Książę smoczego rodu - ebook
Książę smoczego rodu - ebook
Mogłoby się wydawać, że życie Colina Hearna, spadkobiercy Smoczej Korony, jest usłane różami. Tymczasem chłopak stroni od ludzi, a jego samotność nieustannie zakłóca Nicolas Herderson – strażnik i zarazem przyjaciel, który zmusza go do kontaktu z ludzkim światem. Wszystko się zmienia, gdy wśród szwajcarskich gór Colin poznaje Lilianę. Choć są zupełnie różni, ich spotkania przypominają walkę – pełną napięcia, nieporozumień i kłopotów, w które nieustannie się pakują. Colin najchętniej zamknąłby drzwi przed całym światem, jednak jego Smok ma inne plany. Pragnie bliskości Liliany… co nie powinno mieć miejsca. Tymczasem Nicolas, między obowiązkiem ochrony Colina a własnymi interesami, poznaje Emmę – miejscową kelnerkę, która odważnie stawia czoła światu. Szybko się okazuje, że dziewczyna skrywa więcej tajemnic, niż można by przypuszczać.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
COLIN
Ja, Colin Hearn, muszę się stawić na otwarciu ośrodka sportowego w Zermatt. W tej zasypanej śniegiem zapadłej dziurze pośród szwajcarskich gór, gdzie od dwóch lat mieszkam z moim bratem Nicolasem. A raczej z mężczyzną, który udaje mojego starszego brata.
Ośrodek to jego nowa inwestycja. Kolejny projekt, który sprawi, że zyska jeszcze większy rozgłos, większe wpływy, więcej pochwał. A ja? Już wkrótce zacznę tam pracować, ale paradoksalnie to nie ta myśl wywołuje we mnie największą irytację. Prawdziwy koszmar to perspektywa przebywania wśród ludzi, których po prostu nie znoszę. Nicolas twierdzi, że muszę się dostosować, że izolowanie się nie jest rozwiązaniem. Tylko ja nie chcę należeć do ich świata. Od momentu przybycia tutaj miałem do czynienia jedynie z nielicznymi osobami zatrudnionymi w naszej rezydencji. I to mi wystarczało. Nicolas, w przeciwieństwie do mnie, doskonale odnajduje się w tej społeczności. Cieszy się dużą popularnością. Jest inwestorem, darczyńcą, łamaczem serc.
– Cieszę się, że mieszkańcy tego miejsca w końcu poznają prawdę o tym, że Nicolas ma młodszego brata – powiedziała Margaret, uśmiechając się dwuznacznie.
Skrzywiłem się, słysząc to.
Czy wspominałem już, że nie znoszę ludzi? Cóż, nadal to podtrzymuję, z jednym wyjątkiem. Margaret. Ona jedna nie działa mi na nerwy, wręcz przeciwnie – koi je swoim ciętym poczuciem humoru i niezmienną szczerością. W jej obecności nie czuję irytacji, którą zazwyczaj budzą we mnie inni. Lubię ją, może nawet bardziej, niż chciałbym przyznać. Jest nieodłącznym elementem mojego życia, kimś, kto zna mnie lepiej niż większość ludzi. Opiekuje się mną od najmłodszych lat, a jej przodkowie pracowali dla mojej rodziny, przez co wie o mnie rzeczy, które powinny na zawsze pozostać tajemnicą. A jednak nigdy nie wykorzystała tej wiedzy przeciwko mnie. Nigdy nie potępiała, choć miała ku temu wiele okazji. Być może to właśnie dlatego jest wyjątkiem.
Ufam jednak jedynie Nicolasowi. Jest moim mentorem, przyjacielem i strażnikiem, choć nigdy nie będę w stanie powiedzieć tego na głos bez nuty sarkazmu. Może to kwestia dumy, a może zwykłego przyzwyczajenia, ale łatwiej mi ukryć swoje wyznania pod warstwą ironii, niż przyznać, jak wiele dla mnie znaczy.
– Margaret, nawet nie licz na to, że przyznam, iż ten bufon jest moim bratem. – Westchnąłem ciężko i rzuciłem jej znużone spojrzenie. – Podkreślam, udawanym bratem. I nie, nie zamierzam z nim paradować po żadnym czerwonym dywanie. – Oparłem się nonszalancko o framugę drzwi, dodając: – Lepiej po prostu zamów mi taksówkę.
Margaret spojrzała na mnie z rozbawieniem, po czym uniosła brew. W jej oczach błysnęła ta znajoma iskra oznaczająca, że zaraz powie coś, co mnie zirytuje, i oczywiście nie zawiodłem się.
– Tylko pamiętaj, żeby zapłacić kierowcy.
Prychnąłem cicho, odwracając wzrok. Niech to szlag, nawet nie próbowała ukryć, jak bardzo ją to bawi. Zamykając za sobą drzwi, słyszałem jej śmiech.
Na zewnątrz panował przenikliwy chłód. Mróz wgryzał się w skórę, przeszywał, jakby próbował dotrzeć aż do kości. Czekając na taksówkę, przeskakiwałem z nogi na nogę, wciskając dłonie głębiej w kieszenie płaszcza. Mimowolnie uniosłem wzrok. Niebo nad Zermatt było bezchmurne, rozświetlone milionami gwiazd, jakby ktoś rozsypał na nim diamentowy pył. To była jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę lubiłem w tym miejscu. Przez chwilę pozwoliłem sobie na to rzadkie uczucie spokoju, ale nie trwało długo. Z zamyślenia wyrwał mnie nagły dźwięk klaksonu. Odwróciłem głowę. Ciemny sedan zatrzymał się przy krawężniku, a z wnętrza biło ciepłe, żółtawe światło. Bez większego namysłu otworzyłem drzwi i wsiadłem do środka, nie siląc się na żadne uprzejmości w stylu „dobry wieczór”. Silnik zamruczał nisko, a pojazd powoli ruszył, zostawiając za sobą ślady opon na śniegu.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby pojechać tam taksówką, zamiast skorzystać z samochodu z eskortą. Może to dlatego, że to były moje ostatnie dni wolności, chwile, w których wciąż mogłem wybłagać u Nicolasa odrobinę swobody. Czułem, że ten czas dobiega końca. Niebawem wszystko miało się zmienić, a każdy krok miał być już tylko czyjś, nigdy więcej mój.
– Szczęściarz z ciebie, że jedziesz na otwarcie ośrodka – rzucił kierowca.
Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na niego z ukosa, lekko zaskoczony. Zawsze myślałem, że tutejsi taksówkarze to głównie emeryci, ludzie, którzy chcą dorobić, zabić nudę lub po prostu kolekcjonować miejskie skandale jak gazety plotkarskie, ale ten chłopak? Miał może tyle lat, co ja.
– Nigdy cię tu nie widziałem – powiedział, zatrzymując się na światłach.
Odwrócił głowę w moją stronę, wyraźnie oczekując odpowiedzi. Nie zamierzałem mu jej udzielić. Kwestią czasu było, zanim zacznie wypytywać o szczegóły – kim jestem, skąd się tu wziąłem, co tu robię. A potem, naturalnie, podzieli się tym z kolegami przy pierwszej lepszej okazji. W małych miasteczkach informacje krążyły szybciej niż wiatr w górskich dolinach.
Skupiłem wzrok na przejściu dla pieszych. Ktoś właśnie wchodził na pasy, poruszając się ostrożnie po ośnieżonej nawierzchni. W tym samym momencie samochód obok nas gwałtownie ruszył. Kierowca z całej siły nacisnął klakson. Osoba na przejściu drgnęła zdezorientowana, po czym instynktownie przyspieszyła kroku, próbując zejść z drogi. Przez chwilę obserwowałem tę scenę, zastanawiając się, ile było w tym zwykłej nieuwagi, a ile głupoty. Jedno było pewne – noc się dopiero zaczynała, a już dawała mi powody do irytacji.
Następnie wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Taksówkarz gwałtownie wciągnął powietrze.
– Cholera – szepnął, zaciągając hamulec ręczny i odpinając pas.
Nie czekał ani chwili. Wysiadł z samochodu niemal w biegu, zostawiając otwarte na oścież drzwi. Ja tylko wyprostowałem się na siedzeniu, śledząc go wzrokiem. Coś ścisnęło mnie w żołądku, mieszały się we mnie irytacja i niepokój. Chłopak podbiegł do osoby klęczącej przed maską. Dziewczyna miała dłonie przy uszach, jakby próbowała odciąć się od dźwięku klaksonu, który prawdopodobnie wciąż dzwonił jej w głowie. Była drobna, niemal zbyt delikatna na tle ciemnej, zaśnieżonej ulicy. Wśród migających świateł wyglądała jak zagubiony cień.
Pomógł jej wstać, a potem razem skierowali się w stronę chodnika. Przez chwilę cicho rozmawiali. W końcu chłopak wrócił do samochodu, odetchnął i spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o mojej obecności.
– Przepraszam za to zajście – powiedział, zapinając pas. – Musiałem pomóc Lilianie.
Nie miało to jednak dla mnie większego znaczenia.
– Spieszy mi się – odparłem chłodno, nie zawracając sobie głowy tym, co właśnie się wydarzyło. Ludzie ciągle wpadają w kłopoty, to nie moja sprawa. Jedyne, czego pragnąłem, to żeby ten dzień w końcu dobiegł końca.
Gdy dotarliśmy na miejsce, wręczyłem mu odliczoną gotówkę.
– Jeśli będziesz potrzebował podwózki, dzwoń. – Podał mi wizytówkę.
Nawet na nią nie spojrzałem, po prostu wsunąłem ją do kieszeni płaszcza, nie zamierzając nigdy do niej wracać.
***
Wzniosłem kieliszek z szampanem do ust, próbując przynajmniej przez chwilę ignorować otaczającą mnie atmosferę sztucznej uprzejmości. Słyszałem dookoła brzęk szkła, przesadnie wymuszone śmiechy i rozmowy pełne pustych słów. Byłem tu od zaledwie kilku minut, a już miałem dosyć.
I wtedy usłyszałem głos.
– Jak podoba ci się przyjęcie?
Nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć, do kogo należał. Zacisnąłem palce na nóżce kieliszka i powoli odwróciłem się w stronę Nicolasa. Stał przede mną w perfekcyjnie skrojonym garniturze, z nonszalanckim uśmiechem, który miał w sobie nutę rozbawienia – zapewne moim nieszczęściem.
– Nicolas! – wyrzuciłem z siebie z przesadnym entuzjazmem, po czym dodałem przez zaciśnięte zęby: – A jak myślisz?
Uniósł brew, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał, jakby ta sytuacja była dla niego jakąś fascynującą zagadką, którą warto rozwiązać.
– Podejrzewam, że świetnie się bawisz – stwierdził z udawaną powagą.
Przez chwilę tylko na niego patrzyłem, zastanawiając się, czy robi to celowo, żeby mnie sprowokować, czy po prostu nie potrafi sobie darować tych swoich ironicznych uwag.
– Wyśmienicie – mruknąłem, rozglądając się po sali, gdzie roiło się od ludzi, których już zdążyłem znienawidzić. – Nie ma to jak spędzać czas w towarzystwie tej prymitywnej szarańczy – rzuciłem z przekąsem.
Nicolas westchnął teatralnie, poprawiając mankiet koszuli z taką nonszalancją, jakby całe moje gadanie było tylko szumem w tle. Zdążył się już przyzwyczaić do moich ekscentrycznych komentarzy i nauczył się z nimi żyć.
– Mam nadzieję, że kiedyś zmienisz zdanie.
– Och, na pewno. – Prychnąłem. – Prawdopodobnie w tym samym momencie, gdy te świętoszkowate damy przestaną wpatrywać się w ciebie, jakbyś był ich biletem do lepszego życia. – Spojrzałem znacząco w stronę grupki kobiet, które ukradkiem zerkały na Nicolasa, zgrywając niewinne i zalotne jednocześnie.
– Cóż, nie mogę ich za to winić – powiedział z rozbawieniem.
Przewróciłem oczami i upiłem łyk szampana, choć szczerze mówiąc, bardziej potrzebowałem czegoś mocniejszego.
– I dlatego zmuszasz mnie, bym wśród nich pracował?
Tym razem nie odpowiedział. Przez chwilę tylko się mi przyglądał, jakby rozważał, czy warto wchodzić ze mną w tę dyskusję, a potem się uśmiechnął i już wiedziałem, że zrobi coś, co mi się nie spodoba. Znałem ten uśmiech. Bezczelny, pewny i co gorsza zwiastujący kłopoty.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Nicolas odwrócił się do tłumu, przyciągając uwagę gości.
– Chciałbym wam, moi drodzy, przedstawić Colina, mojego młodszego, przyrodniego brata.
Zamarłem.
O nie.
Czułem na sobie dziesiątki spojrzeń, ciepłych i chłodnych, zaciekawionych i oceniających. Szampan nagle przestał smakować. Powoli uniosłem wzrok i posłałem Nicolasowi spojrzenie, które w moim idealnym świecie zabiłoby go na miejscu. On tylko szerzej się uśmiechnął, a ja ściszyłem głos na tyle, by tylko on mógł mnie usłyszeć:
– Naprawdę, to był świetny ruch. Uwielbiam być wystawiany na pokaz jak nowa atrakcja w cyrku.
Nicolas zrobił niewinną minę, ale jego oczy błyszczały rozbawieniem. Znałem go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że czerpał z tego diabelską wręcz satysfakcję.
– Nie przesadzaj, braciszku – mruknął, sięgając po kieliszek. – Po prostu uważam, że nadszedł czas, by świat cię poznał.
– Och, tak, na pewno ich życie było beze mnie niepełne – rzuciłem sarkastycznie, odwracając się w stronę sali.
Ludzie już zaczynali szeptać między sobą, wymieniać ukradkowe spojrzenia, szukać potwierdzenia, że dobrze słyszeli. Colin Hearn. Nowa tajemnica do rozwikłania, świeży temat do plotek, element układanki, którego nie rozumieli, ale już desperacko próbowali dopasować do reszty. Nie miałem wątpliwości – to, co zrobił Nicolas, właśnie zmieniło wszystko.
Nicolas Henderson sprowadził piekło na mieszkańców Zermatt. A ja, Colin Hearn, stałem się jego zwiastunem.
Dalsza część przyjęcia upływała na żałosnych wymianach zdań z obcymi ludźmi, których imion nawet nie starałem się zapamiętać. Każda kolejna rozmowa była bardziej mdła od poprzedniej, a uśmiechy, którymi mnie obdarzano, sprawiały, że miałem ochotę zwymiotować. Nie rozumiałem, jak Nicolas mógł to znosić. Wydawało się, że doskonale się wśród nich odnajduje, jakby od dziecka trenował do bycia częścią tej odrażających społeczności. A potem usłyszałem przesłodzony głos kobiety, którego nie sposób było zignorować.
– Nicolasie, mój drogi!
Jej ton ociekał fałszywą słodyczą; nie chciałem się odwracać, lecz mimo tego zrobiłem to.
Z daleka dostrzegłem jej elegancką sylwetkę, poruszała się z pewnością siebie, która mogła irytować. Wysoka, smukła, w sukni, która z pewnością kosztowała więcej niż roczna pensja przeciętnego człowieka. Znała swoją wartość i nie miała zamiaru pozwolić, by ktokolwiek tego nie zarejestrował. Towarzyszył jej mężczyzna, który wyglądał na równie znudzonego, co ja, choć przynajmniej nie musiał udawać, że dobrze się bawi.
– Tak, pani Davis? – zapytał z uprzejmym zainteresowaniem mój brat.
Oparłem się o najbliższy stolik i upiłem łyk szampana, czekając, aż towarzystwo dostarczy mi kolejnego powodu do niechęci.
– Nicolasie, czemu nigdy nie wspomniałeś, że masz brata? – zapytała pani Davis, patrząc na mnie z wyraźnym zainteresowaniem.
Cudownie. Kolejna osoba, która nagle uznała mnie za temat wart analizy.
Nicolas uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Colin jest nieśmiały – oznajmił, poklepując mnie po ramieniu jak jakiegoś szczeniaka, którego trzeba przedstawić światu.
– Nie wygląda na takiego – zauważyła kobieta, a jej przenikliwy wzrok sprawił, że przez chwilę poczułem się, jakby prześwietlała mnie na wylot. – Koniecznie musicie przyjść do nas na kolację, a ty, Colinie, musisz poznać moją córkę.
Oczywiście. Zawsze była jakaś córka.
Westchnąłem ciężko i podniosłem kieliszek do ust, nie kryjąc znużenia.
– Muszę się napić – poinformowałem, po czym wypiłem alkohol na raz.
Bez większej gracji odstawiłem puste szkło na tacę kelnera, który akurat przechodził obok. Moje spojrzenie przemknęło po twarzach zgromadzonych gości.
Jeszcze chwila i zacznę się tu dusić.
Nie czekając na dalsze idiotyczne propozycje, ruszyłem w stronę głównych drzwi. Zamierzałem zniknąć. Gdy dotarłem do wyjścia, ku mojemu zaskoczeniu czarny płaszcz i szalik już na mnie czekały. Zaskoczyła mnie ta szybkość, obsługa się postarała. Sięgnąłem po swoje rzeczy, a wtedy moje spojrzenie napotkało parę zielonych oczu. Zamarłem na moment. Dziewczyna, która mi je podawała, miała kasztanowe włosy i coś w spojrzeniu, co sprawiło, że poczułem się dziwnie nieswojo. Skądś ją znałem, a może tylko mi się wydawało?
– Wszystko w porządku? – zapytała.
Zacisnąłem palce na materiale szalika i niemal wyrwałem go jej z rąk.
– Tak – warknąłem, odwracając się na pięcie.
Wyszedłem na zewnątrz. Mroźne powietrze uderzyło mnie w twarz, ale było mi to obojętne. Nie zamierzałem brać taksówki. Nie chciałem mieć do czynienia z kolejnym człowiekiem. Planowałem przejść całą drogę do domu pieszo, mimo że było cholernie zimno, a śnieg zaczął prószyć coraz gęściej.
Nie wiedziałem, ile już idę, ile kilometrów zostało mi do domu ani ile papierosów zdążyłem wypalić, ale jedno było pewne – moja złość na Nicolasa wcale nie malała. Wręcz przeciwnie. On zawsze miał wszystko pod kontrolą, ale tym razem przekroczył granicę.
Ulepiłem kulkę ze śniegu i rzuciłem nią przed siebie w stronę lasu. Pocisk rozprysł się na drobne kawałki, ale to nie przyniosło mi żadnej ulgi. I wtedy usłyszałem śmiech. Cichy, ale wyraźny. Dobiegał z drugiej strony, gdzie znajdowało się jezioro.
Zatrzymałem się. Mogłem po prostu iść dalej. Wrócić do domu, zamknąć się w czterech ścianach i zignorować wszystko i wszystkich, ale nie zrobiłem tego. Nie wiem, czy coś było w dźwięku tego śmiechu, czy to zwykła ciekawość, ale poczułem, jakby jakaś niewidzialna siła ciągnęła mnie w tamtą stronę.
Zamiast odejść, skręciłem w kierunku zamarzniętego jeziora. Kiedy stanąłem przy jego krawędzi, dostrzegłem dziewczynę, która ślizgała się po tafli lodu.
– To chyba nie jest rozsądne stać pośrodku jeziora, które nie jest dostatecznie zamarznięte – przyznałem chłodno, wsuwając dłonie do kieszeni płaszcza i dziwiąc się, że to w ogóle powiedziałem.
Dziewczyna obróciła się w moją stronę. Miała na sobie czarną kurtkę, a spod czapki wystawały dwa długie warkocze. Nie wyglądała na przestraszoną, wręcz przeciwnie. Jej oczy błyszczały ekscytacją, jakby nic w tej sytuacji nie wydawało się niebezpieczne.
– Kto powiedział, że chwile radości muszą być rozsądne? – odparła z lekkością, jakby lodowa tafla pod jej stopami była solidnym fundamentem, a nie cienką warstwą, która mogła w każdej chwili pęknąć.
Przewróciłem oczami.
– Nie zamierzam cię ratować, jeśli wpadniesz do wody – rzuciłem obojętnie i odwróciłem się, by wrócić na drogę. To nie była moja sprawa.
– Zaczekaj!
Nie planowałem tego, ale mimo wszystko zerknąłem za siebie. Nieznajoma zrobiła krok do przodu, próbując ślizgać się po lodzie w kierunku brzegu. Niepewnie, ale bez cienia strachu. Jej buty były kompletnie nieprzystosowane do zimowych warunków – zniszczone, jakby przeszły zbyt wiele zim, zbyt wiele miejsc, zbyt wiele dróg. Śnieg zaskrzypiał delikatnie pod jej stopami, gdy dotknęła twardego gruntu.
A potem podbiegła do mnie zbyt blisko. Zbyt swobodnie, jakbyśmy się znali, jakby to było coś naturalnego.
– Jesteś przyjezdnym? Nigdy cię tutaj nie widziałam.
– Nie – odpowiedziałem krótko, ignorując jej spojrzenie, i ruszyłem przed siebie.
– Przyjaciółmi raczej nie zostaniemy – oznajmiła, wyprzedzając mnie nagle szybkim krokiem. – Ale miło było cię poznać.
Obserwowałem, jak kilka razy poślizgnęła się na oblodzonym chodniku, ale za każdym razem zgrabnie odzyskiwała równowagę. Jakby to była dla niej codzienność – balansowanie na granicy upadku i kontroli. Szła przede mną przez dłuższy czas, a ja byłem już gotów skręcić w inną ulicę, gdy nagle przy krawężniku zatrzymał się samochód. Silnik zamruczał nisko, a po chwili drzwi gwałtownie się otworzyły. Z wnętrza pojazdu wysiadł ten sam chłopak, który wcześniej podwoził mnie na bankiet. Zanim zdążyłem przyspieszyć kroku i ich minąć, jego spojrzenie zatrzymało się na mnie.
– O, to ty… – rzucił, jakby zobaczenie mnie tu było czymś zupełnie niespodziewanym. – Podwiozę cię.
– Nie ma takiej potrzeby – odpowiedziałem chłodno, choć w rzeczywistości chciałem jak najszybciej wrócić do domu.
Chłopak nie nalegał, a ja ruszyłem przed siebie. Po chwili usłyszałem dźwięk zamykających się drzwi i cichy pomruk silnika. Samochód minął mnie, ale nagle się zatrzymał.
Przez chwilę stałem w miejscu, wpatrując się w auto, po czym bez większego namysłu sięgnąłem za klamkę. To była moja kolejna zła decyzja tego wieczoru. Wsiadając, zobaczyłem ją. Siedziała na tylnym siedzeniu. Dziewczyna o jasnych włosach i chłodnych niebieskich oczach. Przedstawicielka rasy, którą gardziłem najbardziej ze wszystkich. Nie spojrzałem na nią ponownie. Wystarczył sam jej zbyt intensywny słodki zapach, bym natychmiast zapragnął wysiąść, ale było już za późno.
– Liliana mieszka tuż obok ciebie, więc skoro i tak jadę w tamtą stronę… – odezwał się blondyn za kierownicą. Jego ton był swobodny, jakby ta sytuacja była czymś zupełnie zwyczajnym.
Ale nie była. Kiedy wspomniał o okolicy, w której mieszkałem, dziewczyna kątem oka zerknęła na mnie. Nieznaczny ruch, tak niepozorny, ale zauważyłem go, a potem coś jeszcze. Jej palce delikatnie zacisnęły się na materiale kurtki. Być może nawet poczułem subtelną zmianę w jej oddechu. Niepokój? Zaskoczenie? A może coś jeszcze? Cokolwiek to było, nie miało dla mnie znaczenia.
Reszta drogi upływała w milczeniu, nikt z nas nie próbował na siłę nawiązywać rozmowy, nikt nie zadawał pytań, słychać było jedynie cichy szum silnika i rytmiczne uderzenia wycieraczek o szybę. Samochód poruszał się powoli, koła ślizgały się lekko na świeżym śniegu, aż w końcu kierowca zatrzymał się z westchnieniem w miejscu, gdzie jezdnia stała się niemal całkowicie nieprzejezdna.
– Dalej nie dam rady jechać – przyznał, rozglądając się po zasypanej drodze. – Boję się, że się zakopię.
Świetnie. Czyli czeka mnie spacer.
Jego słowa nie były jednak skierowane do mnie, tylko do niej. Dziewczyna spojrzała przez okno, oceniając sytuację, po czym uśmiechnęła się lekko, mówiąc ciepłym tonem:
– Nic nie szkodzi, Cameron, i tak zrobiłeś dla mnie wiele. Bardzo ci dziękuję. – Poklepała go po ramieniu.
Cameron. Zapamiętałem to imię, ale bez większego powodu.
Chłopak odwrócił się w jej stronę i powoli wyciągnął rękę, czekając, aż dziewczyna zrobi to samo. Spojrzała na niego i położyła swoją drobną dłoń na jego. Delikatnie ścisnął jej palce, a na twarzy pojawił się mu uspokajający uśmiech. Przyjrzał się jej uważnie i zapytał troskliwie:
– Wszystko gra?
Przez krótką chwilę się wahała, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią, lecz po sekundzie odwzajemniła uśmiech, kiwnęła głową i cicho odparła:
– Tak, wszystko w porządku.
Wysiadła z samochodu, a chłopak zerknął na mnie, jakby właśnie przypomniał sobie, że wciąż tu siedzę.
– Do twojej rezydencji również nie podjadę – dodał tonem, który jasno sugerował, że nie liczy na moją wdzięczność.
Rzuciłem tylko okiem na taksometr, gdzie widniała kwota do zapłaty. Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem banknoty i wręczyłem mu dokładnie połowę sumy.
– Ja za nią płacić nie zamierzam – oznajmiłem oschle, po czym wysiadłem i zatrzasnąłem drzwi, nie czekając na jego reakcję.
Powietrze było lodowate, a śnieg padał coraz gęściej, ale to mi nie przeszkadzało. Ruszyłem drogą prowadzącą przez las, nie oglądając się za siebie. Śnieg zdążył już przykryć ścieżkę grubą warstwą, tłumiąc dźwięki kroków i czyniąc las jeszcze bardziej odciętym od reszty świata. Dziewczyna wciąż wytrwale szła, jakby zupełnie nie przejmowała się tym, że jestem tuż za nią. Nie miałem pojęcia, gdzie mogłaby mieszkać. W mojej pamięci pojawił się tylko jeden obraz – nędzny domek przy lesie, tuż za naszą rezydencją. Ale przecież ten budynek stał pusty, byłem tego pewien. A może tylko tak mi się wydawało?
Z zamyślenia wyrwał mnie hałas. Nagle na drogę wypadło stado saren, niemal rozcinając przestrzeń. Ich sylwetki wyłoniły się z ciemności jak zjawy – ciche, nierealne w tej gęstej zimowej aurze. Dziewczyna natychmiast się zatrzymała i zapatrzyła w nie z zachwytem, jakby była świadkiem czegoś magicznego. Ale ja słyszałem coś innego. Coś o wiele bardziej niepokojącego. W oddali, tam gdzie las przechodził w gęstą, nieprzeniknioną ścianę cieni, coś nadchodziło. Coś złego. Zagrożenie. Bez chwili wahania uniosłem ręce. Sarny wyczuły zmianę i w jednej sekundzie ich spokój zmienił się w czystą panikę. Wśród trzasku łamanych gałązek, w przytłumionym stukocie kopyt pognały w przeciwną stronę.
– Zgłupiałeś?! – wrzasnęła, zaciskając dłonie w pięści.
Nie odpowiedziałem. Z każdym krokiem, który stawiałem w jej kierunku, czułem, że nadciągają kłopoty
– Jesteś bez serca! – syknęła, a jej głos wibrował od rozżalenia i wściekłości.
– Zamknij się! – warknąłem ostro. Mój głos odbił się echem od zasypanych śniegiem drzew. Nie miałem czasu na jej histerię. Musiała zamilknąć, natychmiast.
Zamarła. Jej usta lekko się rozchyliły, a w oczach pojawiło się niedowierzanie.
Zbliżały się wilki, ale to nie były zwykłe wilki…
Czułem ich obecność, była jak zimny dotyk na karku, jak napięcie w powietrzu tuż przed burzą. Zanim jeszcze się pojawiły, chwyciłem dziewczynę i przyciągnąłem do siebie, otaczając ramieniem. Jej ciało było napięte jak struna, drżała.
A potem z lasu wyszedł tuzin wilków. Masywnych, z błyszczącymi, śmiertelnie czujnymi oczami. Sunęły po śniegu niemal bezszelestnie, tworząc wokół nas krąg. Część z nich wbijało spojrzenia w nią, ale większość patrzyła na mnie. Następnie wyszedł on.
Aiden. Wyróżniał się spośród pozostałych swoją posturą – był większy, silniejszy, emanujący dominacją. Jego żółte, niemal złociste oczy lśniły w mroku, a ciało pozostawało w bezruchu, jakby analizował każdy szczegół sytuacji. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, rozpoczęła się konfrontacja mentalna – starcie dwóch umysłów.
Witaj, Książę. – Jego niski, pewny głos rozbrzmiał w mojej głowie. – Nie jesteś mile widziany na moim terenie.
Twój teren? Zabawne. Od kiedy to rościsz sobie prawa do tych ziem?
Mimo że nasze słowa nie zostały wypowiedziane na głos, napięcie między nami było niemal namacalne. Dostrzegłem, jak jego wzrok przesuwa się na dziewczynę. Nadal była blisko mnie, ale czułem, jak stopniowo odzyskiwała świadomość sytuacji. Aiden wydał z siebie ledwie słyszalne dla ludzkiego ucha warknięcie, które w moim umyśle zabrzmiało niczym echo gromu.
Śnieg skrzypnął pod moimi butami, gdy nieznacznie zmieniłem pozycję.
On – wilczy samiec alfa.
Ja – ktoś, kto nie miał zamiaru klękać przed nikim.
Wilki wstrzymały oddech, jakby czekały na rozkaz. Napięcie potęgowało się z każdą sekundą. A potem Aiden odwrócił się i odszedł w stronę lasu, a jego wataha podążyła za nim bez chwili zawahania. Patrzyłem, jak ich cienie znikają między drzewami, aż w końcu zostaliśmy sami.
I wtedy przypomniałem sobie o niej. Powoli przeniosłem wzrok na dziewczynę. Jej niebieskie oczy wciąż były szeroko otwarte, przepełnione emocjami, których nie potrafiłem ani nie chciałem odczytać.
Miałem dość.
– Mogłabyś się ode mnie odlepić? – warknąłem.
Drgnęła, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nadal była przyciśnięta do mojej piersi.
– Przepraszam – szepnęła, odsuwając się pospiesznie, choć jej ciało wciąż drżało. – Nie wiedziałam, że w tych lasach są wilki… – Jej głos był cichy, niepewny, jakby próbowała poukładać sobie w głowie to, czego właśnie była świadkiem.
Prychnąłem.
– Klimat się zmienia, zwierzęta migrują, to nic odkrywczego. W górskich terenach to całkowicie normalne.
Zmrużyła oczy. Wiedziałem, że właśnie osiągnąłem swój cel – zirytowałem ją.
– Czy naprawdę jesteś takim dupkiem, czy tylko udajesz?
– Dupek to takie prymitywne określenie. Ja wolę drań. – Uśmiechnąłem się pod nosem.
– A ja dupek – odparła sucho, krzyżując ręce na piersiach.
Westchnąłem i wskazałem ścieżkę.
– Lepiej ruszajmy.
Nie protestowała.
Szliśmy w ciszy przerywanej jedynie skrzypieniem śniegu pod naszymi stopami. Między nami unosiło się napięcie. Nie było w tej nieznajomej strachu czy też podziwu, tylko ta uparta, nieznośna niezależność, której nie mogłem znieść. Po kilkunastu minutach w oddali zamigotały światła mojej rezydencji. I wtedy dziewczyna się zatrzymała, odwracając się do mnie.
– Możesz czuć się bezpieczny. Jesteś już we własnym królestwie.
Uniosłem brew. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, ruszyła przed siebie.
– To ty mnie odprowadziłaś?! – krzyknąłem za nią.
Nie zatrzymała się, nawet nie spojrzała przez ramię, tylko uniosła rękę i lekko nią pomachała, jakby mówiąc „dobranoc”.
– To ja uratowałem cię przed wilkami! – Zacisnąłem zęby.
– Poradziłabym sobie sama – oznajmiła wyniośle, nie przerywając kroku.
Parsknąłem śmiechem. Irytacja wręcz pulsowała mi pod skórą.
– A idź do diabła!
To w końcu ją zatrzymało. Obróciła się powoli na pięcie, jej spojrzenie było lodowate, a na ustach pojawił się złośliwy uśmieszek.
– Towarzystwo samego diabła będzie znacznie bardziej interesujące i pociągające niż twoje.
Zamrugałem. Uniosłem brew, a na mojej twarzy pojawił się niemal drapieżny uśmiech.
– Pociągające? – powiedziałem, smakując to słowo na języku.
– Słyszałeś.
Zrobiłem krok, zmniejszając dystans między nami. Nie cofnęła się, zamiast tego uniosła podbródek, jakby chciała mi udowodnić, że się mnie nie boi.
– Ciekawe – mruknąłem. – Brzmi, jakbyś się nad tym zastanawiała.
– Brzmi, jakbyś chciał, żebym się nad tym zastanawiała – odparła natychmiast, jej głos był równie ostry jak mróz wokół nas.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, jakby każde z nas czekało, które pierwsze odwróci wzrok. W końcu przegrała walkę i ruszyła dalej.
– Baw się dobrze w swoim królestwie, Książę Mroku – rzuciła przez ramię.
Patrzyłem za nią jeszcze przez chwilę, zanim westchnąłem i potrząsnąłem głową.2
EMMA
Ja: Kiedy wrócisz do domu, daj mi znać, Liliano. Ja przenocuję u znajomej z pracy. Mam nadzieję, że naładowałaś telefon. Proszę, odpisz.
Liliana: Dotarłam do domu i nic mi nie jest. Widzimy się jutro.
Za te kłamstwa zbudowałam sobie już pałac w piekle. Wypuściłam cicho powietrze przez zaciśnięte zęby, a telefon wsunęłam do tylnej kieszeni spodni, niemal na oślep. Drzwi knajpki, w której pracowałam, skrzypnęły znajomo, gdy pchnęłam je pewnym ruchem. Mimo że teoretycznie miałam dziś wolne, w końcu wcześniej obsługiwałam bankiet, nie mogłam zrezygnować z możliwości zarobienia dodatkowych franków z dwóch kluczowych powodów.
Pierwszy – brak niezbędnych funduszy.
Drugi – Liliana wkrótce obchodziła dwudzieste urodziny, a ja za wszelką cenę chciałam kupić jej bilet na koncert, który miał się odbyć w Londynie na wiosnę. Pragnęłam, żeby spędziła tam kilka dni. Poczuła to miasto, jego puls, światła i wolność, którą daje. Już widziałam jej roziskrzone radością oczy i uśmiech. To jedyny prezent, o którym marzyła, a ja wciąż nie miałam wystarczającej kwoty. Za każdym razem, gdy o tym myślałam, czułam, jak coś ściskało mnie w gardle.
Powieki zaczęły mnie piec, a w piersi narastało to znajome, duszące uczucie. Walczyłam z nim. Przełykałam je razem ze zmęczeniem, które rozlewało się po moim ciele niczym lepki miód.
Ale nie chodziło tylko o brak snu. Chociaż tak, nie zmrużyłam oka od dwudziestu czterech godzin i czułam, jakby moje mięśnie były z waty, a myśli rozbiegane. Ale szło o coś więcej. Byłam zmęczona nie tylko brakiem odpoczynku, a swoim życiem. Każdy dzień to wyścig. Żyłam tylko po to, żeby zarobić na kolejną ratę i rachunki. Pracowałam, żeby przeżyć, ale czy to w ogóle jeszcze było życie? Nie pamiętałam, kiedy ostatnio miałam chwilę tylko dla siebie. Kiedy ostatni raz usiadam i nie myślałam o pieniądzach, terminach, długu, który nieustannie deptał mi po piętach.
A mimo tego nie mogłam się zatrzymać. Liliana czekała na prezent, a ja chciałam zrobić wszystko, żeby zobaczyć jej szczęście, choćby za cenę własnego.
Stanęłam na zapleczu przed lustrem, a w jego tafli odbijało się moje lekko zarumienione od pośpiechu oblicze. Oczy zmęczone, ramiona zbyt napięte. Człowiek, który dawno temu przestał żyć dla siebie.
Wypuściłam głośno powietrze, a potem zamaszystym ruchem uwolniłam swoje kasztanowe włosy z kucyka. Fale rozsypały się po moich plecach, muskając łokcie. Przeciągnęłam palcami po gładkich pasmach, po czym zebrałam je i wprawnymi ruchami zaczęłam splatać warkocz. Spojrzałam na swoje odbicie i mimowolnie zatrzymałam wzrok na zielonych tęczówkach. Tylko one w mojej twarzy wydawały mi się wyjątkowe i sądząc po komplementach, które czasem zdarzało mi się usłyszeć, nie byłam w tym odosobniona. Nawet mój były chłopak, jeśli już zdobył się na jakieś miłe słowo, co zdarzało się rzadko, mówił wyłącznie o moich oczach.
Westchnęłam, odrywając się od tych myśli. Przynajmniej Liliana była piękna. Zdecydowanym ruchem odwróciłam się od lustra i niemal wybiegłam na salę. Buty miękko ślizgały się po wypolerowanej podłodze, a ja szybko skierowałam się do stolika należącego do mojej strefy.
I wtedy go zobaczyłam. Znajoma twarz, ciepły uśmiech, który zawsze zwiastował miłą rozmowę.
– Witam, panie Miller! – powiedziałam z szerokim uśmiechem, nie kryjąc sympatii. – To, co zawsze?
Mężczyzna roześmiał się krótko i pokiwał głową, opierając się wygodnie o oparcie krzesła.
– Znasz mnie, Emmo, jak nikt inny w tym mieście – odparł z rozbawieniem. – Nawet moja żona nie zna moich kubków smakowych tak dobrze jak ty.
Uwielbiałam tego człowieka. Od lat był bliskim znajomym mojego ojca, a państwo Millerowie nigdy o nas nie zapomnieli.
– Pańska żona dba o pański cholesterol, nie to, co ja. – Uniosłam brew, posyłając mu znaczące spojrzenie.
Starszy mężczyzna zaśmiał się jeszcze głośniej, jak zawsze zadowolony z naszego drobnego rytuału słownych przekomarzanek.
– Ale pamiętaj, że rzeczy, które sprawiają nam przyjemność i wywołują uśmiech na twarzy, nawet kosztem czegoś, są najlepszym lekarstwem dla naszej duszy – powiedział pan Miller, unosząc palec w geście nauczyciela, po czym poklepał się z uśmiechem po brzuchu. – I dla żołądka.
Zaśmiałam się cicho, kręcąc głową.
– Trafna uwaga – odparłam, zapisując wprawnym ruchem zamówienie w notesie. Podniosłam wzrok i skupiłam się na mężczyźnie siedzącym naprzeciwko pana Millera. – A dla pana?
Gdy jego spojrzenie spotkało się z moim, przez ciało przebiegł mi dziwny prąd. Palce mocniej zacisnęły się na długopisie, a serce nagle przyspieszyło.
Nicolas Henderson. We własnej osobie.
Jego nazwisko znałam aż za dobrze, słyszałam o nim setki historii, plotek, szeptanych półgłosem opowieści. A jednak nigdy nie miałam okazji go spotkać, nawet na tamtym bankiecie, na którym byłam… Aż do teraz.
Był przystojny – i to nie w sposób zwyczajny. Miał w sobie coś, co sprawiało, że ciężko było oderwać wzrok. Jasnobrązowe włosy układały się w lekkim nieładzie, jakby przesunął przez nie dłonią tuż przed wejściem do knajpki. Rysy twarzy miał wyraziste, ostre, a spojrzenie intensywne, jakby bez wysiłku potrafił przeniknąć człowieka na wskroś. Jego zdjęcia co jakiś czas pojawiały się w lokalnej gazecie, a teraz siedział tutaj.
– Poproszę tylko czarną kawę. – Jego głos był chłodny, pozbawiony emocji.
– A coś do kawy? – zapytałam uprzejmie, choć wcale nie spodziewałam się ciepłej odpowiedzi.
Uniósł lekko podbródek, a w jego oczach zalśnił cień irytacji.
– Poprosiłem tylko o kawę, nic więcej.
Na jego twarzy zagościł grymas, jakby moja obecność była dla niego równie niepożądana, co zimny deszcz w letni dzień. Spojrzenie sprawiło, że przez ułamek sekundy miałam ochotę zniknąć z tego świata. Ale zamiast tego wyprostowałam plecy i skinęłam głową.
Czekając na zamówienie dla pana Millera, nalałam czarną kawę do filiżanki, obserwując parujący płyn. Przez moment przyszło mi do głowy, że mogłabym dodać do niej coś specjalnego. Może kroplę środka przeczyszczającego? Kącik moich ust drgnął na samą myśl. Odebrałam zamówienie z kuchni i podeszłam do stolika, stawiając talerz przed panem Millerem.
– Dziękuję, kochanie – powiedział ciepło, a jego oczy błyszczały życzliwością.
– Nie ma za co – odparłam z uśmiechem.
– Moja żona prosiła, żeby zapytać, co powinniśmy kupić Lilianie na urodziny.
Westchnęłam cicho, kręcąc głową.
– Naprawdę nie muszą państwo…
– Powiedz, co mogłoby się przydać Lilianie – nalegał, pochylając się lekko.
Zastanawiałam się, co by się jej przydało…
Prąd w domu.
Nowa pościel.
Porządna garderoba.
Buty, które nie przepuszczają wilgoci…
Lista była długa. Aż za długa, ale wiedziałam, że nie mogę tego powiedzieć. Uśmiechnęłam się lekko.
– Wystarczą wełniane rękawiczki w różowym kolorze.
Pan Miller uniósł siwe brwi ze zdziwieniem.
– Tylko to?
– Tak, ale proszę jej nie mówić, że to ja wypaplałam – dodałam szybko, unosząc dłoń, jakby to miało przypieczętować moją prośbę.
– Nie mógłbym. – Uśmiechnął się z rozbawieniem.
I wtedy przypomniałam sobie o jednym szczególe.
Nicolas Henderson był tu i słuchał.
Poczułam, jak coś ciężkiego osiada mi w żołądku. Miałam wrażenie, jakbym stała tu z wyciągniętą ręką, czekając na litość. Jakbym była żebraczką. Ale przecież w pewnym sensie nią byłam…
Dłoń zacisnęła się mocniej na uchwycie filiżanki. Bez słowa postawiłam przed nim kawę, unikając jego spojrzenia, po czym natychmiast się odwróciłam i uciekłam. Dosłownie.3
NICOLAS
Gdy dziewczyna oddaliła się od naszego stolika, przez chwilę obserwowałem jej sylwetkę znikającą między stolikami. Była zwinna, jakby chciała jak najszybciej uciec z mojego pola widzenia. Zaintrygowała mnie. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na pana Millera.
– Kim ona jest? – zapytałem, starając się, by moje słowa brzmiały obojętnie.
Miller uniósł wzrok znad talerza, jakby ważył w myślach odpowiedź.
– To Emma, córka księgowego, o którym ci wspominałem.
Poczułem, jak moje palce mocniej zacisnęły się na filiżance.
– Mówisz o tym, który rzucił się pod koła samochodu na oczach swojej córki?
Na twarzy Millera pojawił się cień. Jego ręka z widelcem zawisła w powietrzu, zanim odłożył sztuciec na talerz.
– Tak. – Głos miał cichy, napięty.
Spojrzałem na niego uważniej i dostrzegłem w jego oczach coś, co trudno było opisać – ból, wspomnienie straty, może nawet odrobinę poczucia winy. Jeśli dobrze pamiętam, przyjaźnił się z nim.
– To ona była świadkiem jego śmierci?
Miller pokręcił głową.
– Nie. To była Liliana, młodsza córka.
Odwróciłem głowę i niemal od razu ją dostrzegłem, stała przy ladzie, skoncentrowana na przygotowywaniu gorącej czekolady. Wydawała się drobna, jakby życie zbyt wcześnie rzuciło na jej barki ciężar, którego nie powinna dźwigać. Przez moment patrzyłem na nią w milczeniu.
– Czy mógłbyś opowiedzieć mi o tym ze szczegółami? – zapytałem cicho.
Miller westchnął ciężko i odłożył serwetkę na stół. Już wiedziałem, że usłyszę historię, której nie zapomnę.