Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Książę musi odejść - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 listopada 2025
38,37
3837 pkt
punktów Virtualo

Książę musi odejść - ebook

Leonard jest artystą, synem cenionego fotoreportera. Przyzwyczajony do sławy, jaką już na starcie zapewniło mu znane nazwisko ojca, zdaje się, że wiedzie niemal książęcy żywot. Pozornie niczego nie brakuje mu do szczęścia. Do czasu, aż na jego drodze staje Michalina. Dziewczyna wkracza przypadkiem w jego życie i brutalnie zdziera maskę, za którą chowa prawdziwą twarz. Chwila poznania wystarcza, żeby zrozumieli, że wcale nie różnią się od siebie tak bardzo, jak mogłoby się wydawać.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-789-1
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Nigdy nie potrzebowałem zbyt wiele, choć mogłem mieć wszystko, czego bym tylko zapragnął. Szczęście samo chciało się do mnie uśmiechać i cieszyło się, kiedy na nie łaskawie spoglądałem. Byłem przecież niezniszczalny oraz samowystarczalny. Byłem najlepszy w byciu najgorszym. To wywoływało zachwyt, zapychając pozornym poczuciem spełnienia.

Do czasu.

Potem jednak zjawiłaś się ty.

Przyszłaś, chociaż nie dostałaś zaproszenia. Nie miałaś go nigdy otrzymać, a tym bardziej odpowiadać, kiedy już przypadkiem trafiło w twoje dłonie. Próbowałem cię wyprosić, ale nie słuchałaś. Wtargnęłaś w moje życie z zimowym powiewem wiatru i jeszcze bardziej lodowatą determinacją. Wyciągnęłaś na wierzch brudy nagromadzone głęboko pod warstwą idealności. Zdarłaś ze mnie maskę. Zrobiłaś to w sposób pozbawiony delikatności. Otworzyłaś drzwi, które nie powinny były zostać otwarte, i pokazałaś, jak bardzo nie umiem grać w tę grę, nazwaną przesadnie życiem.

Nie spodziewałem się, że to właśnie ty mnie tego nauczysz… A zrobiłaś to. Zrobiłaś i odeszłaś bez słowa, a ja znów odczuwam brak tchu.

Bez ciebie nie radzę sobie z oddychaniem.

Próbuję.

_Oddech. Drugi. Za dużo. Za mało._

Nie umiem znaleźć złotego środka, który przy tobie był największą oczywistością. Nabieram zbyt wiele powietrza i czuję, że nie jestem w stanie poradzić sobie z jego nadmiarem w pojedynkę. W płucach żarzy się ogień, ale tak inny od tego, którego dostarczała mi twoja obecność. Nie chcę go, próbuję się pozbyć, lecz nieudolnie. Ulegam.

Chciałbym, aby ktoś mi pomógł, ale wokół nie ma nikogo. Są tylko cisza i ciemność, które powinny otulić delikatną woalką spokoju, a powodują jedynie, że drżę z przerażenia. Irracjonalnie, bo przecież odkąd sięgam pamięcią, zawsze dążyłem do izolacji i stroniłem od ludzi. Powinienem być szczęśliwy. Nie jestem. Ta pustka boli i ciągnie w dół. Wiem, że nie będę w stanie wygrzebać się na powierzchnię w pojedynkę.

Ty jesteś moją ostatnią nadzieją.

Przyjdź. Zjaw się ponownie, bo zaraz udusi mnie samotność.

Przyjdź, przypomnij dawne lekcje i napełnij płuca tym cholernym tlenem.

Ten ostatni raz przyjdź i mi pomóż.

A ja pozwolę ci znowu zniknąć.

Ostatecznie.

Albo i nie?

Zawsze robiłem ci na złość. Czemu teraz miałoby się to zmienić?1. Kolory, które mówią

_Leonard_

_Mam dość._

Kark drętwieje mi od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji, nadgarstek wcale nie ma się lepiej. Cały jestem jakiś prawie sparaliżowany. I to nie koniec tych katuszy! Tępy ból głowy daje o sobie znać raz po raz, a oczy pieką nieprzyjemnie, przynosząc odczucie zbliżone do tego, które zapewniłby wiejący w nie wiatr pustynny. W gardle też jakość podejrzanie sucho… Tylko sucho? Nie, nie. Toż to kosmiczne niedopowiedzenie! _Sahara! Umieram!_ A dookoła nawet kropli wody ani innego lepszego trunku, mogącego ukoić te cierpienia.

Przez chaos myśli przedziera się ta jedna, prawie racjonalna, co to twierdzi, że wczoraj nie trzeba było szaleć tak bardzo, skoro wiedziałem, że dziś będę musiał odbębnić swoją zmianę w studio. _Mądralińska_. Może i ma rację, ale stało się. Samo. A teraz niech ktoś mnie dobije! Praca w takim stanie powinna być zabroniona i surowo karana.

Zbieram się na odwagę, po czym spoglądam jeszcze raz na fotografię, nad którą pracowałem do tej pory. Wciąż mi w niej coś nie gra. Bębnię nerwowo palcami o blat biurka, w drugiej dłoni obracam pióro od tabletu graficznego. Zastanawiam się nad fenomenem nieszczęsnego zdjęcia. Nie dostrzegam nieprawidłowości, ale im dłużej je męczę, tym mniej mi się podoba. Nędzny efekt, choć histogram ustawiony jest bez zarzutu.

To nie mój dzień.

I do tego te kolory! One mówią! Przemawiają, szydząc z chwilowej nieudolności. Kłócą się między sobą o to, który z nich jest dominujący. Magenta obraża się, gdy w myślach nazywam ją wściekłym różem, a cyjan przypomina, żeby przypadkiem nie przyszło mi do głowy określenie go zielononiebieskim. Nie zamierzam. Ten błąd pamiętam zbyt dobrze. Tyle wyniosłem ze studiów. O, właśnie tyle. Nic więcej. A nie, jeszcze jeden długopis, który pożyczyłem od cycatej blondynki z drugiego rzędu na którymś z początkowych wykładów. Miałem go oddać. Przysięgam, że miałem! Okazja była, ale jej nie wykorzystałem. A raczej wykorzystałem i to zbyt dobrze. Tylko o tym przeklętym długopisie zapomniałem. Leży teraz na dnie szuflady i szerzy wyrzuty sumienia. Okropieństwo. Nigdy jej nie otworzę.

Kolory krzyczą nadal, a mnie zaraz wybuchnie mózg od ich upierdliwości.

_Litości!_

Zamykam powieki i przecieram twarz niespiesznym gestem. Góra i dół. Mocno dociskam dłonie do oczu, jakbym chciał wcisnąć gałki w głąb czaszki. Przestaję, dopiero kiedy zaczynam dostrzegać rozbłyski białych oraz czarnych plamek. Mrugam, a one wciąż tańczą gdzieś na obrzeżach pola widzenia. Mam nadzieję, że zaraz znikną. Jeszcze by brakowało, żebym zepsuł sobie wzrok przez własną głupotę.

Odchylam się na fotelu, a ten trzeszczy niepokojąco, jakby jego oparcie jednak nie miało dać rady udźwignąć mojego ciężaru i lada moment zamierzało złamać się wpół. _Głupota!_ Przecież nie mam problemu z nadwagą. BMI pokazuje idealną wartość. Wielogodzinne treningi na siłowni i wieczorne biegi nie poszły w las. Moja figura jest wzorowa, mięśnie niczym ze stali! To lichy mebel nie radzi sobie z utrzymaniem tego potencjału.

Rzucam kontrolne spojrzenie w stronę młodego chłopaczka, który zajmuje stanowisko ustawione nieopodal, po mojej prawej stronie. Młody pracuje u nas niespełna tydzień. Stara się. Nie powiem, że nie. Tylko jakiś taki małomówny jest. Przywita się, bąknie trzy po trzy i zagłębia się w tym wirtualnym świecie, nie pozwalając poznać się lepiej. Nie, żebym narzekał. Nie mam ochoty nawiązywać z nikim bliższych znajomości. Tylko że to milczenie potrafi być męczące.

Chłopak niczym zahipnotyzowany wpatruje się w ekran. Na uszach ma duże słuchawki, a jego palce błądzą po klawiaturze w dzikim szale. Do niego też przemówiły kolory. Chyba. W każdym razie bełkocze coś pod nosem, jakby próbował kogoś przekonać do swoich racji, załagodzić konflikt.

Wstaję i ustawiam się tuż za nim, a on wciąż pertraktuje z monitorem. _To nie zadziała!_ _Próbowałem nieraz!_ Zastanawiam się, czy go o tym uświadomić, ale szybko porzucam ten pomysł. Przecież jestem miły. Nie pozbawię go tak okrutnie złudzeń. Niech przejdzie swoją szkołę życia. Ja nie będę przeszkadzać. Skoro tak namiętnie przemawia do komputera, daję im chwilę sam na sam.

Taktowność to moje drugie imię.

Opuszczam pokój zabaw. Przechodzę krótkim korytarzykiem i kieruję się do łazienki. Głowa nadal boli, nieustannie domagając się reakcji. W białej szafce umieszczonej nad umywalką odszukuję apteczkę i wyciągam z niej pudełeczko z aspiryną. Łykam dwie pastylki, popijam wodą z kranu i odkładam wszystko na swoje miejsce. Nie wiem, czy to wystarczy, ale nic więcej nie zdziałam. Wycofuję się do mojego królestwa.

Ponownie przemierzam ciasny korytarz i przystaję przy pierwszych drzwiach. Z ciekawością zaglądam do środka, gdzie mieści się główne studio. Niedługo ma rozpocząć się wyczekiwana sesja do kalendarza dla jednego z przodujących producentów części samochodowych. To nasz stały klient. Co roku, na przełomie października i listopada, zleca podobną akcję, a przygotowane przez nas produkty rozdaje swoim kontrahentom jako świąteczny prezent od firmy. Dba o PR. Cwane, taktyczne zagranie. Popieram.

I jednocześnie ubolewam.

Tym razem to nie ja będę bawił się w fotografa. Łukasz pierwszy zaklepał sobie to zlecenie. _Farciarz!_ Wykorzystał moment mojej dekoncentracji, kiedy akurat wiązałem sznurówki, i dopadł do grafiku jako pierwszy, gdy ustalaliśmy plan pracy na cały miesiąc. To był ewidentny falstart. W głębi duszy uważam, że zawody powinny zostać powtórzone. Ale nie. Nie będę się kłócić. Mam swoją godność.

Tym razem wystarczy mi, gdy ograniczę się do roli widza, ale koniecznie powinienem uzbroić się w cierpliwość. Pomieszczenie jest wciąż puste, dookoła nie widać żywego ducha. Chociaż liczyłem na tłum gorących panienek paradujących w skąpych strojach, muszę zadowolić się widokiem zacisków i innych zębatek.

Aneta, główna wizażystka, która zwykle dwoi się i troi, aby szkła naszych obiektywów nie popękały pod wpływem dwojakiej urody niedorobionych pseudomodeleczek, zdążyła tylko rozłożyć cały swój kram w kącie i sama gdzieś się ulotniła. Po prostu znikła we mgle papierosowego zaczadzenia. _Magia._ Dzień cudów. Może i mi uda się dokonać jakiejś niezwykłej sztuczki?

Spróbować nie zaszkodzi.

Porzucam rolę przyczajonego obserwatora. Wycofuję się z planu i kieruję ku głównemu pomieszczeniu, gdzie znajdują się niewielkie biuro, a także stanowisko kasowe. I drzwi. _Wolność._ To ku niej zmierzam.

Nikt mnie nie zatrzymuje. Przyspieszam, aby komuś ten pomysł nie wpadł nagle do głowy.

_Jeszcze trzy kroki i będę wolny. Dwa…_

— Nawet się nie waż.

Brzmi surowo, ale czy z całą stanowczością mogę uznać, że było to ostrzeżenie skierowane pod moim adresem? Takie bezbarwne, bezosobowe. Rzucone w przestrzeń. Wprost proszące się o zignorowanie.

Mimo to zwalniam, a po chwili całkiem przystaję. Przekrzywiam lekko głowę i wstrzymuję oddech. Mogę zaryzykować? Ryzykuję! Robię kolejny krok, czując na sobie palący wzrok obecnego w pobliżu mężczyzny. Testuję, sprawdzam go. Niczym w zwolnionym tempie podnoszę i po chwili stawiam stopę na następnej płytce, już całkiem niedaleko drzwi. Poruszam się płynnie i cichutko. Jak ninja. Nie ma szans, bym został przyłapany. Niejeden włamywacz prosiłby, żebym został jego mentorem.

Kładę rękę na klamce.

_Tak! Tak! Tak!_

— Leonardzie, nie radzę…

_Nie!_

Tego zignorować już nie potrafię. W końcu użył imienia. Cholernego imienia, na które zostałem skazany przez okrutnego, zapatrzonego w sztukę renesansu człowieka, którego nazywać muszę moim ojcem.

Odwracam się powoli w stronę lady, na której leży laptop. Przy komputerze siedzi mężczyzna. Dużo starszy od chłopaczka rozmawiającego z kolorami, ale nie mniej szalony. Wszyscy przecież jesteśmy obłąkani. Zmieniamy rzeczywistość, czarujemy, oszukujemy ludzi. Czy to nie szczyt szczytów? Pójdziemy smażyć się w piekle. Bez wyjątków. Zarezerwowałem sobie już główny kocioł. Nie zadowolę się żadnym pobocznym ni mniejszym. Jak się bawić, to się bawić. Z klasą.

Łysy jak kolano facet patrzy w moją stronę, a ja już wiem, że mam kłopoty, choć jeszcze nie do końca dociera do mnie ich rozmiar.

— Rozmawiałem z twoim ojcem — informuje. — Do ciebie jak zwykle nie mógł się dodzwonić.

Duże kłopoty. Gigantyczne. Spoglądam szczenięcym wzrokiem na zielony znaczek umieszczony nad drzwiami. _Wyjście ewakuacyjne._ Tego mi trzeba! Właśnie tego!

Łysy okularnik ledwie zauważalnie kręci głową, gdy moja noga leciutko drga. To skurcz! Żadna próba ucieczki, a gdzie tam znowu! Jestem przecież pełnoletni i to już od kilku dobrych lat. Ucieczka przed odpowiedzialnością to poniżej godności. Chociaż z drugiej strony…

— Przyjeżdża dzisiaj — dobija dalej. — Wieczorem powinien tu dotrzeć i chce, żebyś był wtedy na miejscu. Nie podoba mu się to, co zrobiłeś.

Nie dziwi mnie to. Ojciec należy do osób, którym trudno zaimponować, bo jak sam mówi, widział już w życiu wiele. Może i prawda. Jest fotoreporterem. Najlepszym z najlepszych. Proste, że tak. Po kimś musiałem to odziedziczyć. Śmiało mógłbym ruszyć jego śladem, ale nogi rozbolały mnie już na samym początku tej wycieczki objazdowej. Musiałem przysiąść i w efekcie na nieco dłużej wybrałem osiadły tryb życia.

On wtedy nie czekał.

Nikomu do tej pory nie udało się go usidlić. Pomimo swojego wieku nadal czerpie pełnymi garściami. Jeździ po świecie. Podróżuje, zwiedza, pracuje. _Błądzi._ Głównie błądzi. Nie trafiło na ślepca, wzrok ma doskonały, a momentami sprawia wrażenie osoby niewidomej i zamkniętej na największe oczywistości. Wada jakby mu się pogłębiła po śmierci mamy.

Bartek milczy, ale nie przestaje mnie świdrować oceniającym wzrokiem. Sprawia, że poranny kac znowu daje o sobie znać. On się nie przejmuje. Wymusza reakcje, choć osobiście najchętniej poprzestałbym na zgrywaniu idioty. Ostatnio wychodzi mi to coraz lepiej…

— A co ja takiego zrobiłem? — pytam, choć wiem, co usłyszę.

— Serio muszę ci to tłumaczyć?

_Serio. Lubię słuchać, jak inni o mnie opowiadają. Nie krępuj się. Śmiało._

Wzruszam beztrosko ramionami, a Bartek wzdycha ciężko. Znowu. Ręki za to uciąć sobie nie dam, ale zaraz się zapowietrzy, jeżeli nad tym nie zapanuje i będzie zbyt często powtarzał. Lepiej dla niego, żeby tak się nie stało. Uciekłem z zajęć z udzielania pierwszej pomocy. Będę mógł jedynie wspierać go mentalnie, gdy wyda ostatnie tchnienie.

— Nie przygotowałeś się na czas do obrony. — Podejmuje temat. — W ostatniej chwili wpadłeś na genialny pomysł, aby wykorzystać zdjęcia wykonane przez twojego ojca. Podpisałeś je swoim imieniem…

— Właśnie! Tylko imię zmieniłem! — bronię się. Nie wiem, dlaczego inni nie dostrzegają tej oczywistości. — Nazwisko mamy to samo. Dorobek rodzinny zaprezentować chciałem, a oni się wściekli, jakbym im co najmniej _Mona Lisę_ z Luwru uprowadził i przedstawił jako swoją własną!

Bartek patrzy na mnie litościwie, jak spogląda się na dziecko, które dopiero stawia pierwsze kroki i co rusz zalicza upadek.

_Śmiało, możesz podłożyć mi nogę. Upadnę. Będzie śmiesznie._

— To nadal plagiat, Leo.

— Wielkie mi coś.

— Karalny jest. To przestępstwo, człowieku. Ciesz się, że ojciec się za tobą wstawił i skończyło się tylko na unieważnieniu dyplomu i wywaleniu ze studiów. Mogłeś trafić do kicia na parę latek albo zabulić sporą grzywnę.

Patrzę na niego z uwagą, przybierając najbardziej inteligentną minę, na jaką jestem w stanie się zdobyć. Chyba go to nie przekonuje, bo mieli w ustach szpetne przekleństwo, rozpaczając nad moją głupotą. Chucherkowate ramionka mu opadają, zwiesza smętnie głowę.

_Stary, nie poddawaj się! Nie zmienię się dzisiaj ani jutro, ale może kiedyś? Próbuj! Warto! Albo i nie?_

— Nie rozumiem, czemu zachowujesz się w ten sposób — rzuca krótko, a jego wzrok znowu wraca do ekranu. — Jesteś podobno inteligentnym facetem, a błaznujesz. Przecież wiedziałeś, co się stanie, gdy to zrobisz. Co chciałeś ugrać? Zrobić komuś na złość? Udowodnić coś ojcu? Chyba nie wyszło? Bo na razie zaszkodziłeś samemu sobie.

_Gadaj zdrów!_ Szkoda, która nie szkodzi, szkodą nie jest! A ja czuję się rewelacyjnie, wreszcie wolny! I będę taki do momentu, aż nie uwięzi mnie pogardliwe spojrzenie staruszka. Może jednak się przebranżowię? Zostanę magikiem? Niczym Houdini prysnę z zamknięcia i zniknę. Chyba że wcześniej zostanę wsadzony w kaftanik… A tej sztuczki jeszcze nie opanowałem! To wyższy _level_. Będę skończony…

— Barti, chociaż ty mógłbyś oszczędzić mi wyrzutów — mruczę niezadowolony, ale posłusznie odsuwam się od drzwi. — Nie mam pięciu lat, a ty moim rodzicem nie jesteś.

_A gdyby tak z rozpędu?_

Bartek na nowo wodzi za mną wzrokiem, a jego spojrzenie jasno zdradza, że myśli, abym nawet tego nie próbował. Chyba przestanę go… akceptować.

— Ale jestem twoim kumplem, stary! Boli mnie, że dla głupiego widzimisię niszczysz sobie życie!

Kumpel? Od kiedy ja mam przyjaciół? A to ci nowość! Samozwańczy bohater się znalazł! Męczennik roku, co trudne dusze zbawiać będzie swoim kosztem…

Chcę coś na to odpowiedzieć, ale w tym samym momencie drzwi postanawiają się otworzyć i do wnętrza dostaje się promyk nadziei. No dobra, może sztuczny jak cholera i wykreowany przez światło latarki, ale to jednak nadzieja.

Trzy młode dziewczyny wchodzą do środka i spoglądają na mnie znacząco. Odwzajemniam się tym samym. Taksuję je bezczelnie wzrokiem od góry do dołu, a one chichoczą. Puste lale. Puste, ale ładne. Skłamałbym, gdybym uznał, że nie są atrakcyjne. Są. Seksowne jak diabli.

Na krótki moment ponownie skupiam się na okularniku, który kręci potępieńczo głową i opada na fotel, z którego poderwał się przed momentem w niezrozumiałym porywie. On już wie, co stanie się za chwilę. Nie próbuje żadnych sztuczek. Ogarnia tę swoją wielką potrzebę niesienia pomocy. Rezygnuje z walki. I dobrze.

Powracam wzrokiem do dziewczyn i serwuję im swój firmowy uśmiech, który nigdy jeszcze mnie nie zawiódł. Szczególnie skupiam się na środkowej. Wysoka brunetka o brązowych ślepiach okalanych wachlarzem niesamowicie ciemnych i długich rzęs. Zbyt długich, abym mógł uznać je za naturalne. Oko fotografa i retuszera nie kłamie. Ktoś tu próbuje oszukiwać. Gdyby nie to i masa tapety pokrywającej jej twarzyczkę mógłbym uznać ją za całkiem zacną sztukę. O, taką akurat w moim typie.

— Cześć, przyszłyśmy na sesję — odzywa się ta, której udało się pozyskać największą uwagę.

Uśmiecha się tymi pełnymi, czerwonymi usteczkami. Mąci w głowie, kokietuje.

Nie przeszkadza mi to. Wcale. Może robić tak dalej.2. Marudny niedźwiedź

_Michalina_

Lubię podróżować pociągiem. Spokojny stukot, który ten pojazd wydaje podczas przemieszczania się wzdłuż torów, działa na mnie kojąco. Nie ma odgłosu klaksonów, agresywnych gestów impulsywnych kierowców ani pisków hamulców. Jest spokój i ma on wręcz relaksujący wpływ na moje zszargane gwałtowną codziennością nerwy. Podobne uczucia wywołują niespiesznie przesuwające się za oknem widoki — odmienne od miejskiej, surowej infrastruktury. Piękniejsze.

Zwykle, podczas podróży, staram się zajmować miejsce przy oknie, dzięki czemu przyglądam się im bez ograniczeń, opierając czoło o chłodną powierzchnię szyby. Czasami. Niekiedy bywa tak, że nie mam takiej możliwości, więc przystaję na zastane warunki. W takich momentach rzucam krótkie spojrzenie na krajobraz i po prostu przymykam powieki, po czym wsłuchuję się w dobiegające do moich uszu dźwięki, a rozbuchana wyobraźnia próbuje sprostać rzeczywistości i odtworzyć te widoki, pomimo ciemności.

Uwielbiam to.

Chyba że akurat muszę wrócić do rodzinnego domu. W piątek. Przed dłuższym weekendem, gdy akurat wszystkie okoliczne uczelnie postanawiają wykazać się niebywałą łaską i zapewnić swoim studentom kilka dni wolnych gratis, a oni wszyscy nagle przypominają sobie o swoich, dawno zapomnianych, rodzinach.

Wtedy tego nie znoszę.

Tak jak teraz.

Nie jestem pewna, kto dba o całe logistyczne zaplecze, jeżeli chodzi o podstawianie odpowiedniego taboru i częstotliwość kursowania pociągów, ale ten tajemniczy ktoś zdecydowanie jest sadystą. Introwertycznym sadystą-terrorystą, co to ludzi z całą pewnością nie znosi, a teoretycznie został zatrudniony, aby im służyć i jednak ułatwiać życie. Najwyraźniej działa odwrotnie i z premedytacją. Kto wie? Może, gdybym znalazła się na jego miejscu, robiłabym podobnie. Może.

Ale nie jestem.

Znajduję się za to na jednym z przepełnionych ludzką masą peronów, oczekując na pociąg, który notuje już półgodzinne spóźnienie. _Spoko._ Przywykłam. Nie zdarza się to przecież pierwszy ani drugi raz. Poczekam. Jestem cierpliwa.

Staram się być, ale podróżnych przybywa z każdą minutą coraz więcej, a wewnątrz mnie narasta dziwna frustracja, której nie do końca potrafię sprostać.

Nie lubię takich zgromadzeń, sama obecność ludzi przytłacza. Oni wszyscy mówią za dużo, robią zbyt wiele. Nie doceniam tego, zwłaszcza że osobiście do osiągnięcia szczęścia potrzebuję tylko odrobiny spokoju i wolnej chwili, aby móc pobyć samej ze swoimi myślami, wziąć ukochany szkicownik i po prostu tworzyć. _Czy to tak wiele?_

Pociąg w końcu powoli wtacza się na stację i zatrzymuje, a oczekujący gromadzą się ciasno przy drzwiach, jakby właśnie od tego miało zależeć ich życie. Bez cienia żalu przepuszczam te rozhisteryzowane tłumy, które zachowują się, jakby pierwszy raz widzieli na oczy ten cud komunikacji publicznej. Ja nie próbuję stawać do tej walki. Po prostu stoję z tyłu i obserwuję.

Niewiele widzę, ale kilka ciekawych momentów mi nie umyka. Na przykład ten, gdy chudziutka staruszka z siłą godną King Konga szarpie za klamkę, próbując otworzyć drzwi. Nie słucha młodego chłopaka, który zatrzymał się tuż obok niej i tłumaczy cierpliwie, że to automatyczne jest i ciągnąć nie trzeba, bo się zepsuje. Babcia może dobrego słuchu nie ma, bo nie reaguje na te powtarzające się upomnienia, ale w jej bicepsach zgromadziła się niebywała siła, której mogę śmiało pozazdrościć. Chyba nie chciałabym znaleźć się przypadkiem w pobliżu, gdy ją ponosi.

Drzwi w końcu się otwierają i tłumy wdzierają się do środka pojazdu. Czekam jeszcze moment, a potem potulnie udaję się do ostatniego wagonu, gdzie zwykle przewożone są rowery. Tam jest nieco więcej miejsca, ale dziś nawet to niezbyt popularne miejsce jest oblegane.

Wchodzę do wnętrza i zostaję wepchnięta między tęgiego mężczyznę a kobietę w średnim wieku. Facet nie jest do końca trzeźwy. Łypie na mnie rozbieganym wzrokiem i buja się do przodu oraz tyłu, grożąc niechybnym upadkiem, gdy pociąg szarpnie zbyt mocno. Mam nadzieję, że gdy do tego dojdzie, to nie ja znajdę się na drodze tej katastrofy. Jego oddech cuchnie wódą, co powoduje, że sama cofam się o krok i mocniej przytulam plecami do ściany. Z drugiej strony nie jest lepiej. Kobieta prowadzi właśnie rozmowę telefoniczną, głośnym i piskliwym tonem uskarżając się na swój niegodziwy los, jaki spotkał ją w tym okropnym miejscu. Jakby ją jedną! W drugiej dłoni ściska siatkę pełną zakupów i długi, ociekający wodą parasol, który raz po raz wbija się w moją nogę, przy okazji mocząc materiał jeansów.

_Oszaleję._

Migrena atakuje, coraz trudniej przychodzi mi łapanie głębszego oddechu. Jedynie myśl, że może pociąg opustoszeje po zatrzymaniu się na kilku kolejnych stacjach, trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Przymykam powieki. Próbuję stworzyć wokół siebie mentalną blokadę i czekam na moment, który dostarczyłby jakiejkolwiek ulgi, ale on nie następuje. Jest jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Ludzie wciąż wsiadają, niewielu wysiada. Zwykłe zmęczenie daje o sobie znać.

W końcu docieramy do mojego przystanku. Teoretycznie tu powinny skończyć się wszelkie schody. Powinny… Staram się kulturalnie opuścić przedział, ale to nie działa. Drzwi powoli się zamykają, a ja przez moment obawiam się, że nie zdążę wysiąść i pociąg ruszy dalej, zabierając mnie ze sobą. Wrzeszczę, ile sił w płucach, aby ktoś nacisnął przycisk, a kiedy jakiś łaskawca spełnia polecenie, przepycham się łokciami. Mam w nosie podstawy kulturalnego zachowania.

Wysiadam.

Przyjemny chłodny wiaterek owiewa moje policzki, co jest cudowną odmianą po duchocie, w jakiej przyszło mi niedawno podróżować. Nawet wilgotna mgiełka oraz krople deszczu miarowo uderzające o podłoże nie są mi straszne. Biorę głęboki oddech, zaciągając się jesiennym powietrzem, chwytam za rączkę walizki i ruszam przed siebie. Chcę jak najszybciej znaleźć się w domu, ale mój pech wciąż nie daje mi spokoju. Robię krok do przodu i w tym samym momencie ktoś popycha mnie łokciem.

Leciwa teczka zsuwa mi się z ramienia i uderza o ziemię. Metalowy zatrzask nie wytrzymuje siły uderzenia. Cały stosik kartek wysuwa się i spada na ziemię, zanurzając w największej z możliwych kałuż. Normalną reakcją byłoby, gdybym natychmiast schyliła się i próbowała ratować cokolwiek, ale potrafię jedynie stać i patrzeć, jak papier nasiąka coraz bardziej.

Łzy napływają mi do oczu i już sama nie wiem, czy powoduje je głęboka rozpacz, czy jednak jeszcze mocniejsza frustracja. W końcu przykucam i z obrzydzeniem wynurzam z bajorka kolejne prace, które nie nadają się już do niczego. Tyle z mojej nadgorliwości. Kiedy niby to nadrobię? Zawalę semestr.

— Miśka? Michalina Zarzycka? To ty? Rany, prawie bym cię nie poznał!

Unoszę podbródek i widzę, że tuż obok klęczy mężczyzna, który jest sprawcą tego nieszczęścia. Kojarzę go. Z liceum? Z sąsiedztwa? Może jedno i drugie. Nie wiem. Nie mam pamięci do ludzi, do twarzy. Zapamiętuję tylko tych, których szkicuję. Tego osobnika rysować nie miałam okazji. A szkoda, bo zdecydowanie się do tego nadaje. Ma wyraźnie zarysowane kości policzkowe, na których błąka się kilka jasnych piegów. Powyżej osadzone są ładne, duże oczy o kształcie migdała i pięknej, czekoladowej barwie. Proporcjonalne. Podobnie jak kształtny, prosty nos, którego idealne odwzorowanie pewnie spędziłoby mi sen z powiek. Moja wyobraźnia szaleje, pokazuje linie, które powinnam postawić na kartce, aby oddać ten profil z jak największą dokładnością.

_Stop!_

Brutalnie wyrywam z dłoni nieznajomego kilka kartek, które udało mu się pochwycić przede mną. Bezceremonialnie mnę je w palcach i wpycham ciasno do teczki, nie przejmując się, że po takim potraktowaniu nie ocalę ani jednej. Co za różnica? I tak pewnie bym tego nie zrobiła.

— Ej, tak się chyba rysunków nie traktuje, co? — rzuca ze śmiechem, a ja mrożę go wzrokiem.

Podrywam się na równe nogi i kieruję w stronę budynku dworca, za którym usytuowany jest przystanek autobusowy. Deszcz, który do tej pory dawał o sobie znać w niepewny, mało uciążliwy sposób, przybiera na sile. Oberwanie chmury. Moknę straszliwie, różowe kosmyki lepią się do twarzy i sama nie wiem, co może się jeszcze wydarzyć, aby bardziej wyprowadzić mnie z równowagi.

_Ach. No tak. Zapomniałam. Ten facet._

— Czekaj, no! — Nie poddaje się i biegnie za mną. Dogania bez trudu, bo nie mam w zwyczaju uciekać, gdy sytuacja tego wyraźnie nie wymaga. — Miśka!

Chwyta mnie za ramię, ale odskakuję jak oparzona.

— Miśków to sobie w Bieszczadach szukaj, palancie! — warczę, ale zaraz potem mocno zaciskam zęby, ganiąc się za niepotrzebny wybuch.

Jego to nie rusza. Uśmiecha się psotnie, jakbym go niezmiernie rozbawiła.

— Mała, przestań się boczyć! Przecież to nie moja wina, że we mnie weszłaś!

— Mała to jest twoja… — zaczynam i momentalnie gryzę się w język.

_Czy ja mam naście lat, aby wdawać się w szczeniackie pyskówki?_ Nie wina chłopaka, że trafił na dzień, gdy nic nie idzie po mojej myśli.

— Po prostu jestem niewysoka. Nieważne. Muszę iść. Tak jakby… nie lubię moknąć? Cześć!

_Miło było. Albo i nie?_

Odwracam się, idę. Facet chyba nie rozumie słowa „nie”, bo gdy tylko spoglądam w bok, dostrzegam jego uśmiechniętą twarzyczkę. Przynajmniej on ma dobry humor. Mój nie zabrał się dzisiaj ze mną w podróż.

— W takim razie może podwiozę cię do domu? Jadę w tę samą stronę. Mieszkamy niedaleko i w końcu sąsiadom trzeba pomagać. Dość już nieszczęść na jeden dzień, co nie? Moje auto stoi tam. — Kiwa głową jak jakiś odpustowy piesek z wiecznie poruszającym się łbem, którego wystarczy posmarować klejem i postawić na półce w samochodzie, a frajda murowana.

— Jesteś taksówkarzem i atakujesz ludzi, żeby zdobyć klientów? — pytam.

Nabieram podejrzeń, ale i tak posłusznie idę we wskazanym kierunku. Przecież gorzej nie będzie, a w każdym razie zawzięcie staram się przekonać o tym samą siebie. Najwyżej wywiezie mnie poza miasto i ukatrupi gdzieś pośród złocistych łanów żyta… A nie, przecież już po żniwach. Nie będzie malowniczego widoczku.

— Pudło. Chociaż dzisiaj faktycznie bawiłem się w kierowcę. — Jego łagodny, choć lekko chropowaty, głos powoduje, że mimowolnie znowu skupiam na nim swój wzrok. — Podwoziłem siostrę i pomagałem wsiąść jej do pociągu. Mamę poniosło z pakowaniem słoiczków.

Nadal jestem poirytowana całym zajściem, ale on się nie poddaje. Przejmuje rączkę walizki i po chwili bagaż ląduje na tylnym siedzeniu. Podjął decyzję, a mi nie pozostaje nic innego, jak zająć miejsce pasażera.

— Nie kojarzysz mnie, co nie?

Siada za kierownicę i spogląda w moją stronę, a ciemne tęczówki błyszczą z tłumionej radości. Jakby to wszystko było jakąś pieprzoną wersją gry _Zgadnij, kto to?_, a on zgarniał wszystkie punkty.

Wzruszam ramionami, uznając, że to najbezpieczniejsza odpowiedź. Niezobowiązująca.

— Pracuję u twojego ojca w warsztacie — zdradza. — Cały poprzedni rok byłem na stażu z biura pracy, ale chyba się sprawdziłem, bo na początku miesiąca zaproponował mi pełny etat.

Próbuję odtworzyć w pamięci wspomnienia zeszłorocznych wizyt w warsztacie i coś faktycznie wskakuje na swoje miejsce, ale nie jest zbyt wyraźne.

— Aa, Jarek! — Celuję na chybił trafił, choć gry hazardowe nigdy nie były moją mocną stroną.

— Radek.

Pudło.

— Ale byłaś blisko. Prawie zgadłaś.

_Jarek, Radek — co za różnica?_

Dla niego chyba żadna, bo nadal się szczerzy. Głupi jakiś? Wariat? Przed oczami niespodziewanie pojawia się niepokojąca wizja mojego martwego ciała porzuconego gdzieś na leśnej ścieżce, a dłoń mimowolnie wędruje do klamki. Postanawiam, że jeżeli w odpowiednim momencie nie skręci w uliczkę, gdzie mieszkam, po prostu spróbuję wyskoczyć. Poturbuję się pewnie przy tym nieźle, ale jak wystarczy mi szczęścia, to może przeżyję. W nosie mam te historyjki ze stażem u ojca. To żadna gwarancja.

Dalszą drogę milczymy i w mojej głowie pojawia się myśl, że może będzie już tak do końca, ale mężczyzna pozbawia mnie złudzeń.

— Chyba nieźle dają wam w kość na tych studiach, co? — zagaduje, a moje palce bębnią o powierzchnię w pobliżu klamki. — Sypiasz ty cokolwiek?

— Skąd takie pytanie?

— Te podkrążone oczęta cię zdradzają — szepcze konspiracyjnie i zaraz znowu się uśmiecha. Cały czas się śmieje, a ja mam ochotę go zamordować. Chyba role się odwrócą i to on będzie ofiarą z mojej wizji. — A tak na serio, to ojciec się o ciebie martwi. Rozmawialiśmy trochę więcej ostatnio. Dużo mi o tobie opowiada. Podobno długo się do niego nie odzywałaś. Czemu to robisz, Miśka?

Łapię za końcówki rękawów szarej bluzy, które wystają spod skórzanej kurtki, i mocno naciągam je na dłonie. Odruch bezwarunkowy. Nie panuję nad tym.

— Nie mów do mnie Miśka! — burczę. Zachowuję się przy tym niczym dzieciak, a nie jak dojrzała kobieta. To silniejsze ode mnie. — Chyba że z tobą też mam przestać rozmawiać!

Nabieram do płuc znacznie więcej powietrza, niż tego potrzebuję, i niespiesznie je wypuszczam. Próbuję odzyskać utraconą równowagę.

— Czemu się tak denerwujesz? — pyta spokojnie.

Zatrzymuje auto według zaleceń sygnalizacji świetlnej i odwraca głowę w moją stronę, a jego spojrzenie staje się jeszcze bardziej intensywne. Już otwiera usta, aby coś powiedzieć, ale ostatecznie odpuszcza. Ponownie skupia się na drodze przed sobą. Rusza.

Nabieram do płuc znacznie więcej powietrza, niż tego potrzebuję, i niespiesznie je wypuszczam.

— Po prostu nie lubię tego zdrobnienia. Mam na imię Michalina. Żaden Misiek, Miśka ani inny pieprzony pluszak. A co do reszty… To wszystko wina tego, że na uczelni mam dużo zajęć. To pierwszy rok, po sesji zimowej pewnie będą chcieli odsiać tych słabych, więc cisną niesamowicie. Brakuje mi czasu, aby zjeść obiad, nie mówiąc już o urządzaniu sobie pogaduszek. Mówiłam to tacie. Powinien zrozumieć — plotę bez ładu i składu.

— Myślałem, że studiujesz w szkole artystycznej, a nie wojskowej…

— A ja nie wiedziałam, że mój ojciec płaci pracownikom dodatkowo za psychoanalizy — odcinam się. — Oboje dowiedzieliśmy się czegoś nowego.

— Robię to dobroczynnie. Wolontariat taki. — Mruga porozumiewawczo, choć nie jest już tak rozluźniony jak wcześniej. Nabrał ostrożności, a i mnie się to udziela. Zaczynam się zastanawiać, co konkretnie przekazał mu ojciec na mój temat.

Nie mam szansy o to zapytać, bo Radek zatrzymuje auto przed moim domem i spogląda sugestywnie, bez słów przekazując, że to już koniec naszej podróży i powinnam wysiąść.3. Sesja zdjęciowa

_Leonard_

Postanawiam odprowadzić dziewczyny na plan, żeby przypadkiem nie pobłądziły w zakamarkach naszego dobytku. Taki jestem pomocny! Liczę, że będą umiały mi prawidłowo podziękować za okazaną troskę. Przecież się staram. Niech ktoś spróbuje powiedzieć, że nie.

Zostawiamy Bartka samego, choć czuję, jak wlepia we mnie to osądzające, surowe spojrzenie, dopóki nie znikam za rogiem. I to niby ma być kumpel?

Pomieszczenie, w którym mieści się główne studio, jest największym i najjaśniejszym ze znajdujących się w budynku. Wszystko dzięki olbrzymim oknom rozciągającym się niemalże na całej wschodniej ścianie. To przez nie do środka wpada przyjemne, miękkie światło jesiennego słońca. W dodatku na podłodze rozciągnięte jest jasne linoleum, a ściany zostały pomalowane na biało i przykryte gdzieniegdzie ozdobnym kamieniem o tej samej barwie. Te elementy dają złudzenie sterylnej wręcz czystości.

Czystości… Gdzie tam! Porządku to tutaj nigdy nie było. Chyba że zaraz po otwarciu i tylko przez kilka dni, gdy jeszcze nie ruszyliśmy pełną parą. No ale ważne, aby sprawiać dobre wrażenie, a to nasza ekipa opanowała do perfekcji. Studio też wypada całkiem nieźle w oczach klientów. Dziewczynom też się chyba podoba, bo rozglądają się zaciekawione dookoła.

_Prezencja zaliczona na piątkę!_

Przedstawiam im Anetę, która wróciła już z przerwy na papierosa i stoi przy swoim stanowisku pracy. Z lekką obawą, ale przekazuję jej opiekę nad nimi. Na krótki moment przystaję nieopodal, opierając się ramieniem o ścianę. Chcę sprawdzić, czy będą umiały się dogadać, choć przeczucie jasno mówi mi, żebym wiał, bo będzie drama. I jest. Chwilę wysłuchuję, jak wizażystka warczy na nie, bo przecież miały przyjść bez makijażu i teraz straci tylko cenny czas na skrobanie ich buziek z grubych warstw zaprawy. Robi mi się ich prawie żal, więc próbuję załagodzić konflikt i wtrącam swoje trzy grosze, ale Aneta jest nieubłagana. Harda baba. Komu jak komu, ale jej podpaść bym nie chciał. Dlatego też, gdy mrożące krew w żyłach spojrzenie niewysokiej, rudowłosej kobiety koncentruje się na mnie, ja już wiem, że jeżeli będę brnął dalej, wyjdę na tym gorzej niż źle. Wolę dmuchać na zimne, więc usłużnie unoszę ręce w poddańczym geście i wycofuję się ostrożnie. Modlę się, żeby przypadkiem nie uruchomiła tych morderczych laserów z oczu, które najpewniej spaliłyby mnie na popiół.

Wracam do pracowni. Złapałem trochę oddechu, ból głowy nieco odpuścił, więc liczę, że tym razem pójdzie mi lepiej. A jeżeli nie, to po prostu chwycę się kolejnego projektu. Mistrz rzeczy zaczętych, a niedokończonych — to ja.

Plany mam ambitne, ale wystarczy, że zagłębiam się w tym felernym fotelu i już mi się wszystkiego odechciewa. Tak, to zdecydowanie wina mebla. Dziwną aurę wydziela. Feng shui nie działa, jak powinno. Trzeba przemeblować! No bo to przecież nie tak, że się obijam. Ależ skąd! Lubię tę pracę. Wypalenie zawodowe jeszcze mnie nie pochwyciło w swoje szpony i jeżeli chcę, potrafię być produktywny. To po prostu nie jest mój czas. I to się nie zmienia. Ani w ciągu godziny, ani dwóch.

Kiedy patrzenie w ekran staje się męczące i nawet układanie po raz kolejny pasjansa nie przynosi ulgi, zaczynam kręcić się na krześle obrotowym. A ono skrzypi. Niemiłosiernie! Jeden obrót. _Skrzyp._ Drugi obrót. _Skrzyp._

Młodemu najwyraźniej popsuły się słuchawki. Leżą bezużyteczne obok klawiatury, a on sam rzuca mi nerwowe spojrzenia. Nie jest dziś w sosie. Od rana jakiś taki podenerwowany. Najpierw mamrotał do komputera, a teraz dziwne tiki mu się włączyły. Może trzeba byłoby spytać, zagadać. Może ma problemy. Nie, nie. Wali mnie to. Każdy niech sobie radzi ze swoimi demonami.

_Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp._

— Możesz przestać? — rzuca w końcu i zaraz zaciska nerwowo usta, jakby wcale tego nie planował.

No ale powiedział.

Niemowa przemówiła! Zapisałbym sobie to w kalendarzu, gdybym akurat wiedział, co z nim zrobiłem. Nie wiem. Mam to w dupie. To jeden z tych dni, gdzie dokładnie wszystko i wszystkich mam w czterech literach. Wizja nadciągającego starcia z ojcem tylko zaognia atmosferę.

_Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp._

— Kurwa!

Młody odwraca się w moją stronę, koncentrując na mnie całą uwagę. Niby skończyły się żarty, a jednak uśmiecham się z kpiną.

— Aa, bo to ci przeszkadza? — Udaję głupka.

— Troszeczkę.

— Wybacz.

_Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp._

Dzieciak podrywa się gwałtownie z miejsca, a jego fotel odjeżdża odrobinę w tył. Jest cały czerwony na twarzy. Boi się mnie i wiem, że nie chce mi podpaść, bo w końcu jestem synem osoby, która zgodziła się go zatrudnić, choć doświadczenia nie miał za grosz. Cóż, najwyraźniej jeszcze bardziej chce mi przypierdolić i to przysłania mu zdrowy rozsądek. Wiele bym dał, aby zobaczyć, jak chociaż próbuje.

— Co tu się dzieje?

Do pomieszczenia wchodzi znajomy mi blondyn, płosząc nerwową atmosferę. Jest rok starszy ode mnie. Chyba. Nie pamiętam. Nie przechowuję w pamięci takich głupot jak daty urodzin czy rocznic. W każdym razie przybywa jako wybawiciel uciśnionych. Niebieskie oczęta, którymi czaruje te wszystkie łatwe panny, skierowane są tym razem w moją stronę i rzucają mi pełne oskarżenia spojrzenie, jakby doskonale wiedział, że to ja jestem winowajcą.

_Świetnie._

Wydał wyrok bez procesu. Co z tego, że sprawiedliwy? Boli, że nie mam szansy na obronę. Zdrajca. Otaczają mnie sami zdrajcy!

Krzyżuje ręce na piersi w taki sposób, że obcisła, czarna koszulka mocno opina jego wytatuowany jakimiś abstrakcyjnymi wzorami biceps. Jak na mój gust to ubranie jest na niego za małe i za moment pójdą szwy. Nie jestem pewien, czy facet ma świadomość, że nawet głupie ciuchy posiadają swoje rozmiary. Zwykle ubiera się tak, jakby wszedł do sklepu, wziął pierwszą lepszą rzecz z brzegu i przypadkiem trafił na S. Za każdym razem. Taki niefart.

— Leo ci się naprzykrza? — zwraca się do chłopaczka tak troskliwym tonem, jakim zwykle przemawia się do małych dzieci, od których próbuje się wyłudzić informacje, co za łobuz zrobił im kuku. — Nie powinieneś dać mu włazić sobie na głowę, bo zaraz jego rozbuchane, książęce ego przygniecie nas wszystkich.

— Ej! — wykrzykuję niby oburzony, ale złośliwy uśmiech powraca na moje usta jak bumerang i uparcie nie chce zniknąć.

Nie czuję się urażony tym strofowaniem. I tak wiem, jak wygląda sytuacja, a Łukasz zna mnie najlepiej z całej tej ferajny. Jeżeli kogoś z bandy dziwolągów miałbym określić mianem swojego kumpla, to on byłby najbliżej uzyskania tego tytułu. Blisko, choć nadal cholernie daleko.

— Nie, to nic — bąka Młody.

Wstydzi się i płoszy. Przysuwa sobie fotel, dla niepoznaki nakłada na uszy te niedziałające słuchawki i koncentruje wzrok na ekranie komputera. Udaje, że go nie ma. Kolejny mistrz kamuflażu.

Łukasz nabrać się nie chce, że to rzeczywiście takie nic, jak przedstawia dzieciak. Unosi brwi i palcem wskazuje na chłopaka, który siedzi już odwrócony do nas tyłem. Wiem, do czego dąży. Planuje wymusić na mnie wyznanie własnych przewinień, ale ja tylko wzruszam ramionami i wykrzywiam usta w kpiącym uśmieszku.

Łuki wzdycha ciężko, ale tematu nie drąży. Nerwowo przeczesuje palcami tę swoją misternie ułożoną fryzurę, powodując, że ta już taka misterna nie jest.

— Co tu robisz? — pytam, udając szczere zaciekawienie. — Nie powinieneś ustawiać sprzętu? Aneta zaraz skończy i dziewczyny będą się nudzić. Trzeba będzie się nimi odpowiednio zająć…

— Właśnie po to przyszedłem. Wiem, że masz trochę do nadrobienia i nawet widzę, jak bardzo jesteś zajęty — stwierdza, wskazując ruchem podbródka na moje miejsce pracy. Od niechcenia podążam za jego spojrzeniem i przekierowuję je na monitor, gdzie na ekranie widnieje otwarty program graficzny i nic więcej. Nie zdążyłem otworzyć żadnego pliku. — W każdym razie może zrobisz sobie przerwę od przerwy i mi pomożesz?

_Przerwa? Oj tak, dziękuję, tego mi trzeba!_

Podrywam się chętnie z fotela i ruszam w kierunku planu. Wymijam Łukasza w progu i lekko szturcham go ramieniem. Łuki kręci głową z rozbawieniem, ale nie komentuje tego w żaden sposób. Wie doskonale, że wolę się ruszać niż tkwić nad obróbką i nudnymi projektami.

Zaczynamy tak jak zawsze — od przygotowania technicznego zaplecza. Dlatego też przez kolejne minuty rozkładamy statywy, rozciągamy odpowiednie tło, testujemy lampy i przekaźniki, podmieniamy softboxy, ustawiamy blendy pod różnymi kątami i co rusz je przestawiamy, aby zapanować nad światłem.

Walczę chwilę z obciążnikiem do statywu i próbuję dobrać odpowiednią wysokość, ale przeklęta lampa nie chce współpracować. Szarpię i przeklinam, a kropelki potu zaczynają spływać po moim czole. Durne urządzenie jest nieporuszone. Dosłownie. W pamięci notuję, że należy rozejrzeć się za nowym sprzętem, bo jak tak dalej pójdzie, nabawię się nerwicy i wrzodów na żołądku.

W końcu wygrywam tę nierówną walkę. Usatysfakcjonowany uśmiecham się sam do siebie i w tym samym czasie wyczuwam na sobie czyjeś uważne spojrzenie, które niemalże pali mnie w plecy.

_Lasery Anety! To na pewno te lasery!_

Ale nie. Zerkam dyskretnie przez ramię. Ruda właśnie znęca się nad ostatnią z naszych modelek i jest tak mocno na tym skupiona, że nie zwraca uwagi na nic innego. Dwie pozostałe dziewczyny siedzą na parapecie. Niby rozmawiają ze sobą, ale brunetka wzrok skoncentrowany ma wyłącznie na mnie. Kiedy łapiemy kontakt, uśmiecha się zalotnie i przygryza dolną wargę. Na tyle delikatnie, aby nie zetrzeć nałożonej na nią szminki o krwistej barwie, ale nadal widocznie. Dłonią niby przypadkowo przesuwa po swojej nodze, zaczynając od kolana, a kończąc na krańcu króciutkich, postrzępionych szortów, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają. Czerwone szpony szarpią niespiesznie za pojedyncze niteczki, powodując, że przez moment nie potrafię oderwać od nich wzroku. Cwaniara! Prowokuje mnie, proponuje grę, w którą mam olbrzymią ochotę zagrać, choć jeszcze nie do końca się z tym zdradzam. Przecież jestem profesjonalistą!

Ale też facetem…

A ona nie przestaje i niczego nie ułatwia.

Sesja się rozpoczyna. Łukasz włącza lampy, zasłania okna, po czym chwyta za aparat i podpina do niego wyzwalacz radiowy. Zaczyna dyrygować, ustawiać, podążać za własnymi wizjami. Jest w swoim żywiole, a ja staram się mu nie przeszkadzać. Przystaję bardziej z tyłu, na granicy światła rzucanego przez sztuczne oświetlenie i półmroku panującego w dalszej części studia. Opieram się plecami o jeden z betonowych filarów i obserwuję te jego poczynania z przymrużeniem oka. Nie idzie mu najgorzej, ale osobiście zrobiłbym to lepiej.

Łukasz się stara, nie powiem, że nie, ale nie wykorzystuje w pełni potencjału tych uroczych istotek. Za wszelką cenę chce wyeksponować produkty, nie do końca skupiając się na tym, aby modelki wyglądały korzystnie, a to przecież najważniejsze! Nie ukrywajmy. Gdyby chodziło o zaprezentowanie jedynie kilku części samochodowych, zrobilibyśmy sesje stricte produktową. Wtedy nie angażowalibyśmy tylu osób. Ale kto by chciał patrzeć na kalendarz ozdobiony zdjęciami dennych mechanizmów? To te dziewczyny robią robotę! Fotografia nie może być zła, gdy one tak prężą się, wyginają i rozchylają seksownie usteczka. Pobudzają wyobraźnię.

Przyglądam się, a w międzyczasie moja komórka zaczyna wibrować. Sięgam po nią i wyświetlam wiadomość od ojca, w której zawarł krótką informację, że samolot ma opóźnienie, a wskutek tego on sam dotrze jednak dopiero rano i spotkamy się w mieszkaniu. Mnie to pasuje, humor znacznie szybuje w górę, choć gdzieś w głębi duszy wiem, że to tylko czasowe odsunięcie wykonania egzekucji. Chowam telefon do kieszeni i ponownie zwracam się w stronę dziewczyn.

Dwie blondynki skupiają się bezbłędnie na swoim zdaniu. Brunetka nie. Ona wciąż wzrok utkwiony ma we mnie, co frustruje Łukasza. Facet pstryka zdjęcia raz za razem, przegląda je kontrolnie na szybkim podglądzie i wzdycha z niechęcią. Jakby to była moja wina, że wpadłem lasce w oko!

— Dość! Potrzebuję przerwy na fajkę! — warczy i odsuwa od twarzy aparat, gdy następna seria zdjęć również zostaje zepsuta. Podrywa się z kucającej pozycji, po czym chwyta mnie za ramię i odciąga na bok. — Zrób coś z tym, bo nie wyjdziemy stąd do jutra.

— Niby co?

— Ta laska. Zero skupienia, tylko maślane oczka do ciebie strzela.

— Łuki, przecież sam ją tu zaprosiłeś! Zatrudniasz po taniości amatorki i masz do mnie pretensje?

— Mój błąd. Dałem się na ładną buzię nabrać. Ale widzisz, jak jest. Psuje ujęcia, wczuć się nie potrafi, a nie wyproszę jej tak po prostu, bo strzeli focha i obsmaruje nas w necie, a wtedy twój tatuś zabije mnie. Afera gotowa.

— To może ja po prostu sobie pójdę?

Proponuję najprostsze rozwiązanie, chociaż wiem, że jego to nie przekona. Laska mu podpadła. Nie będzie chciał już z nią współpracować. Męska duma albo inny artystyczny foch mu na to nie pozwalają i profesjonalizm odchodzi w zapomnienie. A niby moje ego miało go przygnieść!

— Jak chcesz, to idź, ale razem z nią. — Potwierdza wszelkie przypuszczenia. — Te dwie blondyneczki zrobią nam całą sesję. Pati tu nie pasuje. Wymyśl coś. Zajmij ją czymś, a ja w tym czasie to skończę. Stary, wierzę w ciebie!

— Trochę asertywności by ci nie zaszkodziło — mamroczę mało zrozumiale, ale przecież nie zostawię tego tchórza w potrzebie, skoro tak ładnie prosi.

Muszę mu pomóc.12. Rozwiązanie problemów

_Michalina_

Leżę na kanapie. Nogi trzymam zarzucone wysoko na oparciu, głową zwieszam się w dół, a moje włosy muskają powierzchnię futrzastego dywanu. Nie wiem, czy dzięki temu cała mądrość z powrotem spłynie mi do mózgu, ale próbuję wytrwale. To moja ostatnia nadzieja, żeby przywrócić sobie trzeźwość myślenia.

Trwam w tej pozycji już dłuższy czas i oprócz lekkich mdłości, nie udaje mi się wskórać zupełnie nic. Nie wpadam na sposób, który umożliwiłby mi spłatę zatrważającego długu. Nie odkrywam także, jak pozbyć się z ust alkoholowego posmaku, którym zostałam poczęstowana bez pytania. Najgorzej. Zostanę alkoholiczką. Na wieki wieków.

Słyszę czyjeś kroki tuż po swojej prawej stronie, ale nawet to nie wymusza na mnie reakcji. Trwam w bezruchu, nie otwierając oczu. Mam świadomość, że to w niczym mi nie pomoże, a jedynie opóźni nieuniknione. Musiałabym być naprawdę naiwna, aby wierzyć, że Elwira tak łatwo odpuści. Znam ją, to nie w jej stylu. Poza tym mieszkanie należy do niej, ja jestem tylko gościem i to dość upierdliwym. Po raz kolejny bez uprzedzenia zwaliłam się jej na głowę z moimi problemami. Każdy inny człowiek pogoniłby mnie już dawno temu, nie mogąc znieść depresyjnych oparów, które się za mną ciągną. Ona nie. Założyła na twarz maseczkę i udaje, że wszystko gra.

Wie przy tym o mnie wszystko. Dokładnie wszystko. Pozwoliłam jej na to. Pękłam. W chwili słabości dopuściłam do tego, aby demony przeszłości znów dały o sobie znać, a one przyszły i to dużo silniejsze niż zazwyczaj. Złamały mnie, a ja, próbując się ratować, złapałam Wirę za rękę i zapoznałam ją z nimi. Egoistycznie pociągnęłam ją na dno. Wszystko, byle tylko zminimalizować straty i ratować własny tyłek przed bolesnym upadkiem.

Zadzwoniłam do niej w środku nocy i opowiedziałam jej o moim życiu, nie pomijając żadnego szczegółu. Wyznałam wszystkie swoje grzechy, a ona słuchała cierpliwie. Nie przerwała mi ani na moment, a potem, gdy wreszcie zamilkłam, po prostu rozłączyła się bez słowa. Wtedy wydawało mi się, że ją straciłam, a razem z nią resztki nadziei na normalność.

Ona jednak zadzwoniła znowu. Niemal pół godziny później. Czając się na progu pokoju w akademiku i trzymając w dłoniach dwie butelki taniego wina. Wparowała do środka. Do pokoju, ale też do mojego życia. Nie pytała o nic, nie oceniała. Przyjęła mnie taką, jaką byłam. Nie kazała mi się zmieniać ani usilnie nie starała się doprowadzić mnie do porządku. Pozwoliła się wypłakać na ramieniu i uzupełniała puste kieliszki.

Nie umiałam jej za to podziękować wtedy i nie potrafię zrobić tego obecnie, ale czuję wielką wdzięczność. Nigdy jej tego nie wynagrodzę.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij