niemcy deportowali do Auschwitz co najmniej 1,3 miliona osób. Ponad 400 tysięcy z nich zarejestrowano i nadano im numery obozowe. Większości Żydów nie rejestrowano, byli selekcjonowani do komór gazowych od razu po przybyciu do obozu.
¹². August Kowalczyk i inni więźniowie, którzy uczestniczyli w tej próbie ucieczki, należeli właśnie do kompanii karnej.