Krzyżacka zawierucha - ebook
Krzyżacka zawierucha - ebook
Oto Krzyżacka zawierucha najnowsza książka Jacka Komudy, jego literacki hołd dla 600-lecia bitwy pod Grunwaldem. Przekorny, nie lukrowany, żywy do bólu.
18 września 1454, pole bitwy pod Chojnicami. Straszliwa klęska przeważających sił rycerstwa polskiego. Triumfuje taktyka i sprawność krzyżackich jednostek najemnych. Pomsta za Grunwald. Młody rycerz Bolko z Rożnowa, wnuk nieśmiertelnej sławy Zawiszy Czarnego cudem unika śmierci. Splot wydarzeń ciska go jednak w paszczę wojny wywiadów, intryg ludzi, którzy rycerski honor i kodeks uważają za uciążliwy anachronizm.
Oto zmierzch epoki rycerskich ideałów. W huku zderzających się pancerzy, kwiku oszalałych koni, zgrzycie toporów i mieczy - rodzi się nowe. Brutalne i skuteczne. Przyłącz się! Lub giń!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-381-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wierność
1.
Wlekli się poprzez stratowane pola pod Chojnicami, jakby posłano ich po samą Śmierć. Wieźli dwa nagie miecze pod czarnym zakonnym krzyżem chorągwi, którą rozwijał i splątywał wiatr. Samotni wysłannicy, dwie białe postacie na koniach, na wprost czelnego hufca Korony Polskiej, błyszczącego od zbroi, najeżonego lasem kopii.
Zwolnili przed wiatrakiem, gdzie łopotała karmazynowa płachta z białym orłem, jakby w obliczu królewskiego majestatu zabrakło im odwagi. Pierwszy z posłów skinął sztywno głową, jakby połknął garść kijów, ale zeskoczył z konia dopiero przed monarchą. Drugi pozostał w siodle, jak nieprzytomny gapił się na rycerzy przybocznych, na huf czelny polskiej armii, ogromny jak morze, które miało pochłonąć krzyżackie zastępy.
Pierwszy odchrząknął, a potem rzekł:
– Nasz pan, z Bożej łaski wielki brat i mistrz Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego, śle poprzez swych rotmeisterów, panów Rudolfa z Żagania i Bernarda von Zinnenberga1, te oto dwa nagie miecze i wzywa Waszą Królewską Mość na bój. A jeśli brak ci, panie, miejsca do walki, gotów jest z wojskiem ustąpić.
Wbił ostrza w burą trawę.
– Za grzechy moje, przyjmuję – odparł Kazimierz syn Władysława, król Polski i wielki książę Litwy. – Mości Pietrze, dajcie im naszą odpowiedź.
Podkanclerzy Piotr ze Szczekocin wysunął się z szeregu, trzymając obnażony miecz. Wyciągnął go ostrzem do przodu, patrząc w zmrużone oczy krzyżackiego herolda.
Odpowiedź została przyjęta.
Krzyżaccy posłowie wracali do swoich galopem przez groblę. Herold i pachołek. Pędzili, jakby czuli na karkach oddech tysięcy rycerzy z Wielkiej i Małej Polski, z Kujaw i Prus, zgromadzonych na chojnickim polu w dzień świętego Metodego, 18 września, Anno Domini 1454.
Z łoskotem dopadli do rycerskich pocztów pod Wielką Chorągwią Zakonu.
– Jakże tam?! – zakrzyknął Bernard Szumborski, potężny, czarnobrody człowiek w niemieckiej płycie i na oladrowanym koniu. – Wylezą zza wzgórz? Zaatakują?
– Przyjęli wyzwanie. – Herold ukazał miecz. – Siła ich, panie. Zwaliła się tu cała Wielka i Mała Polska, a pewnie i połowa Litwy. A oto ich odpowiedź. – Błysnął ostrzem miecza.
– Syn poganina nauczył się wreszcie rycerskiego obyczaju – zagrzmiał gruby Truchsess von Wetzhausen na widok nagiego ostrza w ręku herolda. – Oto zaprowadziliśmy w tej dziczy rycerskie obyczaje, bo pod Tannenbergiem poganin Jogajła zapomniał języka w gębie, słysząc wezwanie do walki.
– Widać Kazimierz pilnie studiował Biblię.
– Języki zakonnych braci zawsze były ostrzejsze niż ich miecze – ozwał się książę Rudolf Żagański. – I właśnie dlatego teraz my, pobożni chrześcijańscy rycerze Fortuny, musimy kończyć za was pruską zawieruchę.
Wetzhausen spojrzał nań niechętnie, nie wiedząc, czy zagrzmieć gniewem, czy jednak udawać pokornego braciszka.
– Wszyscy bracia zakonni są wdzięczni niemieckiemu rycerstwu za pomoc i męstwo w walce z poganami i Saracenami – rzekł pokornie, mając w pamięci, że krzyżacka kabza świeciła pustkami jak żebrak gołą rzycią, o czym nie wiedział jeszcze żaden z zaciężnych rycerzy.
Rudolf z Żagania i Bernard Szumborski popatrzyli na siebie zdumieni. Książę zerknął nawet w niebo, jakby właśnie stamtąd miała spaść turecka konnica.
– Gdzie tu widzicie pogan, kumotrze? – zahuczał Szumborski. – A może macie przed oczyma pohańskie hurysy?
– Alboż nie stoją przed wami hufce fałszywego chrześcijanina Kazimierza syna Jagiełły, wroga Chrystusowej wiary, który urządził okrutną rzeź zastępom wiernych czterdzieści lat temu pod Tannenbergiem?! Alboż to wy, cni rycerze niemieccy, nie przyszliście tu bronić chrześcijaństwa przed hordami Polski, Litwy i schizmatyków? Czyż nie zebraliście się tutaj na nową krucjatę, która rozbije żelaznymi piersiami pogańską falę Słowian, zalewającą całą cesarską Rzeszę...
– W imię Chrystusa Miłościwego, miejże nad nami miłosierdzie, kumotrze Wetzhausen – ozwał się Szumborski. – Mówiąc zaś ludzkim językiem: nie pierdolże trzy po trzy. Jesteśmy tu, aby wykonać naszą pracę, w imię Boga i honoru rycerskiego. Tak samo jak Polacy. Módlcie się lepiej, aby wyzwanie odniosło skutek i Kazimierz zaatakował przez groblę. Inaczej gorze nam, bo nie damy rady tylu Polakom w otwartym polu.
– Ja zaś na waszym miejscu – mruknął Fritz Raweneck, wielki jak góra mąż z podniesioną zasłoną hundsgugela – wzdychałbym raczej do Matki Boskiej Pieniężnej. Aby kiedy zawitamy do Malborka po – da Bóg – zwycięskiej bitwie, czekała tam na nas zapłata. W dobrych złotych reńskich, nie w waszych pogańskich pruskich grzywnach, co mają w sobie tyle złota, ile brudu za paznokciem świętego Bernarda.
– Ruszają się! – zakrzyknął herold. – Panie von Zinnenberg! Polacy atakują!
– Do rot i hufów! – zakrzyknął Bernard. – Zewrzeć szyki i czekać, aż przejdą wszystkie chorągwie. Powtarzam! Stać spokojnie!
2.
Środa, świętego Metodego, wilgotna i mglista, to nie był dobry dzień na bogobojną rycerską śmierć godną Zawiszy czy Floriana Szarego. Raczej na ponury kres żywota, jaki stał się udziałem księcia Leszka Czarnego, uciekającego z łaźni w Gąsawie i zabitego przez zdradzieckich krewnych na gościńcu.
Tak przynajmniej myślał Bolko z Rożnowa, wnuk sławnego Zawiszy Czarnego, a syn Jana, najmłodszego potomka Sulimczyka, kiedy spoglądał na zamęt, by nie rzec burdel, jaki panował tego dnia w szeregach rycerstwa wielkopolskiego i kujawskiego. Zgromadzonego na jesiennym polu do walki z krzyżacką zawieruchą, która zbliżała się od granic Nowej Marchii.
Najpierw na sam widok nadciągających Krzyżaków wszczął się rozruch i panika, którą z trudem opanował hetman zaciężnych rot – Wojciech Kostka z Postupic. Potem gdy okazało się, że Niemce wypełzają wolno z lasu po drugiej stronie Jeziora Zakonnego, wszczął się prawdziwy rejwach. Jedni krzyczeli, aby atakować przez groblę, inni – by stać w miejscu. Dowódcy sześciu zgrupowań ganiali na koniach jak oszalali, wysyłając harcowników to tu, to tam, jakby za każdą wiązką trzcin ukrywał się krzyżacki mnich. Zbierali się, radzili, przekrzykiwali, aż ojciec Bolka – Jan z Rożnowa, starosta kolski – musiał przywoływać ich do porządku. Widząc krzyżacki huf czelny stający po drugiej stronie jeziora, hetman chorągwi wielkopolskich Łukasz Górka chciał atakować, od czego odwodzili go Wojciech Kostka i Mikołaj Szarlejski. Pierwszy radził wysłać harcowników, drugi – poczekać i zmusić księcia Rudolfa oraz Szumborskiego do ataku na polskie chorągwie przez groblę.
Król zaś nie wiedział, co czynić. Czy dać się porwać fali entuzjazmu, czy też czekać, stuliwszy uszy.
– Stój w szyku, chłopcze – rozkazał synowi Jan Zawisza z Rożnowa, więc Bolko stał w hufie czelnym, ramię w ramię z konnymi kusznikami z rycerskich pocztów, choć ręka bolała go od dźwigania kopii. Nie burzył się jednak, nie kłapał gębą. Ojciec kazał mu stać, a rodzic zwykle miał rację. W dodatku znał się na wojowaniu jak mało kto, a miru między rycerstwem bynajmniej nie zdobywał mocną głową czy umiejętnością osuszania duszkiem kwarcianych szklenic wina i miodu. Starosta kolski był weteranem wojen tureckich i tatarskich, bił się z nieszczęsnym królem Władysławem pod Warną i nie tylko wyniósł całą głowę z pogromu, ale także Dunaj w zbroi przepłynął. Bo prawdę powiedziawszy, żal mu było jako chudopachołkowi ostawić swoje płaty sprośnym i skurwesyńskim Turkom.
W obozie wojsk polskich pod Chojnicami robił za rozjemcę, sędziego i statystę. Gdzie tylko się pojawiał, tam zaraz zwracały się nań oczy. Kiedy tylko się odzywał, milkły rozdęte, szlacheckie gardła. Ale nawet on nie był w stanie powstrzymać gorących głów i serc, które rwały się do walki i domagały boju.
Krzyżaków widać było jak na dłoni. Stali na wzgórzu po drugiej stronie trzęsawisk, za wąską, zdradliwą groblą. Najpierw huf czelny – nieliczny, złożony z kopijników. Za nim nieco liczniejszy walny – z konnych kuszników i lekkozbrojnych. Dalej na szczycie wzgórza przycupnął wagenburg; zębata linia wozów ustawionych na skos najeżona była ostrzami rohatyn i nielicznymi działami.
Czekali. Krzyżaków było tak żałośnie niewielu w porównaniu do sześciu hufców polskiego rycerstwa, że konie niemal same rwały się do boju, ręce wyciągały do mieczy, kopie pochylały na pohybel Niemcom. No bo po co tu jeszcze czekać? Szarżować i jakoś to będzie. A będzie dobrze, zważywszy na przewagę liczebną.
– Boisz się, synu?!
Bolko zaprzeczył, kręcąc głową. Czuł, jak od środka, bodaj od żołądka, po całym ciele rozchodzi mu się mdląca słabość. To była jego pierwsza bitwa w polu. Nadrabiał miną, na szczęście twarz ukrytą miał pod przyłbicą.
– Tylko głupcy nie znają strachu. Nie wygrasz samą odwagą i zaciekłością. Zwyciężysz, pokonując słabość. Nie miecz, nie ostrogi, lecz opanowanie lęku uczyni z ciebie szlachcica...
Trąby zagrzmiały smutno, jakby na żałobną stypę. Chrzęst przeszedł pancerne szeregi.
– Ruszaaaj! – zaintonował Wojciech Kostka z Postupic na lewym skrzydle. A po nim Łukasz Górka, hetman hufca rycerstwa wielkopolskiego.
Lewoskrzydłowe chorągwie zaciężnych drgnęły i poczęły coraz szybciej zstępować w dół. Szły kłusem, wolno, wprost na groblę, ścieśniając szeregi.
Jan z Rożnowa ostatni raz spojrzał na syna.
– Ufaj tylko żelazu, Bolko. Pamiętaj! I bywaj.
Przyłożył dwa palce do czoła i uśmiechnął się. A potem odwrócił i zacisnął zęby. Był w szłomie bez przyłbicy, nie chciał, by ktoś zobaczył, jak wilgotnieją mu oczy.
Zwłaszcza że miał bardzo złe przeczucia co do nadchodzącej bitwy.
– Ruszaaaaj! A wolno!
Zabrzmiały trąby i krzywuły. Żelazny mur rycerstwa z Wielkiej Polski drgnął i począł coraz szybciej zstępować w dół śladem zaciężnych chorągwi.
Zaczęło się. Postępowali ku przeprawie.
Bolko szturchnął konia łydkami, nie używając ostróg. Ruszył z hufem czelnym, mając po prawej stronie rycerstwo ziemi kaliskiej. Czuł się jak okruch w żelaznej lawinie, która oderwawszy się ze wzgórz chojnickich, samą swą masą, siłą i przewagą zmiażdży krzyżackie roty.
Szli ściśnięci, w zamęcie, krzycząc, nawołując się. Pierwsi przestąpili groblę zaciężni. Zatrzymali się na polu po drugiej stronie i rozwinęli pod krasnymi sztandarami. Za nim przeszli Wielkopolacy pod Górką. Kolejne kaliskie chorągwie Stanisława Ostroroga. Dalej łęczyckie i sieradzkie pod kasztelanem rozmierskim Dersławem Rytwiańskim. I wreszcie huf nadworny z samym królem.
Krzyżacy przyjęli ich w miejscu. Nie atakowali, widząc wojska stłoczone na grobli. Stali pod biało-czarnymi płachtami chorągwi, niemal bez ruchu, przycupnięci jak wilki. Nie było ich wielu. W czelnym hufie można było doliczyć się najwyżej siedemdziesięciu, no, może stu kopijników. W walnym przebłyskiwały zbroje i płyty, ale w większości składała się nań brązowawa i szara ćma pachołków i kuszników.
Chorągwie wielkopolskie i kujawskie stanęły naprzeciwko jak żelazny mur. Z uniesionymi kopiami. Z lekkimi sercami. Nawet Bolko odetchnął, widząc, jak niewielu było wrogów. Uśmiechnął się w duchu i mocniej chwycił kopię.
A potem krzyk po polskiej stronie zerwał się niczym wicher. Wznosił się aż do tronu Pańskiego, przenoszony od chorągwi do chorągwi, od rycerza do pachołka, podawany z ust do ust. Darli się wszyscy, nie licząc czeladzi w obozie.
– Bij zabij!
– Na psubratów!
– Sulima! Sulimaaaa! – wrzeszczał ile sił Bolko.
– Grady! Gradyyyy!
– Rawaaa! Niedźwiadaaa!
Nie wiadomo, kto dał znak, skąd wziął się sygnał. Nagle cały hufiec wielkopolski Górki opuścił przyłbice, pochylił kopie, a potem począł postępować na wroga.
Zerwali się za nimi wszyscy pozostali, na końcu roty nadworne i zaciężne.
Z łoskotem blach, z grzmotem kopyt poszli galopem poprzez brązowe, stratowane pola. Szybciej, szybciej, w rytm końskiego skoku... Z proporcami furkocącymi nad głowami. Spod przyłbic i szłomów, z tysięcy serc zerwała się pieśń:
Bogurodzica dziewica, Bogiem sławiena Maryja, U twego syna Gospodzina Matko zwolena, Maryja! Zyszczy nam, spuści nam. Kyrieleison.
Bolko pozbył się strachu. Nic już nie myślał, niczego się nie bał. Opuścił kopię wprost w szczelinę tarczy i rwał ramię w ramię z innymi, w linii, która szybko poczęła rozdzielać się na pojedyncze grupy jeźdźców.
Krzyżaccy kopijnicy skoczyli im na spotkanie. Chwilę pędzili na wprost siebie. Pancerna pięść kolczasta od kopii! I na wprost niej żelazna lawina, gotowa zdruzgotać ją całym ciężarem.
Chrzęst zbroi, krzyk ludzi, rżenie koni!
Zderzyli się!
Nawet przed księdzem proboszczem nie potrafiłby przypomnieć sobie, co tak naprawdę się stało. Po prostu nagle wjechali w linię jeźdźców w niemieckich i mediolańskich płytach. Rozległ się grzmot, chrzęst łamanych kopii...
Nie złamał drzewca, nie wypuścił broni, nie uderzył nikogo, bo nikt nie znalazł się na jego drodze. Żelazna lawina zmiotła krzyżackich kopijników, dosłownie zdeptała kopytami, a potem, jak niepowstrzymana górska rzeka przewalająca się przez zaporę, spłynęła na pachołków, strzelców i rycerzy walnego hufu.
Nawałnica spadła niespodziewanie. Zwichrzyła szeregi krzyżackiej jazdy. Bolko uderzył kopią, wyczuł bardziej, niż usłyszał, że drzewce łamie się z trzaskiem, cisnął broń nieprzydatną w ścisku, porwał za miecz, nie mógł go znaleźć, wyślizgana rękojeść wcale nie znajdowała się na swoim miejscu, u lewego boku. Obok wrzał bój, słyszał brzęk stali, ryk ścierających się w walce ciężkozbrojnych, okrutny kwik koni.
Poczuł dwa ciosy, jeden w pierś, drugi w hełm, z boku. Wstrząśnięty, przerażony, popychany z tyłu przez pachołków miotał się w siodle z wysokimi łękami.
Nie miał czym walczyć! Nie było miecza! Do kroćset!
Rąbnął na odlew pancerną rękawicą kapalin krzyżackiego knechta, zastawił się tarczą. Cios buławy przygiął go do tylnego łęku, zostawił na pawężce dwa wgłębienia, wrył się głęboko w malunek czarnego orła w żółtym polu.
Bolko porwał prawą ręką za lewy bok. Rozpaczliwie szukał miecza. Czyżby odczepił się? Upadł? Zginął w zamęcie!
I wtedy namacał go; broń sama wskoczyła mu w rękę. A kiedy szarpnął za rękojeść i zwrócił głowę w prawo, w lewo – wszak Sulima na tarczy zobowiązywała – zamarł, bo już... nie było z kim się bić. Zamiast krzyżackich łbów i białych płaszczy dostrzegł przed sobą morze pochylonych karków, pleców i ramion pierzchającej zaciężnej konnicy.
– Bij zabiiij! – dobyło się z tysięcy rycerskich gardeł. – Na nich! Z mocą boską!
Koń Bolka porwał za pierzchającymi, rzucił się w pogoń razem z innymi, nie mając zresztą innej drogi, bo z tyłu napierały nań coraz nowe polskie zastępy. Kątem oka dojrzał krótką scenkę, krzyk poraził jego uszy skryte pod blachą hełmu.
– Książę Żagański zabit!
– Na śmierć!
Przeoczył chwilę, gdy Mikołaj Skalski zwarł się z rosłym brodaczem w niemieckiej płycie. Gdy rąbnął mieczem z góry, poprawił na odlew. Pod jego ciosem pękła tarcza z gryfem, ostrze zawadziło o naramiennik, pozostawiając szeroką szczerbę. A Bernard Szumborski zasłonił się ręką w żelaznej rękawicy, widząc, jak z boków dopadają go giermkowie Skalskiego, opuścił miecz, chwycił za ostrze.
– Stać! Poddaję się! – ryknął. – Stójcie, szlachetni panowie! Dość już!
Słowa zginęły w łoskocie kopyt, w brzęku blach, dźwięku zderzających się ostrzy.
Bolko widział, jak na jego oczach przestaje istnieć walny huf krzyżackiej armii, jak jazda wroga zmieciona i zmieszana atakiem rycerstwa z Wielkiej Polski rzuca się do ucieczki.
Pędził i gonił ich z innymi. Krzyżacy pierzchli w dwie strony – część konnicy w lewo, przepychając się i tratując, na trakt wiodący do Złotowa, reszta w prawo – ku Chojnicom i Tucholi.
Nikt ich nie ścigał. Z piersi rycerzy polskich wydarł się gromki ryk zwycięstwa, bitewna wrzawa, krzyki i zawołania rodowe.
– Teraz! – zakrzyknął rozgorączkowany Górka. – Na wagenburg, mości panowie! Bić Teutonów! Prać ciurów, wozy brać!
– Gorze nam! – ryknął Jan z Rożnowa. – Stać, mości panie wojewodo! Ścigać Niemców! Gonić, łapać! To zaciężni! Zbiorą się, tył nam zajdą!
Nikt go nie słuchał, nikt nie zważał na słowa. Ława rycerzy puściła się pędem w stronę taboru krzyżackiej armii. Bez szyku, bez ordynku, jakby całą swoją masą chciała zmieść bojowe kolasy.
Wagenburg rozłożył się na szczycie wzniesienia, ślepiąc na nadciągających wąskimi szczelinami strzelnic, czarnymi oczkami armatnich luf, odstraszał lasem włóczni, halabard, rohatyn, ozdobiony kitami dymków unoszących się z lontów i maźnic ze smołą.
Uderzyli o drewniane ściany i płoty jak żelazna lawina. I pierwszy raz w tej bitwie fala polska rozbiła się na tych zaporach jak na kamiennym murze. Konie kwiczały, padały, przysiadały na zadach przypierane do ustawionych skośnie wozów. Nie mogli sforsować zapory ani cofnąć się, bo z tyłu z pieśnią na ustach waliły coraz to nowe zastępy rycerstwa.
Bolko rąbnął bezsilnie mieczem drewnianą ścianę, zza której wychylały się kapaliny kuszników i strzelców. Zawrócił konia, chcąc przebić się w tył, z dala od taboru, ale przemożny napór niósł go wprost na zapory. Obok walczył ojciec, wywijał mieczem i krzyczał coś, co ginęło w chaosie.
Suchy, gorący grom. Pierwszy, drugi, trzeci... Kamienne kule bombard wpadły w gęstwinę z przerażającym hukiem, masakrując ludzi i koni, łamiąc zwierzętom nogi, strącając jeźdźców pod kopyta.
Ława rycerstwa poczęła się dusić, szamotać, krzyczeć – odwrotu nie było.
– Bolkooo! – ryknął Jan z Rożnowa. – Sam tu, do boku trzymaj się, synu! Za mną!
Wiedział, co teraz nastąpi. Głuchemu grzmotowi dział zawtórował świst bełtów, jęk zwalnianych cięciw, suche gromy hakownic i piszczeli.
Dym i śmierć uderzyły w nich gorącym podmuchem. Słysząc kwik padających koni, jęki rannych i dobijanych, starosta nie bawił się w rycerskie konwenanse. Obrócił konia na zadzie, wbił się w gęstwinę płyt, brygantyn i płatów, bił swoich własnych kompanów, grzmocił po karkach płazem, torując sobie drogę z powrotem.
– Bolkooo! Za mną! Bywaj tu!
Młody Zawisza skoczył śladami ojca. Tuż obok huknął wystrzał, czyjś koń stanął dęba, Bolko zobaczył przez chwilę kopyta zawieszone tuż przed twarzą. Dostał cios, poleciał w bok, gdyby nie to, że uderzył ramieniem w tarczę ojca, grzmotnąłby o ziemię.
Powoli i brutalnie torowali sobie drogę w dzikiej gęstwinie koni i okutych w żelazo jeźdźców. Za nimi szedł Wojciech, stary pachoł, uchodził giermek Siemaszko, bo przy drewnianych ścianach wagenburga szczerzyła zęby krzyżacka kostucha z katowskim mieczem.
Aż wreszcie wyrwali się z kłębowiska, gdzie nikt już nie dowodził, nikt nie ogarniał tego, co się działo. I podczas gdy jedni ginęli lub w rozpaczy uderzali żelaznymi piersiami o wozy, inni napierali na nich z tyłu, spodziewając się łatwego łupu i zdobyczy.
A ze zwichrzonych szeregów coraz to wypadali zbrojni, powiewając zdobycznymi chorągwiami lub śpiesząc do obozu z wieścią o zwycięstwie.
– Wiktoria, mości panowie! – krzyczał Paszko Gniewosz z Grzymisławic, wywijając nad głową czarno-złotą chorągwią Mikołaja von Koeckritza. – Drugi Grunwald!
– Pobici Niemce psubraty i Krzyżaki! – darł się Jakub Chotka.
– Miodu dajcie!
– Piwa!
– Wiwat król! Wiwat Korona Polska!
– Do dna, do dna!
– Módlcie się za nas, Matko Boża i anieli niebiescy – syknął Jan z Rożnowa. – Do króla, zanim będzie za późno!
– ...ślubuję moim rycerskim słowem, męstwem i godnością, że stawię się w oznaczonym terminie sam własną osobą, z wykupem lub na żądanie waszej mości. A wszystkich obecnych biorę na świadki mego ślubowania – rzekł Szumborski, unosząc ku górze dwa palce.
Ucałował podany mu krzyż, przeżegnał się.
– Pozwólcie, mości panie, oddalić się, zebrać czeladź i porachować straty. Dałem słowo, że stawię się za waszym słowem, gdzie chcecie – jako jeniec.
– Zezwalam! Idźcie w pokorze i głoście nowinę o naszym zwycięstwie! – rzekł Mikołaj Skalski.
Szumborski wstał z kolan, chwycił wodze konia, wbił trzewik w strzemię. Podciągnął się i usadowił w siodle.
Ale bynajmniej nie ruszył w stronę Chojnic.
Skoczył na skraj lasu, dokąd uciekały krzyżackie niedobitki z pola walki.
– Szybciej! – zagrzmiał Jan z Rożnowa. – Puszczajcie! Do króla. Jezu Chryste.
------------------------------------------------------------------------
1 Chodzi oczywiście o Bernarda Szumborskiego, który przez Polaków nazywany był Szumborskim, a przez Niemców von Zinnenberg.Jacek L. Komuda
Pierwsza szabla polskiej literatury. Szlachcic z przekonania, historyk z wykształcenia, pisarz z profesji. Nie lukruje. Odmalowuje historię żywą do bólu. Pieczołowicie rekonstruuje realia. Za morskie opowieści miesięcznik „Żagle” uhonorował go w roku 2009 Nagrodą im. Leonida Teligi.
Z Fabryką Słów wydał: „ukraińskie” Wilcze gniazdo (2002), kresowe Opowieści z Dzikich Pól (2004), Bohuna (2006) przywołującego pamięć straszliwej bitwy pod Batohem, „bieszczadzkie”: Czarną szablę i Diabła Łańcuckiego (2007), Herezjarchę (2008), kolejny po Imieniu Bestii (2005) zbiór o F. Villonie, oraz sarmacki thriller Banita (2010). Wydana w 2010 r. Krzyżacka zawierucha była literackim hołdem dla 600-lecia bitwy pod Grunwaldem.
Dwutomowe Galeony Wojny (2007) poświęcone bałtyckim bataliom z czasów Zygmunta III Wazy oraz Czarna bandera (2008) odkrywająca brutalny świat korsarzy i buntowników stały się dowodem na to, że Jacek Komuda świetnie czuje się także w marynistyce.
Samozwaniec (2009, 2010, 2011) należący do wciąż powstającego, monumentalnego cyklu Orły na Kremlu, to w dorobku pisarza pozycja wyjątkowa – popis literackich umiejętności, wizytówka pisarskiego temperamentu i jego bodaj najbardziej rozpoznawalna marka.